czwartek, 29 września 2011

Reformy oświaty

Od parunastu lat trwa psucie naszego systemu edukacji. System odziedziczony po nieboszczce komunie był daleki od doskonałości i wymagał zmian, ale to czym go zastąpiono woła o pomstę do nieba. Zastąpiono go zbiorem luźnych, niespójnych fragmentów, nie wiążących się w żadną sensowną całość w obrębie tego samego przedmiotu. 
Kiedy słyszę czego dzieciaki uczą się w podstawówce i gimnazjum to mam nieodparte wrażenie, że one nie mają prawa nic umieć, ani nic z tego rozumieć, bo to jest dzika mieszanka przypadkowych treści od czapy zestawionych.

Zmiany sprawiają wrażenie robionych przez odseparowane od siebie zespoły, bez analizy skutków, bez zwracania uwagi na korelację z tym co na wcześniejszym i późniejszym etapie edukacyjnym. Mam silne wrażenie, że całkowicie wystarczającym uzasadnieniem do wprowadzania jakichkolwiek zmian w oświacie w ostatnich 10-15 latach jest wewnętrzne przekonanie o posiadaniu racji i sprawowanie władzy. 

Konsultacje społeczne są fikcją przeprowadzaną tylko po to, żeby nikt nie mógł powiedzieć, że ich nie przeprowadzono, a sygnały z nich płynące w praktyce kompletnie się ignoruje. Autor nowej zmiany i tak wie lepiej, więc opinie fachowców ma gdzieś, a konsultacje przeprowadza "na odwal się" w ostatniej chwili, kiedy i tak projekt zmian jest gotowy. Za komuny o czymś takim mówiło się: arogancja władzy, a dziś mało kogo to obchodzi.
Mam niemiłe wrażenie, że głupota i niekompetencja na różnych stanowiskach kluczowych w oświacie mają sie wybornie. Jak dla mnie - zbyt często piastują je ludzie, którzy objęli te stanowiska bo nie nadawali się do pracy jako nauczyciele (co wcale nie znaczy że zdają sobie z tego sprawę i niektórzy nadal pracują w tej roli). Mój ulubiony cytat z tej grupy to "No nie można przecież całe życie stać przy tablicy!". Więc odkrywają w sobie nieznane wcześniej talenty menadżerskie, metodyczne bądź eksperckie i ruszają spod owej tablicy się spełniać w nowej, lepszej roli. Sęk w tym, że te talenty pozostają nieznane i później.

Wedle przysłowia: Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz. No to sobie ścielimy, że hej! 

środa, 28 września 2011

Pseudo szkolenie

Dzisiaj uczestniczyłem w żenującym spektaklu pod tytułem "Szkolenie w zmianach w prawie oświatowym". Dwie godziny straty czasu pod szumnym szyldem Europejskiego Centrum Rozwoju Kadr.

To nie było żadne szkolenie, tylko agitacja. Prowadząca - agresywna i prostacka [1] irytująco krzykliwym tonem zreferowała wybrane fragmenty nowego rozporządzenia w sprawie pomocy psychologiczno-pedagogicznej na takim poziomie kompetencji, że gdybym sam sobie ten akt prawny przeczytał nie dowiedziałbym się mniej, a raczej na pewno więcej. 

Jejmość co i rusz dawała upust jakimś swoim kompleksom bądź frustracjom w stylu "bo wy w liceum w ogóle nie pracujecie z dzieckiem potrzebującym pomocy, a tu rozporządzenie wyciąga do niego pomocną dłoń", bądź "takie panie w poradni psychologiczno-pedagogicznej to przywyczaiły się traktować ją jak swoje udzielne księstwo, zamiast ruszyć się do szkół". Ignorancja i impertynencja tej kobiety szły w zawody z jej niekompetencją jako edukatora i doprawdy - nie wiem co wygrało, bo na metę wpadły łeb w łeb. 

Jeden wielki niesmak. 
_______________________________________
[1]  Garść cytatów: "..., kurna!", "I nauczyciel zapycha do dyrektora", "zapodajewający".

poniedziałek, 26 września 2011

Oświatowi bumelanci wg OECD

Ja to jakiś nienormalny jestem. Wiedziałem, że jako belfer byczę się i lenię na potęgę, ale nie miałem nawet pojęcia jak bardzo. Blask uświadomienia w mój rozleniwiony rozumek wlało OECD raportem "Education at a glance 2011". Nosz alleluja po prostu!
Wyszło im, że jestem wicemistrzem świata w bumelce pod tablicą, tylko Grecy mnie prześcignęli. Mrauuu! Moja zajebistość sięgnęła wyżyn. Olimpu wyżyn, nomen omen, rzecz jasna. ^^

Tylko tak sobie myślę, jak ci geniusze to policzyli? 

