wtorek, 26 października 2010

Groby


Byłem dziś na cmentarzu u dziadków. Nie lubię chodzić na 1 listopada, zawsze wybieram się wcześniej. Nie podoba mi się "świętowanie na sygnał", zwłaszcza że dziś wydaje się to służyć głównie temu, żeby handlarze wiedzieli kiedy rozstawiać swoje kramy.

Wielu ludzi zdaje się nie dostrzegać niestosowności łączenia chęci upamiętnienia przodka przez udekorowanie miejsca jego spoczynku ze skrupulatnym porównywaniem cen i wyszukiwaniem na którym straganie będzie tańsza wiązanka, a na którym mniej zapłacą za światełka. Bliskiego upamiętnić, a wykosztować się przy tym jak najmniej. :-( A swoją drogą - światełka... Szedłem wzdłuż straganów coraz bardziej zrezygnowany: wszędzie to samo - świeczki przepoczwarzone w takie same koszmarne, kiczowate pokraki, aż po bizantyjskie krzyżówki latarni kolejowej z tortem weselnym.

Dawniej, kiedy kogoś stać było na trwały grobowiec, zamieszczał tam zwykle jakieś informacje o zmarłym, kim był, czym się zajmował, czego dokonał, przekazem pisemnym lub symbolicznym. Dla historyków taka kopalnia informacji to błogosławieństwo. Człowiek o znacznych dokonaniach mógł liczyć, że w jakiejś książce o nim wspomną i jakaś pamięć o nim przetrwa. Szary człowiek nie mógł na takie upamiętnienie liczyć, więc próbował zostawić po sobie jakiś ślad fundując trwały nagrobek z informacją o sobie. Milionów na trwały nagrobek stać nie było i nie pozostawili po sobie żadnego śladu, rozwiewajac się w smugę szarego pyłu. Dziś dostępność murowanych nagrobków z trwałego materiału jest o wiele większa niż dawniej i znacznie więcej ludzi może sobie takowy sprawić. Jednak kiedy przyglądamy się współczesnym grobom uderza ubóstwo informacji: imię, nazwisko, rok urodzenia i rok śmierci, czasem wizerunek (fotografia na porcelanie lub grawerunek na płycie). Na ogół ani słowa o zawodzie, kim był, co robił, u kobiet z reguły nie podawane jest nazwisko panieńskie. I widać np. grób z napisem po lewej Jan i Anna Malinowscy, a po prawej Zofia Wiśniewska. A co ci ludzie mieli wspólnego? Zapewne krewni, ale coś bliżej? Nieboszczka Wiśniewska to kim była dla małżonków Malinowskich - teściowa, ciotka, kuzynka, KTO? Choć czasem można znaleźć perełki np. prof. mgr Iks Iksiński.

Uderzający jest kontrast między bombastycznym nagrobkiem - tony marmuru, brązy, mnóstwo pieniędzy zabranych do grobu i skąpe: "Jan Kowalski, ur. zm.". No i co z tego że Jan Kowalski? Jaki jest sens takiego grobowca który nic nam nie mówi o leżącym tam człowieku, poza tym że żył, oraz miał dużo pieniędzy i kiepski gust ? Stare porzekadło mówi, że trumna kieszeni nie ma, ale należy to chyba zmodyfikować: trumna może nie ma, ale grobowiec ma że ho ho! przepaściste!

A obok nekropolijnych pałaców rozmywane przez deszcz kopczyki trawy zasypane uschniętymi liśćmi, z przewróconym spróchniałym krzyżem, anonimowe, czekające na dzień, kiedy przyjmą nowego człowieka. Może on będzie miał więcej szczęścia i jego nazwisko dłużej przetrwa... A może to nie ma żadnego znaczenia?

