poniedziałek, 16 lipca 2012

Zachód księżyca

Wszystko ma swój kres. Ten blog także. Wyczerpała się jego formuła i czas go zakończyć.
Przypadkiem akurat przepis na ciasto stał się ostatnią notką. 
Przy pewnej dozie wyobraźni można go potraktować jak poczęstunek pożegnalny ;-)
Dziękuję wszystkim czytelnikom - stałym i okazjonalnym, którzy przez te kilkanaście miesięcy poświęcali swój czas na czytanie mojej pisaniny. Mam nadzieję, że nie zanudziłem Was zbytnio. Cieszy mnie także, że niektórzy z Was w lekturze tej znaleźli jakąś przyjemność. 


niedziela, 15 lipca 2012

Ciasto uniwersalne

Dla Sapho i innych



SKŁADNIKI:
750 ml mąki pszennej
4-5 jaj
200 g margaryny lub masła roślinnego
250-300 ml cukru (dobrać wedle upodobania)
ok.300 ml mleka (sucha mąka wchłonie więcej, nie dość wysuszona - mniej)
mocno czubata łyżeczka proszku do pieczenia
torebka budyniu albo 1-2 łyżki mąki ziemniaczanej
aromat do ciasta - wedle własnego smaku

WYKONANIE:
1. Tłuszcz wymieszać (lepiej - utrzeć, ale ujdzie i bez tego) z cukrem. Tu i dalej - mieszać można ręcznie, mikser niekonieczny.
2. Wbić jaja, wymieszać.
3. Wlać mleko, wymieszać.
4. Mąkę pszenną i ziemniaczaną/budyń wymieszać z proszkiem do pieczenia i wsypać do miski  z punktami 1-3. Mąkę zawczasu warto przesiać przez sito.
5. Dodać aromat i całość wymieszać na gładką masę.
6. Przelać do formy i piec w temperaturze ok. 180 stopni (dla elektrycznego; nie wiem ile z termoobiegiem). Czas pieczenia zależny od grubości ciasta, ale rząd wielkości: 3 kwadranse.

Z powyższej ilości wychodzi duża babka wyłażąca z formy o średnicy 21 cm i wysokości 10 cm, albo na ~5 cm gruby placek z blachy o wymiarach (mierząc po dnie) 23x38 cm.

Ciasto nie jest szczególnie wyrafinowane w smaku, ale jadalne, wilgotne, nie wysycha szybko i ma poważną zaletę: uniwersalność. Bo oto:

I. W punkcie 5. podziel masę na dwie części. Do jednej dodaj dwie łyżki kakao i wymieszaj, ewentualnie dodaj troszkę mleka, bo kakao chłonąc płyn zagęści masę. Do formy (babkowej, keksówki i in.) wlewaj na przemian ciasto "jasne" i "ciemne". Wyjdzie ci tzw. zebra.
albo
II. W punkcie 5. dodaj bakalie wedle upodobania i masz quasi-keks.
albo
III. Ciasto z punktu 5. wylej na blachę i poukładaj na wierzchu dostępne owoce (śliwki, jabłka, gruszki, wiśnie itp.). Masz placek z owocami.

To tylko sprawdzone przykłady. Eksperymentuj. Przepis trudno zepsuć - od nastu lat, kiedy zeń korzystam nigdy nie przytrafił mi się zakalec. :-)

Smacznego!


sobota, 14 lipca 2012

Placek

Znowu upiekłem ciasto. W tym roku to już chyba drugi czy trzeci raz. Dawniej piekłem regularnie, bo lubię słodkie, a własne wychodziło taniej niż kupne. Niedawno w trakcie porządkowania papierów znalazłem dane na temat swoich zarobków z poczatków kariery belferskiej. Pamiętałem, że było to dotkliwie mało, ale okazało się, że było to jeszcze mniej niż się pamięci wydawało: na rękę 686 złotych (przy całym etacie!). W 2000 roku to była nędzna pensyjka i trzeba było się nieźle pilnować, żeby za to przeżyć.

Podzieliłem placek z blachy na porcje, poprzekładałem do pudełek i nagle przetruchtała sobie myśl: i na co ci tyle tego? kiedy ty to sam zjesz? Tak miło byłoby nałożyć komuś bliskiemu porcję na talerzyk i patrzeć jak je, jak mówi że mu smakuje...
A tak... właściwie upiekłem z ciekawości jak wyjdzie. Dla siebie samego nie gotuję, nie piekę - dla jednego nie warto, prościej kupić gotowe. Na szczęście po latach pensja wzrosła na tyle, by stać mnie było na kupno foremki placka z wiśniami lub serem i kruszonką za 10,- czy 12,- złotych. 

* * *
Spacer z panem Zgorzkniałym trochę nijaki i zdystansowany. Może znajomość się i utrzyma, ale z mojej strony spojrzenie nań jak na obiekt seksualny mu nie grozi.
Pan Romantyczny nie doczekawszy się w drugim mailu deklaracji związku zamilkł, chyba na dobre.
I tak, po krótkiej porcji złudzeń, wracamy do rzeczywistości.

piątek, 13 lipca 2012

Przybył "Syn Gondoru"

 Przyszła przesyłka z "Synem Gondoru"! Z autografem autorki.
Opasłe tomisko - 921 stron. Do pełni szczęścia brakuje mi tylko twardych okładek. 


Fasolka i listy

Wyprawa po spożywkę do marketu na drugi koniec miasta. Podpisanie umowy wymiany okien (Żegnajcie 4 tysie, tatuś będzie za wami tęsknił!). Spacer na bazar po pomidorki i owocki jakieś, dołączyła niespodziewanie fasolka na którą apetyt nagle mię chycił.
Korespondencja z panem Zgorzkniałym. Milczenie pana Romantycznego. 
Wzruszenie pewnym postem miłosno-remontowym, aż się łza w oku zakręciła. 
I taki to początek "urlopu".

czwartek, 12 lipca 2012

Refleksje rekrutacyjne

Dziś koniec pierwszej części rekrutacji. Część druga - od 27. sierpnia.

Rozrzut punktowy narybku - ogromny, od 75 do 130 punktów, od 100 do 145 punktów itp. Uczenie w tych warunkach jest utrudnione: albo zaniedbujemy najlepszych skupiając się na najsłabszych, albo szlifujemy najlepszych zaniedbując najsłabszych. Równo pociągnąć obu grup w klasach 32-osobowych nie dajemy rady. A ponieważ zaniedbanie słabszych skutkuje stawianiem jedynek, poprawkami, zabieraniem papierów i oblanymi maturami, co bije w nauczyciela, jest oczywiste że nauczyciel będzie skupiał się na podciąganiu najsłabszych, zaniedbując jednocześnie najlepszych. I tu mamy odpowiedź, dlaczego nam spada EWD - to, jak sądzę, jeden z głównych powodów.

Rekrutacja mnie zmęczyła. Długie godziny siedzenia i snucia się po sali i korytarzu przerywane krótkimi momentami pracy, kiedy kandydat przynosił lub zabierał dokumenty. Do tego towarzystwo, przeciw któremu nic osobiście nie mam, ale tematów do rozmowy też właściwie nie mam. Mam trudność w prowadzeniu  tzw. zwyczajnych rozmów, kiedy mówi się ludziom o rzeczach osobistych, które ich nie dotyczą, które im do niczego nie są potrzebne, o rzeczach banalnych, zbędnych i nieistotnych, a jednocześnie słucha się tego samego z ich strony. Takie miałkie paplanie mnie nuży i odpycha.

Do tego to frustrujące poczucie, że każe mi się robić coś co mógłby wykonać ktokolwiek inny, coś do czego nie jest potrzebne moje wykształcenie i doświadczenie. Nie pomaga też świadomość, że składam klasę nie dla siebie, nie ja będę jej wychowawcą, więc w gruncie rzeczy znowu pracuję dla króla Prus.

wtorek, 10 lipca 2012

Kwestia stylu

Kolega poprosił, żebym się z nim zamienił przydzielonymi klasami pierwszymi. Zgodziłem sie, ale spytałem dlaczego chce się mieniać. Zapewnił w swoim egzaltowanym stylu, że to tylko ze względu na wychowawczynie - woli pracować z tą, której klasę miałem uczyć. Mnie tam rybka - mogę uczyć właściwie w klasie każdej/go, bardziej interesuje mnie profil. Sama prośba mnie specjalnie nie zdziwiła, bo już od dawna wiadomo mi, że kolega ma swoje psiapsiółki na wyłączność (i odwrotnie) i w tamtych zespołach uczących jestem niemile widziany. Bóg z nimi.

Pomyślałem sobie tylko z zadumą nad kondycją psycho-rozsądkową niektórych - co trzeba mieć z głową, żeby do tego stopnia uzależnić się psychicznie od tej czy innej koleżanki jako wychowawczyni (względy romansowe itp. są tu wykluczone). Ja tego nie rozumiem. Co mnie obchodzi kto jest wychowawcą klasy w której uczę swojego przedmiotu? Jedna bardziej sensowna, inna mniej, ale mam swoją robotę do wykonania i mogę ją wykonać nie zamieniając pozasłużbowo ani słowa z wychowawcą. A służbowo skontaktuję się w niezbędnym zakresie z każdym.

Druga sprawa - zadziwiła mnie wychowawczyni. Ma najsłabszą w rekrutacji klasę, większość historii nie znosi, z dokumentów rekrutacyjnych wynika, że dzieciaki nie tyle niezdolne ile leniwe. Rozsądek tu podpowiada, żeby zostać przy względniejszym  nauczycielu, który skąpo stawia jedynki na koniec, za to stara się dawać bambini okazję do łapania lepszych ocen, bo to oznacza redukcję poziomu konfliktu w klasie. Tymczasem koleżanka wybiera dokładnie na odwrót. Pogratulować. 

Dla mnie zamiana oznacza klasę z lepszymi punktami i taką, w której można wypracować rozsądny kompromis między oczekiwaniami nauczyciela i niechęcią uczniów do przedmiotu. Więc abstrahując od całej tej otoczki, to dla mnie nawet zamiana korzystna.

A gdzie tkwi smrodek całej historii?

Ano w tym, że kolega nawet się nie zająknął, że jest jeszcze jeden - kto wie czy nie ważniejszy - powód jego propozycji. Otóż w klasie którą mi oddał znajdzie się osoba, której mamusia okazała się, khehm... dość trudna w relacjach z niektórymi nauczycielami, w tym zwłaszcza z rzeczonym kolegą, i jest postrzegana przez niektórych przynajmniej jako postrach. Ale po cóż o tym drobiazgu wspominać? Prawda? Grunt to swoje ugrać.

A najlepsze w tym wszystkim jest to, że gdyby wprost powiedział o co mu chodzi: że chce zemknąć przed panną i jej mamusią, to pewnie bym się zgodził, bo byłoby mi głupio odmówić, zrozumiałbym po ludzku sytuację a równocześnie (być może z lekkomyślnej głupoty ;-)) nie boję się konfrontacji z tym duetem. Niesmaczy mnie, że ludzie wolą drogę krętactwa, zamiast załatwienia sprawy otwarcie. Że są tak ślepi by nie zauważyć jak funkcjonuję i tak ograniczeni, że sądzą iż nie połapię się w takich krętactwach. 

Nie wystarczy coś osiągnąć, liczy się jeszcze jak to zrobiono.

poniedziałek, 9 lipca 2012

Rozczarowanie Wyborczą

Prostak, agresywny cham i dureń - cóż za koszmarna mieszanka. Stykanie się z kimś takim to... Absmak.