Bo kiedy ja liczę, to wychodzi mi 38 tygodni [1] x 19 h [2] = 722 h zajęć bezpośrednio z uczniami.

Co do  przeliczania godziny lekcyjnej to notorycznie pomija się fakt, że godzina ma 45 minut dla ucznia, ale 60 minut dla nauczyciela, co oznacza, że w czasie przerw mamy obowiązek świadczenia pracy i nie możemy jej odmówić argumentując np. tym, że mamy przerwę. Przysługuje nam przerwa w wymiarze określonym w kodeksie pracy - jak wszystkim zatrudnionym bez względu na branżę.

Poza tym, dziwi mnie, że jakoś nikt nie zadał podstawowego pytania: skoro np. dziarscy liderzy Brazylijczycy 100 % czasu swojego etatu spędzają pod tablicą, to: 

- kiedy zajmują się przygotowywaniem do zajęć?
- kiedy zajmują się prowadzeniem dokumentacji? 
- kiedy zajmują się sprawdzaniem prac?
- kiedy zajmują się kontaktami z rodzicami? 

Albo nie mają tego w etacie (ale kto im  wtedy przygotowuje zajęcia?! bądź skąd oceny?!), albo całe to badanie jest funta kłaków nie warte. Sądząc po tym jak wyliczono nas, stawiałbym na to, że jest to badanie i raport z gatunku tych, które mają zrobić dobrze "ekspertom" trwoniącym organizacyjne pieniądze na lipne przedsięwzięcia, nikomu poza nimi żadnej korzyści nie przynoszące.

__________________________________________ 
[1] z tylu muszę się rozliczyć przy "godzinie karcianej", a więc tyle jest formalnie tygodni pracy w roku szkolnym. W praktyce zawsze do tego trzeba doliczyć "nie tablicowe" tygodnie pracy związane z rekrutacją, poprawkami i organizacją roku szkolnego (mijającego i nadchodzacego) - jeden lub dwa tygodnie uzbieram bez trudu rok w rok. Można je potraktować jako kompensata dni zajęć "wypadłych" z różnych przyczyn.

[2] 18 h pensum plus 1 h "karciana".

środa, 21 września 2011

Dziennik elektroniczny neverending story


A dziennik elektroniczny ma się wybornie. Zasadniczo jest sztucznie podtrzymywany przy życiu na dwa sposoby:
1) niektórzy przynoszą własne laptopy z własnym bezprzewodowym dostępem do sieci, czyli w istocie rzeczy opłacają z własnej kieszeni to co spartaczyła szkoła.
2) część zapisuje na kartce temat lekcji, frekwencję i oceny, po czym w domu z własnego kompa i łącza nanosi to na stronę dziennika elektronicznego.

A reszta ma dziennik w głębokim poważaniu i czeka aż zostanie doprowadzony do stanu używalności w szkole.

Mnie zaś spotkał fawor nadzwyczajny - dostałem kompa do pracowni! To znaczy na razie coś drugi tydzień stoją na ławce monitor i obok jednostka centralna z luźno dyndającymi kablami, nie podłączone ani do zasilania, ani do siebie. 

Ale jakie to ma znaczenie?
Komputer w pracowni jest?
Jest.
I to się liczy! Co nie, panie Boczku?!

wtorek, 20 września 2011

Szkolę się, więc rozwijam się


Co jest najważniejszym zadaniem nauczyciela?
Wypełniać dokumentację, ze szczególnym uwzględnieniem dziennika.
Ponadto szkolić się. Bo nauczyciel nie szkolący się jest nauczycielem nie rozwijającym się, a więc nauczycielem złym.
No to żeby nie być tym złym, zapisałem się na kurs oświecający jak uczyć w liceum według nowej podstawy programowej, która to dotrze do nas jak fala sejsmiczna w przyszłym roku.

Dla towarzystwa przybrałem sobie Kolegę Kolejarza, bo niby czemu mam cierpieć samotnie.