sobota, 23 października 2010

Kościuszko - dowódca w Insurekcji


Po wojnie 1792 r. z Kościuszką dzieją się dziwne rzeczy. Cały kraj został zalany mnóstwem propagandowych druków i ilustracji z Kościuszkiem jako motywem przewodnim. Jak to ktoś ładnie ujął, tego typu materiały nie tworzą się i nie rozprowadzają same - ktoś je tworzy i kolportuje. Jerzy Łojek wskazywał na Czartoryskich, którzy usilnie lansując generała prawdopodobnie chcieli nie dopuścić do radykalizacji społeczno-politycznej przyszłej insurekcji. Wódz o umiarkowanych poglądach politycznych i bez większych ambicji samowładczych miał dawać gwarancję, że Polska nie pójdzie drogą francuską i nie zafunduje sobie rewolucji z jakobinami, gilotynami i podobnymi uciechami. Wielu ma Łojkowi za złe tę teorię, słusznie wskazując, że nie ma nią dowodów. Sęk w tym, że dowody mogły nigdy nie istnieć, jeśli porozumienie było ustne, a obie strony przekonane o słuszności działań, to nie potrzebowały pisać o czymś co uważały za oczywiste. [1] Teoria Łojka ma tę zaletę, że bardzo dobrze tłumaczy ówczesne wydarzenia, a poza tym nikt jej przekonująco nie obalił (mimo, że od śmierci autora w przyszłym roku minie 25 lat).

24 marca 1794 r. Kościuszko ogłosił się naczelnikiem powstania, z władzą dyktatorską. Niespełna dwa tygodnie później przeszedł sprawdzian w boju: pod Racławicami pobił grupę gen. Tormasowa (równowartość słabej brygady - 3 tys. ludzi z 12 działami), tuż przed nadejściem ospale działającego gen. Denisowa (3 tys. ludzi z 18 działami). Kościuszko miał 6,1 tys. ludzi i 12 dział, ale w boju z 2 tys. kosynierów odważył się użyć tylko 300.
Racławice były ładnym zwycięstwem, maksymalnie "wyciśniętym" propagandowo, ale bez znaczenia operacyjnego (Kościuszko nie zdołał otworzyć drogi na Warszawę, którą nadal blokował Denisow). Brygada Tormasowa byla ułamkiem sił rosyjskich, a poniesione straty (ok. 1.000 ludzi) były pomijalne dla rosyjskiego dowództwa. Dla nas Racławice okazały się niesłychanie szkodliwe, tworząc mit, podsycany przez Kościuszkę [2], że improwizowana chłopska piechota uzbrojona w broń drzewcową może pokonać regularne wojsko uzbrojone w broń palną. Już w powstaniu kościuszkowskim było to bzdurą, a w każdym kolejnym zrywie owocowało coraz tragiczniejszą rzezią.

17 kwietnia w Warszawie wybuchło powstanie zakończone świetnym zwycięstwem: zaledwie 3,5 tysiąca naszych żołnierzy wspartych przez ludność cywilną rozgromiło 7,5 tys. garnizon rosyjski.

Kościuszko z tymi działaniami nic wspólnego nie miał, na szczęście. Za to szykował nową operację: zniszczenia jednego z dwóch rosyjskich korpusów, Denisowa albo Zagriażskiego, problem polegał na tym, że początkowo nie mógł się zdecydować który wykończyć najpierw. Ostatecznie nasza Nemezis w sukmanie ruszyła w 15 tysięcy ludzi z 33 działami na Denisowa i dopadła go pod Szczekocinami 5 czerwca. Przewaga nasza była niewielka, bo Denisow miał ok. 14 tysięcy raczej lepiej wyszkolonego żołnierza, więc sukces był mocno niepewny. Niestety okazało się, że w międzyczasie nadeszła armia pruska (26,5 tys. + 134 działa). A więc zamiast 14 tys. wrogów mieliśmy 40 tys. z 7-krotną przewagą w artylerii! Rozsądek nakazywał natychmiastowe oderwanie się od przeciwnika i szukanie powodzenia w innym czasie i miejscu. Średnio rozgarnięty słuchacz akademii wojskowej by to wiedział. Jednak Kościuszko wiedział lepiej i bitwę wydał. Chyba tylko nieporadność naszych przeciwników sprawiła, że nie wybito nas tam do nogi [3], ale i tak zmasakrowano nasze najlepsze pułki, a kosynierów wystrzelano jak kaczki (niestety, nie zahamowało to tworzenia mitu).
Równocześnie Kościuszko zostawił gen. Zajączka, o którym można było wiele powiedzieć, ale na pewno nie to że był utalentowanym dowódcą, sam na sam z grupami Zagriażskiego i Derfeldena. Przy stosunku sił 6 tys. : 16 tys. wynik był łatwy do przewidzenia.

Na przełomie sierpnia i września obronił Warszawę przed Prusakami, ale decydujące znaczenie dla zwinięcia oblężenia miał wybuch powstania w Wielkopolsce - bez niego Warszawa by padła. Król pruski wolał ratować swoją władzę w Poznańskiem, niż kontynuować dobrze rozwijający się szturm na stolicę Polski.
We wrześniu casus Zajączka się powtórzył: gen. Sierakowski w 5 tys. ludzi miał zatrzymać Suworowa z 12 tys. ludzi. Przy takim stosunku sił, to Suworowa mogłoby zatrzymać tylko bezpośrednie trafienie meteorytem, a nie słaba dywizja.