* * *

Po 12 latach pracy koleżanka zaproponowała mi przejście na "ty" (w naszej pracy "tykanie" jest raczej standardem).
* * *

Ciąg dalszy szczucia na nauczycieli. Z przykrością stwierdzam, że Wyborcza, którą czytam od pierwszego numeru (mam kilkadziesiąt pierwszych numerów!) schodzi na coraz niższy poziom dziennikarstwa. Artykuł o zarobkach nauczycieli zaczyna od podania w tytule dochodów rekordzisty 8,5 tysiąca złotych. Dopiero w dalszej części artykułu podaje że to wyjątek, że pracuje w 2 szkołach, a ponad połowę z podanej sumy zarabia na korkach. W charakterze listka figowego podanej też informację o nauczycielce, która zarabia 1,7 tysiąca przy bezpłatnym urlopie. Czytelnikom i tak w oczach zostanie tylko te 8,5 tysiąca nauczyciela! Będzie tak samo, jak wtedy kiedy ciemna masa bezkrytycznie kupiła bajkę o zarobkach w wysokości 4,8 tysiąca, podaną jakiś czas temu przez MEN.

Lubiłem i ceniłem tę gazetę; do dziś pamiętam jakim przeżyciem było ukazanie się jej na rynku, jeszcze za nieboszczki komuny przecież. Dziś jestem coraz głębiej rozczarowany. Nie tym, że postuluje zmiany w mojej grupie zawodowej - bo te są konieczne - ale tym, że robi to głupio, nierzetelnie i odwołując się do tego co w naszym społeczeństwie podłe. Działa szkodliwie, schodząc na poziom prawicowych szmatławców. 


sobota, 7 lipca 2012

Naszych biją!

Rodzinny obiadek - 80-tka Dziadka Gargamela. W sumie spokojnie i apatycznie przebiegło. Zniesmaczył mnie tylko jeden drobny incydent. Po drugim daniu panna Łapu Capu, wyręczając gospodarzy, pracowicie pozmywała naczynia - bardzo ładnie z jej strony. Starannie umyła też kuchenkę, ale zdjęte z niej ruszty położyła na podłodze. Sądziłem, że choć przetrze je gabką przed położeniem z powrotem na kuchni, więc siedziałem cicho. Zjawił się Siostrzeniec (dotąd zajęty serfowaniem po necie) i na pięknie umytej kuchni... ułożył ruszty - prosto z podłogi. Spytałem bardzo grzecznie czy nie mają wrażenia, że to się trochę kłóci - kłaść brudne ruszty z podłogi po której chodzą ludzie i biega pies na tak dokładnie umytą kuchnię. Łapu Capu zignorowała mnie, zaś Siostrzeniec zareagował uwagą, żebym może sam się wziął do roboty. 
Po pierwsze - taka reakcja na grzeczną i uważam zasadną uwagę w stylu "naszych biją!" była prostacka. Po drugie - pozmywałem i posprzątałem na zakończenie całej imprezy. Po trzecie - sam zajmował się tylko jedzeniem i netowaniem. Głupi gówniarz - tak mogę skwitować takie zachowanie. Zamiast refleksji - agresja. Niestety mam wrażenie, że w dzisiejszych czasach bardzo to u nas powszechne.

piątek, 6 lipca 2012

Przepychanie powietrza

Na rekrutacji troszkę wiecej ruchu. Chęć uczęszczania do naszej szkółki potwierdziło 2/3 osób z list. Zważywszy, że najlepsza część spośród nich pryśnie do lepszych szkół, to nie jest to rewelacyjny wynik. Powietrze duszne, parne, wentylator łaskawie nam wstawiony raczej przepycha je z mozołem niż wytwarza powiew. O efekcie chłodzenia nie ma mowy.

Dyrekcja na dzień dobry wparowała do sali z pretensją, że wczoraj komisja już sobie poszła, a ludzie z dokumentami przychodzili i sekretariat musiał ich obsługiwać "Bo komisji już nie było!". To, że komisja wyszła pół godziny po terminie końca pracy wyznaczonym przez jej szefa, a zastępcę samej Dyrekcji (który zresztą wybył wcześniej), jak zwykle u nas nie ma znaczenia. To nie do personelu należy wyznaczanie i ogłaszanie godzin pracy, a tymczasem ani godzin pracy sekretariatu, ani godzin pracy komisji rekrutacyjnej wywieszonych u nas nie uświadczy się. A do kogo to należy?

Ja za to wczoraj rozliczyłem się z dokumentacji i mam to z głowy. Choć i tak brak jednego podpisu koleżanki JFK przeoczyłem i będę musiał ją ścigać w sierpniu.


czwartek, 5 lipca 2012

Sortowanie narybku

Listy zawisły. Klasy na oko pełne. Pytanie tylko kim zapełnione. Większość zaznaczyła nas na dalszych miejscach swojej listy preferencji, a wylądowali na naszych listach bo nie dostali się tam gdzie przede wszystkim chcieli i komputer ich posortował tak, żeby gdzieś się dostali.
Nietrudno przewidzieć co to dla nas oznacza w przyszłym roku: lepsi jeszcze w wakacje zabiorą papiery do lepszych szkół, a reszta będzie do naszej szkoły chodziła, ale niezadowolona że dostała się nie tam gdzie chciała. Motywację do nauki będą mieli nikłą, a praca z nimi będzie szczególnie frustrująca. Co gorsza zarażą swoim niechętnym nastawieniem tych, którzy spróbują sie uczyć. I tak cały rocznik będzie lądował słabo. A cała szkółka wraz z nim.
To nie czarnowidztwo, to scenariusz który w mniej lub bardziej nasilonej wersji przerabiamy już od jakiegoś czasu. W nadchodzącym roku może być gorzej niż dotychczas.

A ja znowu wyciągnąłem najkrótszą słomkę i dałem się wrobić w siedzenie na jakimś egzaminie w sierpniu. Tak więc urlop (liczony jako nieprzerwany ciąg) właśnie mi się skrócił o tydzień do 5 tygodni. Czuję się... niech będzie, że wykorzystany. Z braku asertywności zapewne. Z drugiej zaś strony - po co w ogóle mi urlop? :-(

* * *
Jedno co miłego się przytrafiło, to wizyta Sapho, która przyszła odwiedzić swojego starego nauczyciela. Pogadaliśmy troszeczkę, mimo niejakich przeszkód (mówi niestety rozpaczliwie cichutko), co takiego głuchego pieńka jak ja zmusza do szczególnie wytężonej uwagi i pogodzenia się ze stratami informacji na poziomie 30%. ;-)

środa, 4 lipca 2012

Całowanie klamek

Zaszedłem do szkoły. Niby rekrutacja ma dziś wolne, ale powziąłem sobie pretekst że zaniosę do sekretariatu do powielenia formularz który przygotowałem. Mogłem druczek wysłać mailem, ale... no właśnie. Trudno mi usiedzieć w domu. Przejście z wysokich obrotów końca roku, który dla wychowawcy jest jednym z 2 okresów nabardziej wytężonej pracy, na ospałe tempo dusznej rekrutacji i upalnych wakacji jest dla mnie trudne. Kelda ma podobnie - snuje się nie bardzo wiedząc czym się zająć. 

W tych okolicznościach druczkowy pretekst do wyjścia z domu i przespacerowania się do ukochanej szkółki był atrakcyjny. Myślałem, że może przy okazji załatwię rozliczenie dokumentacji, ale okazało się, że wice dziś w ogóle nie ma. Więc tylko klamkie cmokłem i poszłem. Wróciłem szerokim łukiem zahaczając dwie sąsiednie dzielnice - pod pretekstem kupna owoców na bazarze. W sumie spacer ładny, szkoda tylko że taki żar się z nieba leje, bo ja nie zostałem zaprojektowany na taką pogodę.

Próbuję wrócić do wtrącania trzech groszy tu i ówdzie na forum, ale nie wiem czy długo wytrwam. Rozumowo wiem, że warto  by było, bo zawszeć to jakieś zajęcie ułatwiające przetrwanie urlopu. Ale emocjonalnie... cóż, kojarzy mi się z tym czego pragnąłem, a co nie było mi dane. A po kolejnym okresie złudzeń znów dociera do mnie, że i nie będzie. Ot, kolejna klamka... 

A taki rozjazd rozumu i emocji nie jest komfortowy.

wtorek, 3 lipca 2012

Papageno

Kilka godzin ślęczenia nad dziennikiem, żeby przygotować go do skwitowania przez wice. Skrupulatne sprawdzanie czy wszystko uzupełnione. Mobilizuje znajomość filozofii przyświecającej od lat procedurom kontroli dokumentacji u nas: rubryczki wynaleziono po to, żeby zostały wypełnione. Dobry pracownik nie zostawia pustych rubryczek, zły - zostawia.
Cała energia i uwaga skupia się na sprawdzeniu czy wszystkie krateczki sa wypełnione jakąś treścią, albo "wykreślone" bądź "wyzetowane". Kiedy argusowe oko wypatrzy taką pustą krateczkę czy linijkę, do lotu podrywa się czerwony długopis by w odkrytej pustej przestrzeni urodzić ptaszka i zapełnić ją. Puste jest złe!
Wspomnienia historii przyłapania zbyt pewnych siebie wychowawców, ujętych in flagranti z pustymi rubryczkami, przywołują nostalgiczny uśmiech na obliczu naszego Ptasznika. Dzieli się nimi z odwiedzającymi rozwijając barwny gobelin swoich przewag i dominacji, jak weteran krzepiący się wspominaniem dawno wygranych bitew. W przypadku jego poprzedniczki Papageny czerwone ptaszki w zakurzonych dziennikach leżących w zakamarkach archiwum były głównym znakiem aktywności. Niedługo, kiedy minie okres przechowywania, znikną wraz z dziennikami jedyne ślady jej pracy.

Co się wpisuje w rubryczki nie wydaje się tak ważne, jak to by były wypełnione. Np. kiedyś pracowicie mi wyptaszkowano na dwóch stronach krateczki, w których wpisuje się liczbę "obecnych" i "nieobecnych" na poszczególnych lekcjach. To że były to dwa tygodnie ferii zimowych (opatrzonych stosowną adnotacją!) nie miało dla Papageny najmniejszego znaczenia. Przeto pamiętaj młody nauczycielu! Kierowanie się rozsądkiem i logiką przy wypełnianiu dziennika niechybnie wiedzie na manowce!

Nie rozliczyłem dziś dokumentacji, choć miałem taką nadzieję. Niestety zajęło mi to tyle, że kiedy skończyłem, to wice już się ulotnił. Mam nadzieję, że jednak uda mi się to w tym tygodniu załatwić.

poniedziałek, 2 lipca 2012

Terierek

Szkoła pusta, uczniowie już zniknęli. Zostali tylko nauczyciele, AiO i od czasu do czasu pojawiający się narybek z dokumentami rekrutacyjnymi. Gwoździem programu o tej porze jest oczywiscie rada podsumowująca rok szkolny. Anonsowana jest uporczywie od lat jako rada plenarna, co wywiera dość smętne wrażenie z uwagi na fakt, że jedyne możliwe posiedzenie rady pedagogicznej to posiedzenie plenarne - rada może obradować wyłącznie w pełnym składzie (czyli właśnie plenarnie). Ale to się przebija z trudem. A przynajmniej - mam nadzieję, że się przebija...

Dzięki rekrutacji prawie ominęło mnie uczestnictwo w tej pasjonuącej imprezie. Sprawozdania wcześniej poskładałem, więc mogłem z czystym sumieniem i ulgą w sercu siedzieć z dala od dusznej i zatłoczonej sali obrad.

A dlaczegóż-to napisałem, że "prawie ominęło"? Bo kiedy doszło do sprawozdania z mojej synekury dyrekcja się zbulwiła i posłała po mnie, bym się natychmiast stawił i wytłumaczył. Zresztą pokajanie i sypanie głowy popiołem zapewne przyjęto by z akceptacją.

Niestety byłem zbyt pewny słuszności tego co tam napisałem, żeby odstawiać taki cyrk. Jako osoba niekonfliktowa uprzejmie poczyniłem drobne ustępstwo w kwestii redakcyjnej, ale resztę pretensji sparowałem. Teraz sobie myślę, że może niezbyt grzecznie, ale jak się na mnie publicznie naskakuje napastliwym tonem, zamiast spokojnie poprosić o wyjaśnienie, to czasem mi się budzi taki mały terierek, na co dzień drzemiący skulony w głębi mojej osobowości, a tu ruszający z impetem do kontrataku.