Pobłogosławiony barytonem wicedyrekcji [1] pobiegłem do mekki wiedzy. Nie to żebym miał jakieś specjalne złudzenia - w końcu szkolę się już od fafnastu lat - ale początek i tak nie jest zachęcający. Pani edukatorka osobiście miła i kulturalna, ale sprawia wrażenie jakby nie bardzo sama wiedziała czemu co chce osiągnąć. 
Momentami czułem się jak skończony imbecyl, który szachrajstwem wszrobował się w szeregi luminarzy edukacji i ani w ząb nie pojmuje co do niego mówią. Ma skołatana amour propre nieco przybliżyła się do lepszej kondycji, kiedy okazało się że Kolega Kolejarz też nic a nic z edukatorskiej nowomowy pani prowadzącej nie rozumie i rychtyk jak ja nie ma pojęcia o co jej chodzi i co niby mamy zrobić. 
Jednak jako doświadczone belfry zrobiliśmy co trzeba było, ani się domyślając po co i na co. Ale wiadomo przecież, że szkolenia w gruncie rzeczy są nie po to, by szkolący coś z nich  wynieśli, lecz po to, by firma organizująca szkolenia wyrwała parę kęsów z połcia mamony na edukację.

Bo na wszystko w szkolnictwie pieniędzy brakuje, ale na szkolenia pieniądze zawsze są. I to niemałe.

______________________________________________
[1] - Cześć! Lecę na kurs!
- Jaki kurs?
- Nowa podstawa programowa.
- BARDZO DOBRZE.

piątek, 16 września 2011

Życzliwości choć trochę, racz im dać Panie...

Uwielbiam nauczycieli, którzy ledwie spojrzą na dzieciaka i już WIEDZĄ. 

Że kretyn, bo się wydurnia.

Że debil, bo się zachowuje skandalicznie i nie umie (po paru lekcjach nauki języka od podstaw).

Że kłamie, bo jak pytałam klasy czy wszystko jasne to on nie wstał i nie powiedział że nic nie rozumie.

Że cudzoziemiec od kilku tygodni w Polsce oszukuje, że nie rozumie jak mówię na lekcji po polsku, bo na przerwie widziałam jak rozmawia z kolegami, więc rozumie.

Że obcokrajowiec to może faktycznie nie rozumieć na polskim czy historii, ale u mnie (na matematyce, chemii, fizyce itp.) wszystko rozumie, bo czego tu można nie rozumieć, skoro wszystko jasne.

Że jak uczeń mówi, że nie rozumie zagadnienia z fizyki, to znaczy po prostu że się nie nauczył i tyle.

Że nie chce słyszeć o trudnej sytuacji domowej rozhuśtanej emocjonalnie nastoatki ustawionej w hierarchii domowej za hodowlą psów, kotów czy tańczących jaszczurek, bo to wszystko nieprawda, a smarkula jest bezczelną gówniarą, która to wszystko robi z premedytacją.

Że nie chce słyszeć o nauczaniu indywidualnym chorego dzieciaka, bo nie będzie się męczyć, a w ogóle to ma przecież jeszcze pracę w innej szkole.

Cholernie przykre jest, że tacy ludzie trwają w oświacie i w niektórych szkołach mają się znakomicie. I nie można tego zwalać na Kartę Nauczyciela, która nie pozwala ich ruszyć z posady. Trzeba  tylko chcieć i miec choć trochę determinacji w kształtowaniu zespołu. A na początek wystarczy nie zatrudniać - bo tę mentalność można rozpoznać po kilku zdaniach rozmowy. Tę aurę małomiasteczkowej, drobnomieszczańskiej nieżyczliwości widać zwykle bardzo dobrze.

środa, 14 września 2011

A teraz, drogie dzieci, powitajmy naszych gości...


Ja to jednak ograniczony jakiś jestem. Kreatywności bądź wyobraźni za grosz. Jak mi koleżanki rano powiedziały kto nas dziś odwiedzi i z kim się pierwszaki spotkają, to się uśmiałem z dobrego dowcipu. Po cichu to mi nawet przez myśl przemknęło, jak im się przez ten rok mojego urlopu dowcip wyostrzył, że takie wice wymyśleć potrafią. Na poziomie Barei conajmniej. 
Dopiero kiedy przeczytałem zawiadomienie na tablicy (na samym dole pod zastępstwami, czcionka chyba jedenastka, ze dwie linijki tekstu może) zrozumiałem, że ani koleżanki, ani szkółka żadnej metamorfozy pod moją nieobecność nie przeszły. Tylko po prostu rzeczywistość szkółki naszej kochanej wstąpiła na wyższy poziom humoreski. [1]
Otóż na korytarzu pierwszaczki miały spotkanie z...

                                                                                Młodzieżową Konną Orkiestrą Dętą!

Po co? Czemu w trakcie lekcji? Dlaczego akurat pierwszaki? No i na miłość boską... Konna Dęta?! Przecież to wszystko przebija Monty Pythona...