Wkrótce Kościuszko opracował genialny plan: zniszczyć rosyjski korpus Fersena (14 tys. ludzi i 56 dział), zanim ten się połączy z nadchodzącym Suworowem. W tym celu ruszył z 7,5 tys. ludzi na Maciejowice. Fakt, że siły te powstały na bazie dopiero co potężnie przetrzepanej dywizji Sierakowskiego nie miał z pewnością większego znaczenia... Poza tym dołączyć miał ze swoją 4-tysięczną dywizją gen.Poniński. W sumie Kościuszko miał mieć jakieś 11-12 tysięcy ludzi, zaś w Warszawie zostawił 5-9 tys. dobrego żołnierza, którzy mieli pilnować warszawiaków, żeby się nie zradykalizowali za bardzo [4]. To była taka kościuszkowa wersja zasady ekonomii sił - nie brać za dużo wojska na przeważającego liczebnie przeciwnika.
9 października Kościuszko dotarł do Maciejowic i rozwinął swe siły. Ściemniło się już, kiedy wpadł na pomysł, że może by jednak warto wezwać Ponińskiego na pole jutrzejszej bitwy. Poniński rozkaz dostał o 7-ej nad ranem 10 października, kiedy Rosjanie już od świtu atakowali, pędził swych żołnierzy co tchu 40 kilometrów, ale kiedy przybył było już po bitwie. Straciliśmy ponad połowę sił, Kościuszko dostał się do niewoli, a powstanie szybko upadło.

Dowódca, który zrzuca na podłwadnego winę za swoje błędy, jest bardzo małym człowieczkiem. Kościuszko nigdy wyraźnie nie oczyścił dobrego Polaka i dzielnego żołnierza gen. Adama Ponińskiego z zarzutów, że to przez niego nastapiła klęska maciejowicka, że świadomie, jako krewny targowiczanina, nie pomógł Naczelnikowi.

Jakby nie patrzeć, Kościuszko wygrał w swej karierze jedną bitewkę (Racławice), jednej omal nie przegrał (obrona Warszawy), wszystkie pozostałe przegrał i to w kompromitującym stylu.
Ale Tadeusz Kościuszko wielkim wodzem jest.
__________________________________________________________
[1] Zresztą jakby ogłosić, że Kościuszko był praprzodkiem Niesiołowskiego, czy Palikota, to dowody układu zapewne by się w trymiga znalazły.

[2] Broszurka "Czy Polacy mogą się wybić na niepodległość", napisana z co najmniej inspiracji Kościuszki - bardzo szkodliwa głupota.

[3] Co pośrednio wskazuje, że można było z powodzeniem się oderwać nie wydając bitwy, bo w pościgu za nami to by się zaplątali o własne nogi.

[4] Mieszkańcy Warszawy byli coraz bardziej wściekli na nieskuteczne działania władz powstańczych, doszło nawet do rozruchów i samosądu na zdrajcach, bezwzględnie spacyfikowanych przez Kościuszkę.

czwartek, 21 października 2010

Nie lubimy Kościuszka, mój sssskarbie! Tak, tak, nie lubimy!


Tadeusz Kościuszko - bohater wojen o niepodległość dwóch narodów, wielki wódz, postępowiec, bojownik o wolność i sprawiedliwość społeczną, sukmana, chłopi, kosy itd. A jak to z nim było naprawdę?

W wojnie o niepodległość Stanów Zjednoczonych faktycznie brał udział, tyle że niczym nie dowodził, bo służył (zgodnie ze swym wykształceniem) jako inżynier wojskowy i budował fortyfikacje. Koniec wojny zastał go w stopniu pułkownika, co może się wydawać dość wysokim stopniem, gdyby nie fakt, że była to ranga zwyczajowo nadawana w tamtej epoce fachowym oficerom-obcokrajowcom ochotniczo zgłaszającym się do służby. Więc była to ranga w pewnym stopniu grzecznościowa. Awans na generała Kościuszko otrzymał dopiero po wojnie i to dzięki usilnemu lobbingowi swego przyjaciela Benjamina Franklina; został więc generałem ale po uprzedniej dymisji z wojska. W wojnie niczym nadzwyczajnym się nie zasłużył, po prostu porządnie robił co do niego należało. Kreowanie go na bohatera wojny jest więc zupełnie bezpodstawne. Co ciekawe Amerykanie nie mieli podobnych oporów z awansowaniem na generała innego Polaka - Kazimierza Pułaskiego, który awansu dochrapał się bardzo szybko, mimo braku wysoko postawionych przyjaciół.
Po powrocie do Polski Kościuszko otrzymał dowództwo dywizji piechoty armii koronnej, powiedzmy otwarcie: pomimo braku fachowych kwalifikacji (wykształcenia i praktyki) na to stanowisko, nie dowodził wszak żadnym większym oddziałem wojska.