Dla skuteczności zarządzania świetnie robi, kiedy przełożony nie atakuje publicznie pracownika w sytuacji, kiedy pracownik ma rację i sluszność opartą na znajomości sytuacji i przepisach, do tego nieobcą i innym pracownikom. Kolejny to przypadek, kiedy działam na podstawie przepisów statutu szkoły i dostaję za to po głowie, bo przełożonemu znowu  się  zastąpiło znajomość niektórych przepisów swoim wyobrażeniem na ich temat.

Ale czego oczekiwać w miejscu, w którym polecenie pracownikowi udania się do gabinetu dyrektora ubiera się w słowa: "Biegiem do dyrektora!"? Kurturarnie tak u nas, prawda?


niedziela, 1 lipca 2012

"Syn Gondoru"

Kiedy rano wyszedłem z domu miałem wrażenie, że zderzam się ze ścianą upału. Teraz za oknem - ściana wody i lodu. Grad bębni w parapety i szyby. Krążę między kompem a tapczanem na którym poczytuję sobie najnowszy nabytek - "Tragedię narodu" Orlando Figesa, o rosyjskich rewolucjach. Bardzo interesująca lektura. Ma zwłaszcza to co lubię: wyjaśnianie przyczn i mechanizmów zdarzeń społeczno-politycznych. Nieźle przetłumaczona i czyta się dobrze. No i kupiona za 19 złotych a nie za 79,-, co też ma swój wymiar przyjemności.

Prania porobione i się suszą. Zwłaszcza świeży nabytek - czerwone czinosy. Żółte już wcześniej uprane. Muszę się jeszcze tylko zdobyć na odwagę, żeby w nich wyjść na miasto. ;-)

Z niejakim opóźnieniem dowiedziałem się, że wspaniała ilustratorka tolkienowska Katarzyna Chmiel-Gugulska --> "Kasiopea" wydała książkę "Syn Gondoru"- fanfik opisujący alternatywną historię Boromira, który nie zginął na Parth Galen, ale razem z hobbitami dostał się do niewoli. Na szczęście okazało się, że jeszcze troszkę egzemplarzy zostało i załapię się na listę. Mam nadzieję dostać ją w łapki już niedługo. Nakład non-profit zaledwie 130 egzemplarzy, więc mój snobizm bibliofilski zostanie miło połechtany. Do tego szczególną atrakcją będą śliczne ilustracje autorki. Jej wizja np. Boromira czy Aragorna o wiele bardziej mi się podoba niż filmowa. Oh, a elfy jakie piękne ona rysuje! Nie to co te paskudztwa z filmu PJ, jak pulpet Haldir czy straszydła z Rivendell. 

Aha, Pilzner z Miłosławia niezły jest, gładki w smaku, z goryczką słabiutką, jak dla karmiących matek.

sobota, 30 czerwca 2012

Brigata Sassari Inno

Coś z innej beczki.

Pieśń brygady Sassari - jednostki armii włoskiej o długiej tradycji. Ciekawe jest to, że żołnierze śpiewają ją po sardyńsku, a nie po włosku. Na filmiku są podane oba teksty, co pozwala przekonać się  jak bardzo włoski różni się od dialektu sardyńskiego.
Trochę szkoda, że u nas takich różnic już nie ma, że wszystko tak ujednolicono. Tak, tak, wiem - Kaszubi, Ślązacy i górale, ale to tylko smętne niedobitki dawnego bogactwa różnorodności.
Ciekawostką jest też ujrzenie jak różni się włoski krok marszowy od naszego.

A po co na początku lezie kilku Greków w ich przedziwnych strojach i dziwacznym krokiem - pojęcia nie mam.


piątek, 29 czerwca 2012

Rekrutacyjna góra lodowa

No i koniec  roku  zajęć szkolnych (bo rok formalnie trwa do końca sierpnia). Gala na boisku poszła szybko i sprawnie. Wręczanie nagród dla uczniów było okazją do obserwacji, jak z ludzi wyłazi ich natura przy tak, wydawałoby się, drobnej czynności jak pisanie i wygłaszanie dedykacji. Jedni wychowawcy poszli tropem rzeczowego konkretu: "Nagroda dla Stasia Kowalskiego za bardzo dobre wyniki w nauce", ale niektórzy chyba pragnęli podnieść rangę chwili i wydarzenia mocą swej elokwencji. Tego nie dało się słuchać. Oni za to, jak się zdaje, uwielbiają się słuchać.

Bambini generalnie ubrane znośnie, a jak odnieść do aktualnych standardów okolicznych gimnazjów - to wręcz wytwornie. Jeden dżentelmen, który wkroczył w cokolwiek wytartych bermudach i czerwonej bejsbolówce padł ofiarą mojego oddzialywania pedagogicznego ("Słoneczko, to jest może strój galowy, ale na święto plaży, a nie koniec roku!".

Wygłosiłem krótką (jak sądzę) mówkę: pogratulowałem im wyników, że się cieszę, że jestem ich wychowawcą, że zupełnie nie kłóci się to  z tym, że od czasu do czasu wobec ich zachowania mam ochotę wrzucić im do sali parę granatów, zamknąć drzwi i podskakiwać z radości, żeby wypoczęli i uważali na siebie i takie tam różne. Rozdałem świadectwa, oni mi złożyli podziękowania, od kwiatka się niestety nie wymigałem, prawie wszyscy wyszli, a ja dopiero wtedy...

Noszkurważeszmać!

...przypomniałem sobie o cukierkach dla nich. :-((( A miałem je już wsypane do salaterki, tylko sięgnąć ręką do biurka. Popsuło mi to humor bardzo. Tak chciałem zrobić im małą przyjemność na pożegnanie, a i to spieprzyłem. Alzheimer, psiakrew. Rozdałem tym co jeszcze zostali, ale i tak większość zabrałem z powrotem (część podrzuciłem komisji rekrutacyjnej).

Z podziękowaniami przyszło parę osób z paru (nie wszystkich) klas. I koniec. Szkoła opustoszała.

Długim pustym korytarzem poszedłem do sali rekrutacyjnej. Źle się czułem tam siedząc, jak nigdy wcześniej. Ludzie, z którymi pracuję od lat, ale obcy mi i obojętni, z którymi nie mam żadnego bliższego kontaktu, z którymi nie mam właściwie o czym rozmawiać, dalecy mi mentalnie.
Do tego minimalny ruch kandydatów. Błąd popełniony przez pewną osobę właściwie załatwił nas w tegorocznym naborze - w kluczowym momencie kiedy gimbusy wybierały szkołę do której miały złożyć papiery, myśmy byli pozbawieni naszego najważniejszego atutu, który mógł przyciągnąć do nas znośny materiał ludzki. Tymczasem w tym właśnie okresie nasza oferta odstraszała zamiast przyciągać, więc teraz mamy (jako szkoła tzw. pierwszego wyboru, czyli preferowana) w efekcie chętnych na mniej niż połowę miejsc. Dziś potwierdziło te deklaracje mniej niż połowa z nich, a koniec tego etapu rekrutacji ma miejsce w poniedziałek o 14.00. Wyniki tych, którzy jak dotąd potwierdzili wstępne deklaracje... khehm... nie zachwycają, oględnie rzecz ujmując. Jeśli to się utrzyma, nabór będzie katastrofalny, a praca dydaktyczna i wychowawcza z nimi będzie mordęgą. Szkoła zaś znowu zjedzie po równi pochyłej po której się porusza od lat.

Przesiedzenie w tych warunkach kilku godzin podziałało na mnie przygnębiająco.

czwartek, 28 czerwca 2012

Zaświadczam więc pracuję

Bieganina od rana, ale przynajmniej najistotniejsze sprawy opędzone. Zmiany w dokumentacji uchwalone, naniesione i porozsyłane komu trzeba. Zestawy zadań  na poprawkę (w sierpniu) gotowe. Dziennik papierowy - uzupełnione wpisy, jeszcze tylko trzeba koleżankę AntyAntonię dopaść, żeby się podpisała gdzie trzeba i można nieść dziennik do wice. Ale to już w przyszłym tygodniu. Uporałem się ze zmorą czyli pisaniem dedykacji w książkach nagrodowych. Zmorą - bo bardzo się boję, że się pomylę i zepsuję nagrodę. Grunt, że to co trzeba diablętom jutro dać - jest gotowe i czeka.

Skoro o wice mowa, to jak zwykle na dzisiejszej radzie przypomniał nam o jeszcze paru oświadczeniach które każdy ma mu oddać. "Zaświadczam więc jestem". Sprawozdania, oświadczenia i temu podobne pierdy to podstawa belferskiego zawodu. Mogę w oświacie naszej golić z piersiówki czyściochę za mapą schowany i mało prawdopodobne, żeby kto zwrócił na to uwagę, ale niechbym spróbował nie oddać jakiegoś kwitka! Wice już zapowiedział, że będzie ze szkoły pojedynczo wypuszczał (w domyśle sprawdzając, czy amator wyjścia z papierologii się z nim rozliczył). 
Najnowszy (?) wynalazek, to specjalne pisemne oświadczenie wyliczające w których lasach zrealizowałem podstawę programową, a w których nie i dlaczego. Bo okazuje się, że stosowana od lat adnotacja w dzienniku lekcyjnym na stronie z ocenami - "Podstawa programowa w zakresie podstawowym (albo rozszerzonym) została zrealizowana + data + podpis" - jest niewystarczająca. Ma być osobny papier z oświadczeniem. Bo tak.

Rada rodziców złożyła nam życzenia i tortem poczęstowała (leżącym, nie lecącym). Tort nawet smaczny. Oficjalnie odchudzający się Señor Infor wtrząchnął dwa kawałki, a i to tylko tyle pewnie dlatego, że siedział w przeciwległym rogu sali co tort i nie bardzo mógł się przepychać po repetę (więc wsunął tylko porcję a conto nieobecnej koleżanki).
Nie wiem tylko czemu dziś to wszystko miało miejsce, skoro takie eventy były dotąd zawsze na radzie po zakończeniu roku, a nie klasyfikacyjnej.

Mnie zaś pewną przyjemność sprawiło stwierdzenie, że kupiona przez Allegro marynarka dobrze na mnie leży. Ale zarazem rozbawiło mnie, że jest to marynarka z linii "Slim fit", o czym zaświadcza stosowna metka na rękawie (zapewne dlatego, że inaczej nikt by w to nie uwierzył). Mimo że zrzuciłem trochę kilogramów w ostatnich latach, to określenie "slim" w odniesieniu do mojej sylwetki jest wybitnie humorystyczne, by nie powiedzieć - groteskowe. Ale klucz pewnie tkwi w tym, że marynarka jest angielska, a tam podobno coraz więcej grubasów. Więc jeśli ja na Wyspach byłbym slim to... God save the Queen!!

środa, 27 czerwca 2012

"Czarny czwartek" w szarą środę

Arkusze wypełnione, no, prawie wypełnione - nieobecności dopiszę kiedy rok szkolny się skończy. Świadectwa wydrukowane, ostemplowane i podpisane. Projekt zmian w dokumentacji szkolnej przygotowany i oddany Dyrekcji. Zakres do poprawki przygotowany. Tłumaczenie rodzicowi, dlaczego nie życzę sobie prezentów na koniec roku, ani kwiatków. Mam wrażenie, że niektórzy reagują na takie deklaracje, jakby była to moja zawoalowana groźba wyrzucenia ich dziecka ze szkoły. W głowie im się nie mieści, że nauczyciel może nie chcieć prezentów, słodyczy, kwiatków itp. Więcej przyjemności sprawi mi uczeń, którzy przyjdzie  i powie coś w rodzaju: "Dziękuję, panie profesorze, za ten rok co pan z nami miał." albo "Dziękować, sorze, zajebiście u pana było!" (autentyczne), niż przyniesie coś co sam mogę sobie w sklepie za rogiem kupić.