____________________________________________
[1] A wysoki on przecie już był, uj jaki wysoki! 

sobota, 10 września 2011

Jak wykorzystywać specjalistę

Dawno dawno temu, za złego kajzera w pruskim zaborze nauczyciel był od uczenia, a od papierów był urzędnik administracyjny. Była w tym pruska praktyczna mądrość: nauczyciel to fachowiec specjalnie przygotowany do uczenia dzieci i młodzieży i za toż opłacany, więc tym się powinien zajmować. Wykorzystywanie go do czynności biurowych względnie kancelaryjnych, jak to kiedyś nazywano [1] , jest marnowaniem specjalisty i pieniędzy które mu się płaci, bo te czynności może wykonywać osoba bez specjalistycznego przygotowania i inaczej opłacana.
A więc dla ówczesnych ludzi było oczywiste, że wykorzystywanie specjalisty do zadań nie wymagających specjalistycznej wiedzy i umiejętności jest po prostu marnotrawstwem.
Dziś jednak jesteśmy mądrzejsi.
Po co płacić urzędnikowi, skoro możemy tym zadaniem obarczyć nauczyciela? Płaci mu się przecież i tak, a dzięki temu gmina zaoszczędzi na etacie administracyjnym. Nauczyciel to i tak zrobi, bo mu dyrektor każe szermując uniwersalnym argumentem "czterdziestogodzinnego tygodnia pracy"[2]. Właściwie to nie szermierka, tylko palnięcie maczugą - udowodnij człowieku, że dodatkowa czynność spowoduje przekroczenie tej granicy 40 h. Nawet jak pokażesz szczegółową rozpiskę zajęć tygodniowych, to usłyszysz poradę, że trzeba sobie lepiej rozplanować pracę, a w ogóle to dyrektor "jak był nauczycielem, to uczył w dwóch szkołach, kształcił się w trzeciej i wspierał czwartą, prał, sprzątał, gotował i dzieci chował, samochód naprawiał i domostwo stawiał, a wszystko to robił znakomicie, więc jak się chce, to wszystko da się zrobić!" - więc prędzej drogi Czytelniku udowodnisz że jesteś rozwielitką, niż obronisz swój ustawowy zapis o 40-godzinnym tygodniu.

Znaleziony jeleń, o pardon - wychowawca, musi wypełnić ręcznie: 
  • dziennik (lista, dane uczniów z adresami i telefonami)
  • arkusze ocen - można by wydrukować, ale nie wolno, bo zawsze się pisało ręcznie. W dodatku trzeba jeszcze ręcznie wypisać nazwy wszystkich przedmiotów (15 sztuk), bo mamy nowe lepsze arkusze bez tych nazw (w starych arkuszach były). Wydaje się może że to niewiele, ale przy 30-35 arkuszach robi się to nużące. Fakt, że z modułu dziennika elektronicznego (program drukowania świadectw) można te strony wydrukować i nie ma potrzeby ich wypełniać ręcznie, jest naturalnie zupełnie nieistotny.
  • zestawienie szczegółowe wyników sprawdzianu gimnazjalnego całej klasy - do sprawozdania-analizy, gdzie na ścianie w wyświetlanej prezentacji będą migać słupki kolejnych wykresów w takim tempie, że dojrzenie szczegółów, o jakimś zastanowieniu się nad tym i wnioskach nie wspominając, będzie nierealne.[3] W sumie frajda dla autora zestawienia, który się nad tym napracował i może sobie to wpisać do samochwałki, no i, rzecz jasna, szkoła może się umpa, umpa pochwalić władzom, że analiza została przeprowadzona itd.itp. A jaka z tego praktyczna korzyść dla nauczycieli ? A żadna.
  • lista uczniów z peselami dla pielęgniarki, jakby nie mogła pobrać tych danych z SIO lub dziennika elektronicznego.
i do tego
  • wklepać różne dane uczniów do dziennika elektronicznego, też ręcznie, bo kwestionariusze rekrutacyjne kandydatów są wypełniane pismem odręcznym, więc skanowanie danych nie wchodzi w rachubę.
Wszystko we wrześniu (pierwsze 2 tygodnie) i oczywiście poza normalnymi obowiązkami nauczyciela przedmiotu, bo żadnej zniżki godzin z tytułu funkcji wychowawcy nie ma.