W wojnie polsko-rosyjskiej 1792 r., zwanej też wojną w obronie Konstystucji 3 maja, stoczył jako dywizjoner jedną poważną bitwę, 18 lipca pod Dubienką. Było to częścią szerszego planu dowódcy armii koronnej księcia Józefa Poniatowskiego polegajacego na obronie linii Bugu. Sytuacja Kościuszki była trudna, bo miał 8 tys. ludzi z 10 działami przeciw grupie gen.Kachowskiego z 20 tys. ludzi i 56 działami [1].
Kościuszko wybrał pole bitwy starannie, umocnił fortyfikacjami polowymi i dywizja broniła się przez parę godzin. Niestety obrona była oparta na optymistycznym założeniu, że rzadki lasek i granica austriacka osłaniają nasze skrzydło i nieprzyjaciel tamtędy nas nie obejdzie. Otóż obszedł. Kościuszko organizujący kontratak został, jak to się ładnie ujmuje, "uniesiony z pola bitwy przez uciekającą jazdę". Kiedy Kościuszko się pozbierał na pole bitwy już wrócić (podobno) nie mógł i wysłał do ks.Józef list z pięknym tekstem: "Wszystkośmy książę stracili", innymi słowy złożył nieprawdziwy raport informujący o klęsce i zniszczeniu dywizji. Tymczasem reszta dywizji stawiała Rosjanom twardy opór i gen.Wielowiejski z płk.Dunin-Karwickim wyprowadzili żołnierzy z matni, ratując tez większość artylerii. Nasze straty nie były wielkie do 650 ludzi, rosyjskie mniejsze - ok. 500 ludzi.[2]

Bitwa była przegrana, a dywizję uratowali przed zniszczeniem podkomendni Kościuszki, a nie nasz bohater. Ale propaganda zrobiła swoje i do dziś czytamy o Dubience niemal jak o naszym zwycięstwie. W wikipedii stoi jak byk: nierozstrzygnięta. Naszym celem w bitwie było zatrzymanie Rosjan i utrzymanie linii Bugu. Rosjanie nas odrzucili a Bug sforsowali. Więc dlaczego twierdzimy, że bitwy nie wygrali?

Ale decydowała polityka - potrzeba było symbolu, a Kościuszko mógł się przydać, więc medal za Dubienkę dostał (Virtuti Militari).
_________________________________________
[1] można spotkać inne dane liczbowe, np. na wikipedii. Dawniej przyjmowano liczebność sił Kościuszki na 5.300 ludzi, nowsze badania (W. Majewski w WPH 1992) podnoszą do 8.100 ludzi.
[2] ciekawe skąd autorzy wikipedii wytrzasnęli 4000 strat rosyjskich ? To kompletnie fantastyczna wielkość.

czwartek, 14 października 2010

Jak się prawo u nas tworzy



Pod powyższym adresem można znaleźć piękny opis tego, jak się w naszym kraju tworzy prawo na pilne polityczne zamówienie.

Co smakowitsze cytaty:

"- Wiem, że opinia naszych prawników jest negatywna. Ale to sprawa tak ważna społecznie, a premier oczekuje, że ustawę uchwalimy bez poprawek - tłumaczył przed rozpoczęciem posiedzenia przewodniczący komisji Władysław Sidorowicz."

"Senatorzy - czterech na sali, przy ok. 20 gościach ze strony rządowej - popędzali własnego prawnika, żeby szybciej uzasadniał zarzuty. Każdy jednomyślnie odrzucali. Niektóre zanim prawnik zdążył wypowiedzieć."

"- Ryzyko, że ktoś bez złych intencji wprowadzi na rynek coś, co mieści się w definicji środka zastępczego, choć nie jest dopalaczem, istnieje. Każdy to przyzna - odpowiedział prezes Berek. - Jednak ryzyko jest znikome."