Z "reprezentacjami" klas byliśmy dziś w Świątyni pw. Kurtyki, czyli w ośrodku IPN na projekcji "Czarnego czwartku" Antoniego Krauzego. Jak zwykle na polskim filmie - kiepski dźwięk, przez który mniej więcej połowy nie usłyszałem. Sam film smutny. Scenografia wydała mi się jakaś... nieprzekonująca. Poza tym film prześlizguje się nad tym, jak doszło do przygotowania masakry - trzeba było tu zbudować jakąś historię, a nie luźny ciąg obrazków. Niechby był kontrowersyjny, ale żeby był jakiś. A tak - jest letni, nie ma w nim pasji. Nie czuje się porywu twórców. Nie widać, żeby ten temat ich prawdziwe zaangażował, żeby powstał z potrzeby podzielenia się z widzem swoją wizją tamtych zdarzeń. To mały film.

Poszedłem do księgarni kupić książkę na nagrodę dla Śpiocha, bo ta , którą wybrałem ze szkolnych zakupów mi jakoś nie leży. Wczoraj jeszcze wyprawiłem się do marketu po cukierki dla moich diabląt weneckich. Nie dostały na dzień Dziecka, to dostaną na zakończenie roku. 1. czerwca im nie dałem, bo wkurwiły mnie wtedy tak, że miałem ochotę poczęstować ich wiązką granatów a nie cukierkami. Przeszło kilo czekoladek chyba starczy, żeby cholery zapomniały jaki podły wychowawca im się trafił.

wtorek, 26 czerwca 2012

Troszeczkę żal...

Dzień latania w pustej pracy. Robienia za innych i łatania czyichś przeoczeń i niedociągnięć. Znoszenia czyjegoś ego wpychającego się z własną sprawą bez pytania i wyczucia, że ktoś akurat coś załatwia. Zaskakujących wiadomości o przyszłości mojej klasy (obsada belferska - rotacja, że hoho!). Podziwiania tego, że circa połowa wszystkich uczniów w całej szkole to moje bambini (koleżanka Dymiąca, "uszczęśliwiona" zastępstwem z nimi chyba nastawiła się na to że ich nie będzie, więc kiedy zobaczyła to rozkoszne stadko, skwitowała do mnie z rezygnacją: "Ale ci pańscy ambitni są...".

* * *

Coraz bardziej ogarnia mnie smutek i zniechęcenie; bo rozczarowanie to skończyło się już dawno. Złudzenia również się rozwiały. Ocena naszego środowiska i mojego w nim miejsca stały się w zasadzie takie same jak przed 20 laty, kiedy się od niego radykalnie i na długo zdystansowałem. Wtedy było więcej obrzydzenia i pogardy, dziś raczej dominuje smutek i niesmak. Z wolna wycofuję się, jak wtedy, do skorupki. Ale tym razem, z uwagi na wiek, to już będzie na zawsze. Troszeczkę żal, że  się tak życie ułożyło. Albo raczej - nie ułożyło.

poniedziałek, 25 czerwca 2012

Belferska laba

Co wychowawca / nauczyciel musi jeszcze zrobić?
  1. Przejrzeć dokładnie dziennik i wynotować wszystkie brakujące wpisy.
  2. Namierzyć i dopaść (zanim uciekną na wakacje) wszystkich nauczycieli, odpowiadających za te braki i wydębić od nich stosowne adnotacje. Jak tego nie zrobi, Dyrekcja go nie skwituje z dokumentacji. Trudność polega na tym, że nauczyciele mają lekcje o różnych porach, wychodzą na wycieczki, szkolenia itp. Niektórzy mogą już być zwolnieni przez Dyrekcję z powodu jakichś życiowych uwarunkowań. W sumie - są trudno uchwytni, a lada chwila będą nieosiągalni. A za wpisy w dzienniku i tak odpowiada wychowawca.
  3. Przejrzeć dokumentację pomocy psychologiczno-pedagogicznej swojej klasy i uzupełnić co trzeba. To ostatnie może oznaczać konieczność pilnego zebrania zespołu uczącego, co jest raczej nie w pełni wykonalne w ostatnim tygodniu, ale nikogo to nie obchodzi, bo wychowawca za to odpowiada i szlus.
  4. Uporządkować ("wyczyścić") dziennik elektroniczny.
  5. Wypełnić arkusze ocen - niestety ręcznie, co jest dość upierdliwe, z uwagi na obawę przed popełnieniem pomyłki. 
  6. Przygotować pliki świadectw do wydruku.
  7. Namierzyć, dopaść i wyszczerzyć się do Señora Infora, by był uprzejmy je wydrukować. Potem je ostemplować.
  8. Namierzyć, dopaść i wedrzeć się do Dyrekcji, żeby świadectwa podpisała.
  9. Wybrać nagrody i wpisać dedykacje. Potem dopaść Dyrekcję, żeby je podpisała.
  10. Spłodzić samochwałkę (sprawozdanie z pracy w danym roku). Wypisać uzasadnienia ocen niedostatecznych (jeśli jakieś postawił). Wysmażyć sprawozdanie z ewaluacji pracy szkoły (za swój zespół). Napisać sprawozdanie z pracy funkcyjnej - jeśli pełnił jakieś funkcje dodatkowe.
  11. Wyjść z klasą na wycieczkę, lub do kina.
  12. Wykonać teraz-natychmiast! z kapelusza wytrzepane odjechane zalecenia kuratorium w ramach aktywnej walki o utrzymanie miejsc pracy kuratoryjnych urzędasów. Może się jeszcze w to wchrzanić Rzecznik Praw Dziecka ze swoją upierdliwą potrzebą wykazania się ciężką pracą dla dobra.
  13. Nauczyciel, który miał pecha, jeszcze w tym tygodniu musi wziąć udział w egzaminach klasyfikacyjnych - jeśli trafił się uczeń nie klasyfikowany z jego przedmiotu.
  14. Jeśli nauczyciel ma bardzo wielkiego pecha, to musi się pisemnie wytłumaczyć ze skargi rodzica niezadowolonego z oceny pociechy (rodzic ma na to 7 dni od końca roku).
  15. Nauczyciel, który przybańczył kogoś, musi jeszcze przed końcem roku wręczyć swej ofierze szczegółowy zakres wymagań do sprawdzianu poprawkowego. Koniecznie za pokwitowaniem, bo bez tego leży - nie udowodni, że dał uczniowi zakres do poprawki, a w konfrontacji: słowo nauczyciela przeciw słowu ucznia, władze w ciemno stają po stronie ucznia. Nauczyciel jest traktowany jako naturalny kłamca, który tylko pisemnym dowodem może udowodnić swą niewinność.
  16. Musi przygotować i złożyć w sekretariacie szkoły zestawy zadań na egzamin poprawkowy.
  17. Oddać do depozytu sprzęt elektroniczny z wyposażenia pracowni.
I zawsze w tym momencie to samo uczucie - że o czymś bardzo, ale to bardzo ważnym chyba jeszcze zapomniałem.

niedziela, 24 czerwca 2012

Trzymać się! Rady na kursie!

Trzeba by się zbierać do spania, żeby się wyspać przed jutrzejszym dniem, ale jak zwykle nie mogę się zebrać i pewnie również jak zwykle położę się po pierwszej.

Jutro mamy radę klasyfikacyjną, a w czwartek zatwierdzającą. To, że z prawnego punktu widzenia taki podział jest z kapelusza wytrząśnięty, nie ma większego znaczenia. Rada klasyfikacyjna jest jedna - to ta na której przyjmowana jest uchwała w sprawie wyników klasyfikacji, czyli czwartkowa. A jutrzejsze zebranie to w gruncie rzeczy zwykłe zebranie na którym będziemy zapoznawać Dyrekcję z wynikami klasyfikacji. 

Zawsze mnie zadziwia organizacja tego przedsięwzięcia. Wychowawcy po kolei [1] podają na forum dane, które wypisali sobie w specjalnym formularzu[2], a Dyrekcje sobie te dane notują. Wszystko odbywa się na forum plenarnym.
Otóż pojąć nie mogę gdzie tu sens.

1) Po co Dyrekcja zapisuje sobie w pośpiechu i odręcznie dane, które dostaje w przejrzystej formie na standardowych formularzach? Zapisywanie miało sens dawniej, zanim wprowadziliśmy te formularze[3] i wychowawcy podawali dane w różnej kolejności. Ale przecież już od ładnych kilku lat formularze są!

2) Dawniej wyniki klasyfikacji oddziału [4] wychowawca przedstawiał w gronie "zespołu uczącego" czyli nauczycieli uczących w danym oddziale. Miało to sens, bo byli to ludzie znający tych uczniów. Ci, którzy w tym oddziale nie uczyli, nie byli obecni, bo i po co? Po kiego grzyba mi słuchać, że Staś Kowalski ma wzorowe, a Zosia Malinowska najwyższą średnią w klasie 2c, skoro ani klasy, ani rzeczonych dzieci nie kojarzę nawet z widzenia? Moja obecność jest zbędna i bezużyteczna (o sobie piszę przykładowo, bo ja z uwagi na piastowaną synekurę i tak muszę siedzieć na wszystkich).
Mam wrażenie, że psina leży pogrzebana tam, gdzie Dyrekcja odkryła że nauczyciele wychodzą kiedy skończy się zebranie ostatniego oddziału w którym uczą. A Dyrekcja i pechowcy uczący w ostatnim oddziale - siedzą! No a że tak krzycząca niesprawiedliwość nie może być tolerowana, więc teraz siedzimy wszyscy na kupie w ścisku i irytacji od pierwszego do ostatniego oddziału.

3) Konsekwencją powyższego rozwiązania są tyleż niepotrzebne co bezpodstawne dyskusje, przeciagające całość zebrania. W szczególności punktem zapalnym są oceny zachowania. Zdarza się, że ta czy inna persona z grona troskliwie pielęgnuje pamięć o incydencie sprzed miesięcy z udziałem ucznia i niczym czujny myśliwy w zasadzce tylko czeka na okazję, by gromko interweniować kiedy jest nieusatysfakcjonowana oceną zachowania zbrodniarza (zwykle nie jest). Urażone ego wymaga przypomnienia wszystkim o doznanej krzywdzie. W wąskim gronie zespołu uczącego taka dyskusja zwykle szybko gasła[5], za to na zebraniu plenarnym rozlewa się szeroko jak powódź po stepie, produkcja piany bije rekordy, wkrótce coraz mniej osób wie i rozumie o czym się aktualnie mówi, a protokolant jest bliski zejścia bo nie wie już co kto mówi i co on biedny ma zanotować. 
Tymczasem wszelkie dyskusje nad zasadnością oceny zachowania w ogóle nie powinny mieć miejsca, bo wg prawa ustala ją wychowawca klasy (po zasięgnięciu opinii ucznia, oddziału i nauczycieli), a reszcie nic do tego. Opinia ma to do siebie, że nie jest wiążąca. Wychowawca ma się z nią zapoznać, ale ostateczną decyzję podejmuje sam. 
Rada pedagogiczna nie ma prawa wtrącać się w ustalanie oceny zachowania, a jak czytam co się w niektórych szkołach w Polsce wyprawia to  czysta żenada. Wszelkie uchwały rady pedagogicznej w sprawie np. obniżenia oceny zachowania, albo zobowiązujące wychowawcę do ustalenia oceny nie wyższej niż... są bezprawne i kompromitujące dyrektorów, jako nie znających podstawowego aktu prawnego, czyli Rozporządzenia MEN w sprawie warunków i sposobu oceniania, klasyfikowania i promowania uczniów i słuchaczy oraz przeprowadzania sprawdzianów i egzaminów w szkołach publicznych.
Wszelkie takie dyskusje powinny być ucinane i tłumione. A w praktyce bywa, że strażaka się widzi w kurcgalopku z bańką nafty.
______________________________________
[1] Albo nie po kolei. Jeśli mają niezłe notowania i wiarygodną bajeczkę lądują na pasujące im miejsce kolejki.