Generalnie, po kilka  razy wpisujemy te same dane. Jak za króla Ćwieczka. Komputer służy raczej za wypaśną maszynę do pisania niż za narzędzie pozwalające zbudować w szkole zintegrowany system gromadzenia i pobierania danych. 
Ale o jakich komputerach mówimy, skoro jak chciałbym kredy do tablicy, po której nie będę upaprany białym pyłem, to mogę ją sobie sam kupić. Bo przydziałowa jest rychtyk taka jak za kajzera...
__________________________________ 
[1] czyli prowadzenia dokumentacji
[2] "40 godzin" w szkole nabiera właściwości magicznie gumowych - wszystko się w nich zmieści.
[3] To jak próba odczytania napisów na ścianach wagonu ekspresu przelatującego 2 metry przed naszymi oczami. Równie udana i owocna.

poniedziałek, 5 września 2011

Półwymiana z Izraelem


Dziś mieliśmy wizytę młodzieży żydowskiej z Izraela, w ramach wymiany międzynarodowej. Sam fakt wymiany to nic nadzwyczajnego, bo wiele szkół w Polsce je organizuje. Ale chyba tylko my opracowaliśmy taką formę specjalną:   półwymianę.

Półwymiana z Izraelem polega na tym, że oni przyjeżdżają do nas, a my nie jedziemy do nich.

Drugą naszą specjalnością jest opróżnianie szkoły z niepożądanego elementu, na który, nie daj Jahwe, mogliby się czcigodni goście natknąć. W tym celu prawie wszystkie klasy, łacznie z pierwszakami dla których to był [1] drugi dzień normalnych zajęć lekcyjnych, zostały wyeksportowane do kina, a w szkole zostali tylko wybrańcy do podejmowania gości.[2]

Nie wiem jak w tym roku, ale w poprzednich interesująco wyglądało "wspólne zwiedzanie wybranych miejsc pamięci i martyrologii" - Izraelczycy jechali tam autokarami, zaś nasze dzieciaki... autobusami komunikacji miejskiej.

Na co dzień pomysł np. zwolnienia jakiejś klasy z pierwszej lub ostatniej lekcji z powodu braku nauczyciela i sensownego zastępstwa jest surowo potępiany "Bo nie wolno! A w ogóle to uczniowie nie mogą lekcji tracić!". Ale jak się robi taką imprezę jak wizyta Izraelczyków to problemu z tym że cała szkoła traci połowę lekcji danego dnia, już nie ma. Bo jaka jest dla uczniów korzyść z takiej półwymiany? Skoro styczność z gośćmi ma tylko grupka reprezentująca szkołę (mniej niż 10% wszystkich uczniów). Cała reszta tylko traci lekcje. Jaki z tego pożytek? [3]

_____________________________
[1] Znaczy - mógłby być.

[2] Przy wizycie prymasa Glempa zastosowaliśmy modyfikację, polegającą na tym, że prymas z  reprezentacją młodzieży przemieszczał się po parterze, zaś cała reszta dzieciaków przebywała na piętrach, odseparowana "zaporą" z ławek na klatkach schodowych pilnowanych na wszelki wypadek przez nauczycieli, żeby jakaś niegodna, niepowołana owieczka nie przerwała się w pobliże swego pasterza.

[3]   I co faktycznie wynoszą z tych spotkań owi uczniowie-reprezentanci, bo to  pozostaje wyłącznie w sferze domysłów.  

piątek, 2 września 2011

Bezłączność bezprzewodowa

Parę dni temu pisałem o 8 lapkach i kompach (poza tymi z pracowni informatycznych, rzecz jasna) na całą szkołę. Dziś się dowiedziałem, że lapki owszem są, tyle że na tyle leciwe, by nie mieć kart wifi, a nasz dziennik elektroniczny jest oparty na założeniu łączności bezprzewodowej, bo kabla w zwykłych pracowniach nie ma. Nie wiem dlaczego mi się wydaje, że taki drobiazg jak nieprzystosowanie sprzętu powinien być wychwycony na etapie wstępnej analizy zasobów, a nie na etapie uruchomienia systemu.

No, ale przecież ja jakiś nienormalny jestem.

czwartek, 1 września 2011

Umarł król! Niech żyje król!


Skończyli już szkołę,
Zanika ich ślad.
Nawet na ludzi wyszli - to nie żarty!
Już nowe dzieciaki wkraczają do sal -
Do szkoły znów nabór otwarty! 


A dziś za mną już pierwsze spotkanie z moją nową klasą. Też "A" - wolę ścisłowców, lepiej mi się z nimi dogaduje niż z humanami. Zwłaszcza, że  humany są zababione i ogarnianie tej rzeczypospolitej babskiej to jak łapanie pcheł. Nawet jak się trafiają faceci to na ogół szybko się feminizują. ;-)

Na pierwszy rzut oka dzieciaki miłe i ogarnialne. Zobaczymy co wyjdzie w praniu.