"senacki prawnik udowadniał: - Ustawa jest tak sformułowana, że może spowodować zakaz reklamy nawet kawy, herbaty czy napojów energetycznych. (...) Prezes Berek: - Reklamy napojów energetycznych nikt nie będzie zabraniał."

"Senacki prawnik zarzucał, że ustawa może być niezgodna z konstytucją. Art. 42 ust. 3 - każdego uważa się za niewinnego, dopóki jego wina nie zostanie stwierdzona prawomocnym wyrokiem sądu. Nowa ustawa pozwala nakładać kary w przypadku "stwierdzenia wytwarzania lub wprowadzania do obrotu środka zastępczego lub produktu, co do którego zachodzi podejrzenie, że jest środkiem zastępczym". W dodatku tego nie będzie stwierdzał sąd ale urzędnik. A sąd nie będzie tego mógł zweryfikować.
Prawnik przywołał też art. 2 konstytucji o "sprawiedliwości społecznej". To zaś z powodu wysokich kar przewidzianych ustawą - od 20 tys. do miliona złotych. - Są zbyt dolegliwe - mówił Gil. Porównał do karania za posiadanie narkotyków - gdzie grzywna to od 100 złotych do 360 tys. złotych.
- Wysokie kary są zgodne z intencjami rządu - skwitował prezes Berek. Mówił, że liczy się ich prewencyjny charakter."

Przerażająca jest ta pogarda dla jakości prawa, dla kultury prawnej. Przez dwa lata dopalacze jakoś ekipie rządzącej nie przeszkadzały, za to teraz, kiedy zbliżają się wybory samorządowe i trzeba "przykryć" sprawę Palikota, urządza się w gruncie rzeczy happening na użytek "ciemnego ludu". A że chodzi tylko o efekt medialny, to działa się na łapu-kacapu, nie bacząc na koszty. Po jednej stronie mamy coś co będzie źródłem prawa - ustawą z niebezpiecznymi dla obywateli zapisami, a po drugiej oburzajacy cynizm rządowego urzędnika, który zasadnicze wątpliwości zbywa gołosłownymi deklaracjami. Podkreślmy: urzędnika, który za nasze pieniądze powinien służyć państwu czyli dobru wspólnemu, a wygląda na to, że w tym przypadku realizuje polityczne zamówienie jednej ekipy.

Radujmy się.

EDIT:

środa, 13 października 2010

Jeszcze o Łokietku


Wzorce agresywnego działania Łokietek zapewne miał po tatusiu - książę kujawski Kazimierz I z pewnością nie może uchodzić za władcę miłującego pokojowe współżycie z sąsiadami i dotrzymywanie zobowiązań. Choć po prawdzie trzeba przy tym pamiętać, że w momencie śmierci starego księcia mały Władysław miał zaledwie 7 lat. Ale chyba nasiąknąć zdążył, niestety.

Wykreowanie biednego książątka z piastowskiej II ligi na liczącego się kandydata do tronu krakowskiego to bardzo ciekawa historia, w której potężniejsi kandydaci przepadają w różnych okolicznościach, a nasz mały zawodnik omija przeszkody i pozostaje w grze.

Pierwszym Łokietkowym przeciwnikiem dużego kalibru był król czeski Wacław, który przepędził go z Sandomierszczyzny w połowie 1292. Wydawało się, że Łokietek wypadł z gry, ale w 1296 r. zginął w zamachu król wielkopolsko-pomorski Przemysł II i Wielkopolanie, ignorując legalnego sukcesora z Głogowa, zaoferowali tron książęcy naszemu bohaterowi. Dogadał się z księciem głogowskim, by już w roku następnym złamać porozumienie najeżdżając jego państwo (wypisz wymaluj - tatuś w latach 1259-60). Równocześnie Wielkopolskę traktował głównie jako źródło środków do wojny, co irytowało jej mieszkańców coraz bardziej, aż w końcu przepędzili i Łokietka i jego ludzi. Wściekłość Wielkopolan można tym łatwiej zrozumieć, że bronili oni jedności dzielnicy, którą Łokietek w targu politycznym podzielił, a na domiar złego na protesty odpowiedział represjami (wobec ludzi którzy mu dali tron!). W rezultacie stracił i Wielkopolskę i swoje dziedziczne Kujawy. Stał się bankrutem, na którego nie warto było złamanego denara stawiać, bo królem polskim został potężny Wacław II czeski i zanosiło się na długi okres stabilizacji i jednoczenia ziem Królestwa Polskiego. Dla Łokietka w tym układzie miejsca nie było.