[2] Jam ci to, nie chwaląc się, uczynił - Zagłoba! ;-)

[3] Zrobiłem je, żeby ułatwić zbieranie i obróbkę danych.

[4] Potocznie zwanego klasą.

[5] No... zwykle. Aktualny rekord należy do piszącego te słowa, którego zebranie trwało ponad 2,5 godziny. Przyczynę można wywnioskować ze słów Keldy, która rozbawiona powiedziała: "To paradne! Jako jedyny z nas oceniłeś zachowanie dokładnie tak, jak należało wg WSO [tzn. zasad oceniania] i jako jedyny dostałeś za to po głowie!" A od kogóż to ja dostałem po głowie, to już się drodzy Czytelnicy sami domyślcie. A dlaczegóż dostałem? Bo jako jedyny wśród zebranych znałem dokładnie rzeczone WSO.

sobota, 23 czerwca 2012

250. Świetlana przyszłość

250. post. Więc może coś specjalnego.

Kiedyś otrzymałem smsa od (dziś niestety byłego już) znajomego. Chłopię w szczerym odruchu dobrego serca chciało mnie podnieść na duchu.

"Jesteś wyjątkowo dobrym człowiekiem. Może Ci się idealnie nie powodzi, ale zobaczysz, że po śmierci będziesz miał dobrze jak mało kto."
MK
Zajebiście. I się, psiakrew, doczekać nie mogę tego polepszenia.

piątek, 22 czerwca 2012

Koń z karuzeli

Dwa ananasy z mojej klasy wybroniły się wreszcie przed jedynkami. Faktem jest, że koleżance Dymiącej aureolka powinna urosnąć za to jak ich ciągnęła [1]. W każdym razie zanosi się na sensację: moje diablęta weneckie nie będą miały ani jednej jedynki! Jak na naszą szkółkę to już nieliche osiągnięcie, a jak na ten profil klasy to już u nas absolutny ewenement. 

Rozbrajający są. Poziom rozwoju emocjonalnego - wczesne gimnazjum. Ilość energii jakiej wymagają ruszyłaby z mułu krążownik. Spodziewać się można po nich wszystkiego. Jeden z nich od paru dni cieszy się, że wyszedł z kilku zagrożeń i ZDAJE. Dziś wiedziony nagłym przypływem entuzjazmu z tego powodu, znienacka podjechał do mnie na krześle na kółkach i się przytulił cały przeszczęśliwy. I jak tu tych choler nie lubić? A chwilę potem wylądowałem na dywaniku u Dyrekcji, z okazji pyskówki jednego z moich z woźnym.

Może zabawnie się to czyta, ale dla wychowawcy takie szarpanie od bandy do bandy jest okropnie obciążające dla psychiki. Jedną pociesz, drugą przytul, trzeciego pochwal, czwartego opieprz, a piątego wytłumacz i zmotywuj do czegoś na co zupełnie nie ma ochoty. I to wszystko z marszu, bez uprzedzenia, nieraz naraz.

A kiedy wraca się do pustego domu i samotnego życia to z jednej strony jest poczucie odsapnięcia od tego młyna, ale z drugiej strony przestawienie na zupełnie inne obroty, zupełnie inną gęstość emocjonalną, inne tempo życia. Tam masz podświadome poczucie, że jesteś jakoś komuś potrzebny, dla kogoś choć na ułamek chwili ważny, bo użyteczny do czegośtam. Tu - wprost odwrotnie, masz wrażenie, że jesteś sam, nikomu nie potrzebny, nie zauważany, zbędny. Jak koń z karuzeli - póki na niej się kręcący, póty budzący zainteresowanie. Zdjęty z niej i złożony pod płotem - budzący w najlepszym razie obojętność, o ile w ogóle zwracający uwagę.

* * *

Muszę skorygować swoje wczorajsze deklaracje. Jednak przybańczę dwie sztuki. Zupełnie zapomniałem, że próbuję wyciągnąć jeszcze Mołojca, ale otaborzył się solidnie i bronił przed dopem nadzwyczaj krzepko. Moja chęć przepuszczenia go nie wystarczyła i klops - druga pała.
______________________________________
[1] ...wśród kwiatków w rodzaju "Woda to pierwiastek"!

czwartek, 21 czerwca 2012

Teflon

I kolejny dzionek przeleciał między palcami. Bieganina trwa: szukanie i dopytywanie się u belferstwa czy oceny już wstawione, czy ten i ów zagrożony wybronił się, czy jeszcze walczy, czy może poległ z kretesem. Wysłuchiwanie bambini przybiegających z radosnymi wieściami, że "zdają", że "nie będą mieli jedynki z tego i tamtego". Pocieszanie, osuszanie i zbieranie do kupy załamanych, że znowu im się nie udało zaliczyć swojej przedmiotowej zmory. Telefony od i do rodziców. Pisanie uzasadnienia oceny niedostatecznej dla jedynej mojej ofiary w tej klasyfikacji. Wyjaśnianie spraw sknoconych przez innych [1]. 

Teflon wprawił mnie w autentyczny podziw. Takiej umiejętności błyskawicznego stworzenia kłamstwa z zaskoczenia, w tempo, z wyczuciem sytuacji (przestrzeni), bez mrugnięcia okiem, ze szczerym  patrzeniem prosto w oczy i to jeszcze tak, żeby literalnie nie było to kłamstwem - nie spotkałem wiele razy, może nigdy. Chłopak raczej nie zdaje sobie sprawy jak bardzo się z tą zdolnością odkrył. Zrobił tym na mnie zbyt wielkie wrażenie, żebym łatwo zapomniał. A do matury jeszcze daleko...

* * *
Obserwacja statystyki bloga prowadzi do nieuchronnego wniosku: z wolna męczę i wypłaszam czytelników bloga. Cóż, nie darmo uczniowie juz dawno stwierdzili, że jestem "okrutną piłą". Zzzippp, zzziiiiippp! I tak piłuję sobie słupki czytelnictwa.
_____________________________________________
[1] Jak to się stało, że uczeń wciąż nie ćwiczy, choć zwolnienie z WF miał tylko do marca? Gdybym przypadkiem o tym nie usłyszał i, nauczony doświadczeniem naszej tratwy Meduzy, się tym nie zainteresował, to by nie wiem co było - pewnie jak zwykle awantura i opieprzanie tych co są akurat pod ręką. A tak - na szczęście wszystko się wyjaśniło. I jak zwykle jedna z paru osób wychodzących poza zakres swoich obowiązków naprawia błędy innych. Dlaczego? Z poczucia odpowiedzialności.

środa, 20 czerwca 2012

O spodniach i krowim stadzie

W szkółce dziś 6,5 godziny, choć lekcji tylko dwie. Ale trzeba było jakieś poprawy pokończyć, nauczycieli połapać, żeby zachowanie moich diabląt weneckich mi skwitowali, same też diablęta przyhaltować, żeby samoocenę zachowania zrobiły. Walkę z kompem i netem stoczyć, żeby oceny do elektronicznego wpisać (częściowo tylko udaną, bo net zszedł, bejbi, net zszedł). I tak zeszło. 

Plany samorządowo-ministerialne jak ukrócić nauczycielskie eldorado, o których donosi dzisiejsza prasa jakoś nie specjalnie mnie poruszyły -  i tak zrobią z nami co będą chcieli, czyli wydymają na sucho, a to krowie stado czyli moja szacowna grupa zawodowa nawet się nie ruszy.

Z jednej strony chciałbym, żeby się już to zamieszanie z końcem roku skończyło, ale z drugiej strony do urlopu mi nie pilno. I tak tkwię w swoistym stanie rozdarcia? rozkroku? zawieszenia? Sam nie wiem.

Tknięty nagłym impulsem [1] wygarnąłem z szafy spodnie z czasów żałości i kaszalocji i zręcznem ruchem posłałem na śmietnik. Miłą była chwila powiedzenia sobie, że jednak te dwa numery rozmiaru z pasa zgubiłem. Jakby nie patrzeć - sukces, tym bardziej że bez wyrzeczeń [2]. Z drugiej strony: i co z tego? Ano nic.

__________________________________
[1] Swoją drogą: czy może być nie nagły impuls?

[2] Diet, weidera itp.

wtorek, 19 czerwca 2012

Rządy cyfr

Po czym poznać że zbliża się koniec roku? Po mamusiach na przedpolach  pokoju nauczycielskiego.
Osoba za osobą, klasa za klasą... Wystawiam oceny roczne. Sprowadzam ludzi i obserwowany przez mnie wycinek kilku miesięcy ich życia do cyfry i słowa - jednego z sześciu dostępnych zestawów. Podsumowuję i oceniam. Zainteresowanie drugiej strony sprowadza mnie do analizy matematycznej, w której nie ma miejsca na treści. To czego uczeń się nauczył, a czego nie i co z tego jest bardziej a co mniej ważne - nie jest przyjmowane z jakimkolwiek zainteresowaniem. Ważne jest tylko "ale czy mi wychodzi trójka/czwórka?" Argumentacja na poziomie wagi zaliczonych bądź oblanych partii materiału jest słaba, nie ma nośności ani siły przebicia. Tu królują cyfry.

Jak w życiu: wiek, waga, wzrost - one pozycjonują, selekcjonują, wykluczają. Nie ważne jaki człowiek się za nimi kryje - liczby rozstrzygają: przejdziesz, nie przejdziesz. Dostaniesz, nie dostaniesz. Będziesz, nie będziesz.

"Dziadki po 35 - wypierdalać!"
"Dzieci z ADHD mnie nie interesują."
"Grubasy z nadwagą - nie pisać!" 
"Wieszakom dziękuję."
"Niskiego, nieotyłego, jak ja" 
"Wysokiego".


Bo to związku fundament.

poniedziałek, 18 czerwca 2012

Koncert życzeń

Ostatnia prosta wystawiania ocen. Meta - w piątek. Uwielbiam te rozkoszne przebudzenia bambini, odkrywających dziś, że chyba jednak chciałyby trójkę, choć przewidywaną 2/3 (między 2 a 3) miały zakomunikowaną przeszło trzy tygodnie temu. Nieważne że z klasówki od tamtego czasu dostały pałę, albo marnego dopa - one CHCĄ trójkę! 

Nie są jedyni. To że z ocen wychodzi dwa z małą górką to nieważne, ona chce trójkę. 

- Panie profesorze ja chciałam spytać co musiałabym zrobić, żeby mieć trójkę?
- Wziąć się do pracy dwa miesiące temu.

Urocza jest też wola pracy i mobilizacja w końcówce. Panna krzyżówkowo-komórkowa (innych zajęć na lekcji nie zaobserwowano):

- Panie profesorze, ja pana bardzo lubię i pana przedmiot też. I ja chciałam powiedzieć, że dzisiaj ja będę uważała i słuchała.
- Acha... ale tylko dzisiaj?
- No tak.

Inna panna ma 7 dopów przeplatanych jedynkami i ze dwie trójczyny i jest ciężko nieszczęśliwa, że jej z tego nie chcę wystawić trójki.

Panna ma dwa dopy i cały płotek jedynek; od wystawienia zagrożenia nawet się nie zająknęła na temat jakiejś poprawy, aż przyhaltowana przeze mnie poinformowała że przyjdzie coś napisać. Jedna pozytwna niewiele zmieni, ale nie chcę jeszcze przytrzaskiwać wieka - a nuż widelec może się ogarnie i wybrnie? Zobaczymy. No i zobaczyłem. Panna napisała, oddała, po czym rezolutnie:

- To ja może panu jeszcze zeszyt do sprawdzenia na ocenę dam?

Grzecznie odmówiłem, bo nie miałem siły tłumaczyć po raz enty, że przy takiej ilości jedynek ze sprawdzianów i kartkówek to ja potrzebuję pozytywnych ocen większej wagi niż za zeszyt (w liceum!)[1]. A napisana praca w 90% nie na temat.

Co ciekawe, jakoś podobnych jazd nie mam z amatorami czwórek. Tak jakby uważali, że trójka to się należy z marszu, a dopiero na czwórkę trzeba było czymś się wykazać. Choć w gruncie rzeczy chyba nie powinienem mieć im tego tak bardzo za złe, bo przecież jakoś to koresponduje z jedną z moich prywatnych wytycznych:
Tak ustawiać wymagania, żeby nawet słabizna, ale autentycznie starająca się i pracująca, tę trójkę osiągnęła[2]. Za to na czwórkę i więcej, to już trzeba się wykazać pewną samodzielnością, umiejętnościami i wiedzą. A dop? Cóż... przypomnijmy z czego się narodził - z podzielenia dawnego niedostatecznego na dwie oceny: jedynkę i dwójkę. Nie do końca wiem po co. Nie wydaje mi się, aby w praktyce tak wielka skala ocen się sprawdzała. Dla statystyków to wspaniała sprawa, ale w praktyce? Już jej zalety tak bardzo oczywiste mi się nie wydają. Szóstka (celujący) jest OK, ale na dole skali bym ciachnął.

Mimo dzielnego i konsekwentnego oporu młodzieży do końca broniącej się przed próbami uzyskania pozytywnych ocen, postawię chyba tylko jedną jedynkę. Reszta wyjdzie z ocenami pozytywnymi. Pozytyw, prawda?

________________________________________
[1] Zresztą nie wiem skąd ona wytrzasnęła ten zeszyt, bo na lekcji nie notowała tylko rysowała, albo jawnie słuchała muzy.

[2] W odróżnieniu od pamiętnej sprzed lat koleżanki Gilotyny, która tłumaczyła swoim co mniej rozgarniętym kolegom i koleżankom: "No przecież do trójki nie każdy doskoczy!"

niedziela, 17 czerwca 2012

Szarża - mit i rzeczywistość

Niezwykły filmik z 1970 roku przedstawiający szarżę francuskiej konnej gwardii republikańskiej. Warty obejrzenia, bo pokazuje jak naprawdę wyglądała szarża kawaleryjska.


Nasze wyobrażenia w tym zakresie są ukształtowane przez filmy fabularne. A to jak się w nich szarże pokazuje, to na ogół bzdura i dziadowska pseudoimitacja erzacu podróbki. Przede wszystkim nie pokazuje się szyków w których odbywała się szarża. 
Widz wyobraża sobie szarżę kawaleryjską [1] jako rozpędzony bezładny tabun, z przewodnikiem stada, pardon - dowódcą na czele. Rozpoczęcie szarży wygląda tak, że najpierw rusza dowódca do którego sukcesywnie dołączają kolejni jeźdźcy, starając się w miarę możliwości zbliżyć do śladów szefa. W efekcie jako tako równy front stojących jeźdźców zamienia się w wąski a wydłużony rój. W skrajnych przypadkach możemy zobaczyć atak np. husarii kolumną jak w "Ogniem i mieczem" Hoffmana. No, ale jeśli tam są skrzydła husarskie, to właściwie może być już wszystko, łącznie z KTO Rosomak i rycerstwem spod Grunwaldu.



Tymczasem najważniejsze w szarży kawaleryjskiej są impet i zwarty szyk, aby cała szarżująca jednostka weszła w przeciwnika jak jednolita masa obalająca i tratująca. Dlatego szarżująca jednostka jazdy większość dystansu pokonywała stępa i kłusem[2], bo im szybszy bieg koni tym trudniej utrzymać je w jednej linii - konie (tak jak ludzie) nie biegną z identyczną prędkością, lecz każdy wedle swych możliwości. A więc zbyt wczesne przyśpieszenie do galopu powodowało złamanie szyku i wyczerpanie koni, a przecież w bitwie nieraz zachodziła konieczność kolejnych szarż[3]. Zaś zbyt późne przyśpieszenie mogło spowodować, że przeciwnik miał zbyt wiele czasu na przeciwdzialanie (np. 2 salwy zamiast 1), a konie nie zdążyły nabrać odpowiedniego impetu. Dlatego dobrze wyszkolona szarżująca jednostka starała się podjechać kłusem do przeciwnika na niewielką odległość i przejść w galop i cwał na ostatnich 100-150 metrach.

Skuteczna (z uwagi na celność) donośność skałkowych karabinów gładkolufowych z XVIII i pierwszej ćwierci XIX w. wynosiła około 100 metrów. Koń wojskowy w nierównym terenie pokonywał 100 metrów orientacyjnie:
  • kłusem - w 25 sekund,
  • galopem - w 15 sekund
  • cwałem - w 8 sekund
Na oddanie drugiej salwy potrzeba było przy nieźle wyszkolonym żołnierzu jakieś 15-20 sekund. Oznaczało to, że przy kłusie szarżowana piechota może zdążyć oddać drugą salwę, szczególnie morderczą bo z minimalnej odległości, gdzie trudno chybić. Tylko cwał i galop dawały szansę przebycia strefy ognia piechoty narażając się na tylko jedną salwę. Z tego też względu piechota strzelała raz, starając się podpuścić jazdę na tyle blisko, żeby salwa była w miarę celna, ale na tyle daleko, żeby jazda wstrząśnięta ogniem miała czas i miejsce zawrócić. Zwykle było to jakieś 30-50 metrów. To oczywiście bardzo uogólnione rozważania.

A wracając jeszcze do drugiego filmiku z "Ogniem i mieczem" należy zauważyć, że w rzeczywistości szyk husarii był płytki i rozciągniety wszerz. Husaria dążyła do spłycenia swojego szyku przechodząc od trzech szeregów do dwóch [4]. Szarżująca chorągiew husarska bądź szwadron z epoki napoleońskiej czy naszej kongresowej/listopadowej liczył zaledwie dwa szeregi. Szarże kolumną były stosowane absolutnie wyjątkowo, kiedy teren nie pozwalał na szyki podstawowe (np. Somosierra bądź Dębe Wielkie). A pod Zbarażem miejsca było dosyć i żadnych nonsensów w postaci szarżującej marszową rozmemłaną kolumną ciężkiej jazdy nie było.
________________________________
[1] Bo szarża może być i piesza, o czym w Polsce mało kto wie.

[2] Chody konia od najwolniejszego do najszybszego to: stęp, kłus, galop i cwał.

[3] Na przykład w 1610 r. pod Kłuszynem niektóre chorągwie husarskie szarżowały po 8-9 razy w ciągu jednego dnia.

[4] Kiedy na zachodzie Europy w XVI wieku dominował szyk głęboki, w taktyce karakolu obejmujący do kilkunastu szeregów.

sobota, 16 czerwca 2012

Addio, mia bella addio!

Dziś będzie nietypowo. Od kilku dni chodzi za mną ta znaleziona na Youtube stara piemoncka piosenka patriotyczna sprzed przeszło 160 lat - z czasów Risorgimenta. Nie sposób nie przyznać, że Włosi jednak mają talent do dźwięcznych melodii (bo już tekst jest raczej banalny).  Na Youtube zresztą jest sporo innych jej wykonań. 
Przykre, że naszych piosenek z tamtych czasów jest jak na lekarstwo - większości w ogóle nie ma, a te co są to z reguły w jednym przedpotowym wykonaniu. Ale do pieprzenia o patriotyźmie przy byle okazji to jesteśmy pierwsi.





piątek, 15 czerwca 2012

Uczciwie? Boże uchowaj!

Cztery godziny z haczykiem snu to trochę mało. Jakoś mi wczoraj zeszło do późna, a rano na pierwszą lekcję. Com wcześniej planował sobie sprawdzić bądź przygotować to się omskło, bo najpierw Kelda zażyczyła sobie bym jej towarzyszył kiedy będzie peregrynować do źródła mamony[1]. Potem szkolono mię bym wiedział jak arkusz ocen i dziennik wypełniać[2]. Kiedy przyszedłem do domu, chwilę odsapnąłem, zjadłem, ledwie co zrobiłem, a tu znowuż Kelda telefonicznie ze swoimi przemyśleniami, na czym zeszło nam i owszem.
A jak się już nocką obrobiłem ze sprawdzeniem prac, to tuż przed wyłączeniem kompa przypomniałem sobie, że moje bambini następnego dnia piszą sprawdzian. Z historii piszą. Więc musiałem w dyrdy przygotować dwa arkusze testu. W trakcie układania wyświetliło mi się, że jeszcze human-tuman umówił sie na poprawę[3], więc trzeba przygotować jeszcze jeden teścik. I tak zeszło za północ. 

Żeby sobie te trudy i cierpienia jakoś zrekompensować sprawiłem sobie porcięta przez Allegro - radośnie zielone chinosy. Dziś rano niestety opadły mnie wątpliwości czy nie przesadziłem z ich oczojebnością i czy nie będę w nich wyglądał jak idiota w odmianie "bąbel-próchno". No ale trudno, najwyżej skończą na dnie szafy pracując na mój honorowy tytuł "Przyjaciel Roku Moli Odzieżowych". Choć muszę przyznać, że sprzedawca tych galotów miał jeszcze takie piękne czerwone[4], błękitne [5], żółciutkie[6], burgundowe[7] czy granatowe[8]. Gdyby nie to, że muszę przyhamować z wydatkami, sprawiłbym sobie parę par. Ale niestety - nie dla psa kiełbasa, nie dla belfra portki.

A na dzisiejszym sprawdzianie Sferyczny znowu dał popis. Do tego zakutego łba nie dociera, że niszczy cały kredyt wyrozumiałości jaki mam dla niego (jak dla każdego nowego ucznia) i zaczyna mnie wkurzać. Kiedy zabrałem mu pracę (po 2 ostrzeżeniach żeby nie gadał) urządził spektakl pt. Foch cudownego dziecka. Posunął się do tego, że wyjął podręcznik i zaczął głośno podpowiadać klasie. Na moją uwagę, żeby natychmiast przestał odparł butnie  "Ząb za ząb!". Nie jestem pewien co u niego jest większe - głupota czy bezczelność. Skłaniam się raczej ku głupocie.

Wolfi też błysnął. Próbował ściągać ze smartfona. Zwróciłem uwagę raz i drugi, nie poskutkowało - znowu zaglądał, więc zabrałem mu pracę. Po zakończeniu sprawdzianu dziecię błyska tekstem: "Ojej, przecież tam nie było nic z tego co potrzebne do sprawdzianu. A poza tym ja musiałem z niego spisywać, bo przecież ja nic nie wiedziałem i nic bym nie napisał!" A po chwili "To jak będzie z moją trójką?"

Bałwan, po prostu bałwan. Zamiast powiedzieć po prostu, że nie nauczył się bo zaliczał chemię i nie dał rady, to woli próbować na głupio-bezczelnego oszustwa. A dodajmy, że nie broni się u mnie przed oblaniem tylko poprawia z "dopa" na "dostateczny"[9]! Gdyby uczciwie powiedział i oddał pustą kartkę, to ja bym jedynkę wpisał, ale bym na nią patrzył przez palce przy ustalaniu oceny końcowej, albo nawet w ogóle nie wziął jej pod uwagę, tylko ocenę z II terminu w przyszłym tygodniu. Kiedy widzę że uczeń ratuje tyłek co mu się pali z innego przedmiotu to elastycznie podchodzę do wymogów z własnego. 

Uczciwym stawianiem sprawy można u mnie bardzo wiele rzeczy wynegocjować, a zwłaszcza zachować dobry wizerunek. A jak mam do czynienia z kimś kto próbuje coś ode mnie wycyganić hucpą, oszustwem czy kłamstwem, to budzi to we mnie odruch dystansowania się od takiej osoby. Nie widzę sensu ani powodu negocjowania z kimś kto jest niewiarygodny i mnie nie szanuje, z taką osobą, jak to się w wojsku mawiało: "jedziemy regulaminowo a nie falowo". Dostaje dokładnie to co przewiduje system oceniania, sztywno według jego reguł i nic ponad to. A jak system gdzieś akurat nie najlepiej przystaje do życia? Trudno, tym gorzej dla życia - procedura rzecz święta.

Choć tego nie ukrywam i wprost dokładnie o tym uczniom mówię, zadziwiające jest jak niewielu zwraca w ogóle na to uwagę i próbuje układać sobie relację ze mną według tego klucza. Przytłaczająca większość ma gdzieś swoją wiarygodność, swoją twarz, swój wizerunek - liczy się tylko doraźny efekt w postaci oceny, wyłgania się, jakiegoś małego, marnego, pożal się Boże, "zysku". Reszta nie jest dla nich ważna. Obrzydliwe to.

__________________________________________
[1] Do banku znaczy. Choć z uwagi na ilość rzeczonej mamony bardziej by pasowało określenie: sadzawka bądź kałuża.

[2] Bom ja przecież po fafnastu latach pracy ciemnym jak tytuń w narożniku i czema krzyżykamy się podpisujem, a wypełniania dziennika nijakżem nieświadom i latami tkwiłem w mylnem błędzie, że dziennik służy do bicia dzieci po głowie, a tu roztwarto przede mną na łoścież nowe i nieznane zastosowania tego artefaktu.

[3] Oczywiście z poprawy nic nie wyszło, bo oznajmili, że byli tak przepracowani innymi zaliczeniami, że nie przygotowali się i nie ma sensu, żeby dziś pisali. Za to w przyszłym tygodniu - i owszem, wtedy mogą...

[4] Nigdy w życiu nie miałem czerwonych spodni :-(

[5] Nie do twarzy mi w błękitnym, ale spodnie są od niej dość daleko by nie rzutowało, a na tyłku kolor obojętny.

[6] Zgaszona żółć jajeczna, więc może (?!) nie wyglądałbym w nich jak klaun August przebrany za przedpokój (to taki ukłon w stronę mojej ulubionej książeczki z dzieciństwa "Borek, Topek i Aza" Zbigniewa Lengrena).

[7] Te są dość bezpieczne, bo nie bardzo mam pomysł co do nich założyć.

[8] Tu byłoby niebezpieczeństwo, że powtórzy się sytuacja z granatowymi chinosami FF, w których nie chodzę, bo wyglądam w nich jak motorniczy tramwaju (z całym szacunkiem dla tej zacnej profesji, ale nie są dla mnie inspiracją ani wzorcem modowym, przynajmniej w umundurowaniu stołecznym).

[9] Co zważywszy na jego notoryczny brak pracy na lekcji i tak jest wielką wspaniałomyślnością z mojej strony.

czwartek, 14 czerwca 2012

Szewc zawini, krawca gonią

Dziś dyrekcja fundnęła nam radę szkoleniową[1]. W końcówce roku, kiedy ludzie są już zmęczeni, o niczym innym nie marzą jak o siedzeniu na szkoleniu. Temat jakże pasjonujący: prawidłowe wypełnianie dokumentacji. 

Ktoś złośliwy mógłby zauważyć, że zamiast wydawać pieniądze na "szkolenie"[2] lepszy efekt by się uzyskało wywieszając czytelną instrukcję wypełniania odpowiednich dokumentów, z ich wzorami. Każdy by mógł w miarę czasu  potrzeby podejść i na spokojnie się z tym zapoznać. Niestety takie coś nie wyglądałoby równie efektownie w sprawozdaniu jak SZKOLENIE. Bo jak mamy do wyboru efektywność i efektownosć, to nie wiem czemu, ale jakoś na ogół wybierana jest efektowność. 

Ktoś jeszcze bardziej złośliwy przypomniałby przysłowie "pańskie oko konia tuczy". Jeśli ostatnia solidna kontrola bieżąca dokumentacji miała miejsce w zeszłym roku, to trudno oczekiwać, że dyscyplina wśród pracowników na tym odcinku się poprawi. Mam wrażenie, że nasza dyrekcja jest wyjątkowo przywiązana do takiego wyobrażenia zarządzania, w którym geszeft raz się ustawi, popchnie i potem wszystko samo się będzie kręciło, a menedżer będzie mógł dyrektorować[3]. Tymczasem rzeczywistość jest taka, że jak kota nie ma to myszy harcują. Jak nad pracownikiem nie ma należytego nadzoru, to dyscyplina pracy siada. Pracownik działa w takich ramach jakie mu tworzy szef.

Jeśli nauczyciel nie wypełnia należycie dziennika, to pouczenie że dziennik jest nieuzupełniony dostaje na piśmie wychowawca danego oddziału. I to wychowawca ma zadbać o uzupełnienie. I to wychowawca jest opieprzany, że dziennik nie został dość szybko uzupełniony. A przypomnę, że wychowawca guzik może zrobić nauczycielowi, raczej musi uważać, żeby tej czy innej mimozy nie urazić, bo swoim wychowankom tyłów jeszcze narobi.

Dość elementarny rozsądek podpowiadałby, że dyrektor powinien raczej wziąć na dywanik nauczyciela odpowiadajacego za niewłaściwe prowadzenie dokumentacji. Tymczasem mam wrażenie, że nic takiego albo w ogóle albo odpowiednio często się nie dzieje. Można w tym dostrzec inną prawidłowość, zilustrowaną powiedzeniem: "Szewc zawinił, krawca wieszają". No i proszę - jakże wspaniale moja szkółka jest osadzona w naszej rodzimej tradycji, swojskiej, polskiej, ludowej!

_________________________________
[1] Pewnie chciała nam w ten sposób podziękować za nasze zdecydowane poparcie dla jej kandydatury w świeżo wygranym konkursie. ;-)

[2] Tak naprawdę to nie żadne szkolenie tylko prelekcja - pan mówi a my słuchamy i notujemy. Eee... no w teorii słuchamy...

[3] Uważam że to bardzo popularny w Polsce model zarządzania. Wyprowadzony z tego samego myślenia co: "Panie! Nie ma to jak być chłopem. Bo chłop śpi, a zboże to mu, panie, samo przecie rośnie!".

środa, 13 czerwca 2012

Superball

Poranna wyprawa na indywidualne odbyła się w strugach ulewnego deszczu. Odkrycie uszkodzenia parasola nie zostało przyjęte z radością. Małą rekompensatą było jasne słońce kiedy wyszedłem w końcu ze szkółki - przynajmniej troszkę ładniej się zrobiło. Odczuwam wielką ulgę, że powrót do tych indywidualnych peregrynacji dopiero za 2,5 miesiąca. Choć jak sobie pomyślę, że mam tak jeździć jeszcze co najmniej 2 lata, to... "Prozac, poproszę. Najlepiej dawkę wielkości piłki golfowej. Albo dwie."

Po uczniach widać już zmęczenie. Moje diablęta mają nawał sprawdzianów i kartkówek. Może powstrzymam się od snucia spekulacji na temat stanu umysłu niektórych, ale jeszcze parę tygodni temu terminarz mojej klasy świecił pustkami. Zamiast się ogarnąć i wtedy im zrobić część prac, kiedy byli luźniejsi, to gronko się teraz przebudziło i ich bombarduje. Koleżanka Borgin zaś idzie wyraźnie na rekord, wpisując test na 8. lekcji w przeddzień ostatecznego terminu wystawienia ocen rocznych. 

Zdechlak i Rzep znowu spędzili długą przerwę u mnie (wczoraj Zdechlak ułożył się do snu na ławce tuż przed moim biurkiem i przespał smacznie całą przerwę). Kiedy zabrzmiał dzwonek prosili mnie, czy nie mogliby tu zostać i na lekcji, bo u mnie jest fajnie, a na lekcji nieciekawie. Niestety musiałem ich wygnać - muszę zachowywać pozory solidarności i  nauczycielskiej współpracy.

Sferyczny demonstrował swój najnowszy numer: Superballa. "Pan patrzy, jestem Superballem! Ja się będę toczył!" Po mojemu jeden obrót to jeszcze nie toczenie, tym bardziej że dla mnie był ewidentnym fikołkiem. Jednak Sferyczny był bardzo dumny z siebie i swojego popisu. Taaak... to liceum, prawda?

wtorek, 12 czerwca 2012

Zagubiony tramwaj

Pierwszy raz od wielu lat włączyłem relację z meczu reprezentacji. Większość słuchałem niż oglądałem, ale i tak to ewenement. Od Mundialu w 1986 r. w Meksyku mecze naszej drużyny stały się dla mnie nieoglądalną stratą czasu. Dziś obawiałem się, że Ruscy nas wygrzmocą, a tu proszę jaka miła niespodzianka: nasi nie dali się sklepać i zeszli z tarczą! Przyjemnie. I chałupa mi się nie zawaliła, co z pewnością wzmacnia tę przyjemność.

Jutro niestety muszę znowu telepać się na indywidualne na prowincję. Miałem cichą nadzieję, że po zapowiedzi wystawienia oceny rocznej odwoła zajęcia, ale guzik z pętelką. Innym co i rusz odwołuje, a ja się muszę tłuc jak w rozkładzie. Dziewczyna Od Wszystkiego pocieszyła mnie radośnie, że musiałem im podpasować skoro moich lekcji nie odwołują i dzięki temu w wakacje nie będę musiał siedzieć i pisać tłumaczeń i wyjaśnień, ani nie będę ciągany po sądach za gnębienie jak inni. Ha-ha, może i nie będę (co wcale nie jest jeszcze takie pewne!), ale naprawdę nie chce mi się jutro tłuc taki kawał drogi, trzema środkami komunikacji w każdą stronę.

* * *
Z pamiętnika wychowawcy.

Rano dostaję smsa od Poważnego:
"Nie będzie mnie na pierwszej lekcji. Tramwaj się zgubił."

Wprawdzie rzeczona lekcja trwa już od 17 minut, ale nie czepiam się. Zadziwia mnie tylko jak się może zgubić tramwaj? Autobus jeszcze rozumiem - skręci nie w tę ulicę co trzeba. Ale tramwaj?! Szyny mu w nocy przełożyli?  Humor mi się poprawił, więc odpisuję:

"Biegnij go szukać! :-)"

Dostaję odpowiedź:

"Problem w tym, że siedzę w tramwaju."

Odpisuję:

"Może to porwanie? 8-) Jakaś Twoja wielbicielka za tym może stoi? Bo dla zwykłego okupu to by było zbyt banalne. :-)"

Po chwili czytam:

"Pan się ze mnie nabija, a ile ja się musiałem namęczyć, żeby dotrzeć do szkoły!"

Dobry wychowawca musi dogłaskać strudzonego ucznia który właśnie nadludzkim wysiłkiem przybył z sąsiedniej dzielnicy:

"Oj tam, oj tam. Tylko troszeczkę. :-P Dzielnie pokonałeś trudności! :-)"

Kurtyna.

poniedziałek, 11 czerwca 2012

Cisi i spokojni Krzyżacy

Powrót do pracy po długim "bożocielnym" weekendzie jakoś bez entuzjazmu. Raczej wręcz z niechęcią pewną i tęsknotą za końcem zajęć. Trochę to głupie i absurdalne, zważywszy na to, że koniec roku będzie dla innych początkiem laby, a dla mnie tylko drobną zmianą anturażu, bo siedzę na rekrutacji. A więc w pracy jeszcze 5 tygodni. Absurdalne także dlatego, że urlop będzie jak zwykle torturą - nie mam co z sobą zrobić i mnie nosi. Sam na sam ze swoimi demonami - nie w kij dmuchał; nawet bracia Winchester mogliby nie dać rady. ;-) Obawiam się, że modelarstwo nie wystarczy, żeby  mnie zająć przez te 6 tygodni wakacji [1].

A mimo to chciałbym, aby lekcje się już skończyły. Zmęczyła mnie jałowość i bezowocność tej pracy. Jeszcze dziś oddałem sprawdziany humanie. Materdeja! Jakie głupoty popisali... jaki bełkot, jakby się upalili czymś... dyrdymały rozpaczliwe. I nieuctwo do tego, bo większości nie chciało się nawet nauczyć podstaw, a zakres materiału był specjalnie bardzo mały. 

  • "Turcy Rosmańscy",[2] 
  • "Dynastia Jagiellonów zaczęła się od 1386, kiedy Jagiełło i Jadwiga złączyli się."
  • "W 1392 r. Jagiełło zawarł umowę z bratem Klejstutem."
  • "W polityce dynastycznej Jagiellonowie walczyli o tron czeski, węgierski i litewski."
  • O wojnach polsko-krzyżackich w XV w.: "Krzyżacy żyli cicho i spokojnie nie wadząc nikomu."

Jak się czyta takie i podobne cuda, to odechciewa się wszystkiego. Jakbym w ogóle lekcji nie przeprowadził.

Do tego jeszcze Trocki podżerający na pierwszej ławce i bezczelnie śmiejący mi się w twarz. A co ja mogę mu zrobić? Mogę mu skoczyć - ładownica pusta. Jedynkę postawić? I tak oceny rocznej mu to już nie zmieni. Ocenę zachowania obniżyć? A kogo ona obchodzi? Za drzwi wyrzucić? Nie wolno. Do dyrektorki na dywanik wysłać? Bardzo źle widziane - nauczyciel ma sobie sam radzić. Jeśli wysyła ucznia do dyrektora to nauczycielem złym i niekompetentym jest. Jak opieprzy odpowiednio szczeniaka - zrobi się awantura i odpowie za znieważenie ucznia oraz za niewydolność wychowawczą i brak profesjonalizmu.
Napisałem do matki - obiecała porozmawiać. Zobaczymy co to da.

_______________________________________
[1] Owszem - 6 tygodni, a nie jak to ludzie powszechnie klepią - 2 miesiące.

[2] Pewnie sieć drogerii Rossmann to ich dzieło. W końcu w Dojczlandii pełno Turków siedzi - ani chybi ci sami.

sobota, 9 czerwca 2012

Meksykańska fala sejsmiczna

Nie ma pracy to nie mam o czym pisać. Dość niepochlebnie o mnie świadcząca konstatacja. Ale cóż począć? Życia towarzyskiego nie prowadzę. O swoich smutach pisać nie chcę, bo po co - kogóż to obchodzi i cóż to zmieni? Tworzyć barwny opis dramatycznego przeżycia kiedy konsumując dziś bułkę z rodzynkami trafiłem (zębem niestety, nie językiem) na kawałek betonu? Bez sensu. A raczej bez stylu. Cóż, ja wprawdzie stylu nie mam, ale to jest jednak inne nie manie stylu niż tamto. 

Wczoraj miałem niemiłą przygodę. Siedzę sobie przy biurku, gapię się w monitor i nagle czuję, że biurko, monitor i krzesło zaczynają "pływać"! Z prawa na lewo i da capo. Za pierwszym razem myślałem, że może mi się przywidziało, ale wrażenie było zbyt wyraźne i za silne. To na pewno nie był zawrót głowy, zasłabnięcie ani omamy - czułem wyraźną dość wolną oscylację o określonym kierunku. Zupełnie inną niż np. przy bliskim przejeździe pociągu czy przy robotach drogowych.

Kilkadziesiąt minut później znowu to samo. Siedzę obok, nie przy kompie, więc to nie padaczka od zbyt długiej gry. ;-) Kątem oka widzę ruch - buja się żaluzja między szybami skręconego okna! Rzut oka w górę - wyraźnie buja się lampa na suficie! Chałupa mi się buja! I to nieźle, skoro lampa ma zaledwie 20 cm długości i jej ruch widać bardzo wyraźnie mimo tak krótkiego ramienia wahadła. Czas obu bujnięć nie był przypadkowy: pierwsze było wtedy kiedy Lewandowski strzelił gola, drugiego wtedy kiedy Tytoń obronił karnego. 

Sam nie wiem skąd przyszła fala - z bliższej strefy kibica czy z odleglejszego Narodowego. W pierwszej chwili myślałem - niemożliwe żeby ludzie to zrobili. Ale zacząłem liczyć i wyszło mi, że 50.000 luda waży ok. 4.000 ton! To już jest potężna masa. Jak zaczną w miarę jednocześnie podskakiwać to pewnie mogą wygenerować jakieś drgania. A że grunty miejskie liche, kurzawkowe, to mogą i je przenieść.  No i tak mi chałupa dołączyła do meksykańskiej fali.

A pomyśleć, że się podśmiewałem i nie wierzyłem Siostruni, kiedy mówiła, że jak jest mecz na Legii to jej chałupa chodzi. No i niedowiarek ukarany.


piątek, 8 czerwca 2012

Walcz o swoje

Piątek, pierwszy meczowy dzień. Trzeba zrobić sprawunki zanim Centrum zostanie sparaliżowane (zostanie?) przez mecz, kibiców, Euro i temu podobne kataklizmy.

W ramach nieustającego od lat upierdliwego procesu nadawania jakiegokolwiek sensu swojemu życiu wróciłem (względnie - podjąłem próbę powrotu ;-)) do sklejania pojazdów wojskowych (tzw. pancerki). Po ~10 latach przerwy wyciągnąłem modele z dawnych zapasów i Boże Ciało spędziłem na klejeniu i szpachlowaniu. Przeglądam sklepy w necie i w realu, czytam fora modelarskie, żeby się z grubsza zorientować co się zmieniło przez te lata. Czuję się trochę jakbym wyszedł z zamrażarki - dużo się zmieniło: nowe firmy, nowa jakość modeli, nowa chemia, nowe techniki malarskie, nowe standardy wykończenia modelu. 

Nie wiem czy to trwały powrót. Pewnym poważnym problemem było dla mnie zawsze to, że wolałem sklejać niż malować. Nie mam jakoś specjalnego drygu do wykańczania. Niby wiem, że to w ogromnym stopniu kwestia treningu i wprawy, ale wymaga to czasu i pogodzenia się z początkowymi, może nawet nie porażkami, ale nieosiągnięciami.  Tymczasem mój perfekcjonizm każe mi od razu (a przynajmniej - szybko) osiągać dobre i bardzo dobre rezultaty. Jak ich nie ma, to jestem do niczego i za to się więcej nie biorę. No i szpas. 
Mam spore obawy, czy się tego wszystkiego nauczę. A raczej nie tyle "wszystkiego", ile tych najważniejszych technik decydujących o nowoczesnym wyglądzie modelu. Zobaczymy.


* * *

Oddaję sprawdziany. Human. Panna dostała 2+, a miała nadzieję na 3.

Panna:
Oj panie profesorze! Dlaczego ja nie mam 3?!

Mła:
Bo trójka jest od 9 punktów a ty masz tylko 8.

Panna:
Ale to powinno być 3-!

Mła:
Nie, 3- jest za 9 punktów.

Panna:
Powinno być za 8! Ale ja chcę mieć trójkę! Mi na koniec musi wypaść!

Mła:
Każdy by chciał. Trzeba było napisać lepiej.

Panna:
Ale to trudne było. Tyle tego! Kto by to spamiętał?!

Mła:
O, tam taka siedzi. Piątkę dostała.

Panna:
Oj tam!
Myśli.
A za to zadanie [1] dlaczego pan mi nic nie dał? Tyle napisałam i zero punktów?!

Mła:
Owszem, bo nie na temat. Miałaś wyjaśnić, a nie wyjaśniłaś. Tu i tu w ogóle nie odnosisz się do tematu.

Panna:
Napisałam COKOLWIEK i powinien mi pan dać za to punkta!

Mła:
Dziewczyno... czy ty siebie słyszysz?

Kurtyna.
_____________________________
[1] Zadanie za 2 punkty. 

środa, 6 czerwca 2012

Dr Juggernaut of Cambridge

Młodzież wychodzi ze szkoły na boisko. Wuefistka wolnym, spacerowym krokiem oddaliła się może na kilkanaście metrów od drzwi, kiedy z lezącej za nią kolumno-gromady rozległ się dramatyczny krzyk:
"Pani tak nie leci!".

* * *

Na godzinie wychowawczej Trocki założył kask motocyklowy i badał na sobie uderzenia kolegów (w ten kask oczywiście). Przywiódł mi na myśl Juggernauta z X-Menów. Niestety, nie czuję się profesorem Xavierem. Co gorsza nie jestem nim. A mam ich wychowywać. Paradne.

* * * 

Wpadła z odwiedzinami absolwentka sprzed kilku lat. Pogadaliśmy sobie miło - jak zwykle kiedy się widzimy. O tyle jest to zabawne, że ja jej nie uczyłem (tylko jej siostrę), za to kolega Latający Kolejarz, który ją uczył, dowiedział się dziś ode mnie, że była właśnie jego uczennicą. 
Miło usłyszeć jak się dziewczynie układa. Zjeździła już naukowo kawał świata, szykuje się do doktoratu na Cambridge. Kurczę... jeszcze kilka lat temu mieliśmy takich uczniów, a teraz... Cóż, w rankingu zamiatamy brzuchem po lotnisku.
Jak rozmawiam z absolwentami, którzy robią takie kariery, mam pewne poczucie żalu i jakiejś zazdrości. Nie tego, że studiują za granicą, robią doktoraty itp., zupełnie nie! Lecz tego, że mieli w sobie dość śmiałości, siły, energii, bądź przebojowości by podjąć takie wyzwanie. Zazdroszczę im tych cech, na których mi nigdy nie zbywało. Lękowe wychowanie udało się moim rodzicom wybornie. Powinni za to medal mistrzowski dostać.

wtorek, 5 czerwca 2012

Fauna Nowego Świata


Dwie klasy pisały dziś sprawdziany. Pojęcie uczciwości w tym zakresie jest młodzieży z gruntu obce. Nie dość, że oszukują, to jeszcze w żywe oczy idą w zaparte, że nie ściągają, choć robią to tyleż uporczywie, co nieudolnie. Czuję się jakbym miał powstrzymać fale morza rozpostartymi rękami.

A piszą takie cymesy:
  • "Wielkie wyprawy geograficzne podjęto bo na lądzie było za dużo ludności."
  • Różnica między gospodarką wschodniej i zachodniej Europy: "w zachodniej stały się sławne odkrycie geograficzne we wschodniej nie było takiej możliwości"
  • "Z Ameryk do Europy sprowadzano paprykę, alkohol, jaszczurki"
  • "Przedmiotem handlu z Ameryk do Europy były różnego rodzaju przyprawy, a także srebro i złoto, kawe, mięso kapibarana, łobaca."

Po sprawdzianie bambini pytają jak należało odpowiedzieć na to i na tamto zadanie.

Ja: - To co jeszcze, poza roślinami, przywożono z Nowego Świata do Europy?
Cisza.
Ja:  - Może jakieś... zwierzęta?
Bambino rapido: - Murzynów!

Kurtyna.


Efekt humorystyczny wziął się nie z tego, że ujawnił się rzekomy rasista, tylko stąd, że chłopię wystartowało z odpowiedzią nie czekając aż dokończę pytanie.


* * *

Autor pewnego bloga, którego od jakiegoś czasu czytałem sobie z przyjemnością, nagle i bez uprzedzenia zastrzegł go tylko dla zaproszonych czytelników. Jego blog - jego prawo, ale jakoś przykro się zrobiło.
Przypomniało mi to jak postąpili admini bardzo interesującego forum o tematyce zawodowej (OSKKO), którzy również bez uprzedzenia z dnia na dzień zablokowali wszystkich dotychczasowych użytkowników pozbawiając ich kont. Ani przeprosin, ani podziękowania za wieloletnią współpracę - nic. Cóż, taki styl. Tylko niesmak i poczucie odrzucenia zostaje.