Ale zaledwie 5 lat po koronacji Wacław umarł, a Łokietek był ponownie w grze i usuwał czeskie wpływy w Małopolsce, przejmując zbrojnie władzę. Wielkopolanie nauczeni doświadczeniem, nie chcieli słyszeć o jego powrocie i postawili na księcia głogowskiego.
Ale i w Małopolsce wielu nie miało ochoty na rządy Łokietkowe i nowy władca musiał siłą łamać opór, np. biskupa Jana Muskaty (10 lat to trwało!), czy bunt wójta krakowskiego Alberta (będący w gruncie rzeczy wyrazem woli mieszczaństwa, a nie jak to dawniej prymitywizowano przedstawiając jako konflikt polsko-niemiecki).

Można się zastanawiać, czy Łokietek najzręczniej rozegrał sprawę z możnowładczym rodem Święców, faktem jest że uruchomiło to serię zdarzeń, której zwieńczeniem była utrata Pomorza Gdańskiego na rzecz Krzyżaków, czemu Łokietek nie umiał zapobiec.

Szczęśliwie dla Łokietka księżę Henryk głogowski zmarł w 1309 roku i po pewnych perturbacjach rycerstwo wielkopolskie wezwało Łokietka do władzy. Jednak oznaczało to raczej wybór mniejszego zła niż umiłowanego władcy, a z opozycją tej dzielnicy zmagał się jeszcze kilkadziesiąt lat później Kazimierz Wielki.
Sojusz z Litwą z 1325 r. był ryzykowny, gdyż narażał Polskę na zarzut współpracy z poganami przeciw chrześcijanom - Krzyżakom. Krytykom Łokietek pomógł znakomicie najeżdżając przy pomocy rzeczonych pogan chrześcijańską Brandenburgię w roku następnym - korzyści to nie przyniosło, a fatalnie popsuło nam opinię w Europie.

Spokój nie mógł trwać długo, więc kolejnego roku Łokietek najechał Mazowsze, co popchnęło tamtejszych książąt do przyjęcia zwierzchnictwa czeskiego w nadziei ratunku przed polskim królem. Zręczne to było nadzwyczajnie.

Rok 1329 nie mógł przecież minąć bez jakiegoś najazdu, więc Łokietek zaatakował krzyżacką ziemię chełmińską w tym samym czasie, kiedy Krzyżacy prowadzili oficjalną krucjatę przeciw naszym litewskim sojusznikom. Nasi wrogowie chyba nie mogli uwierzyć własnemu szczęściu jaki prezent zrobił im polski władca - zarzuty o współdziałaniu z poganami przeciw chrześcijanom, aluzje o nożu w plecy itp. żwawo pomknęły przez Europę. Dodatkowo doprowadziło to do sojuszu Krzyżaków z Czechami. Każde z tych państw było w pojedynkę dla nas za silne i mogło nas zgnieść, zaś ich koalicja to już była gwarantowana mogiła. Straciliśmy w dodatku ziemię dobrzyńską i Kujawy, które zajął Zakon. W kolejnych latach krzyżackie ofensywy wbijały się głęboko w nasze ziemie, czemu Łokietek nie potrafił zabobiec.

Umierając w 1333 roku zostawił Polskę w katastrofalnym położeniu - złożoną z zaledwie dwu dzielnic, co było ułamkiem Polski Krzywoustego*), w stanie przegrywanej wojny, otoczoną przez przeważających wrogów, izolowane na arenie miedzynarodowej, ze zszarganą reputacją, z pustym skarbcem i z połową państwa mocno nieufną wobec tronu.

Trzeba jasno powiedzieć, że do tak fatalnego położenia Władysław Łokietek ogromnie sam się przyczynił. Mam wrażenie, że do końca życia w pewnym sensie nie potrafił przeskoczyć mentalnie granicy między lokalnym książątkiem dzielnicowym tłukącym się z kuzynami o jakiś gród czy parę wsi, a politykiem skali europejskiej.

Osiągnął wiele, jeśli zważymy, że był zaledwie jednym z pięciu synów drobnego, co tu ukrywać - peryferyjnego księcia, a umarł szczęśliwie jako król Polski. Szczęśliwie - bo możliwe, że gdyby pożył jeszcze parę lat, to doprowadziłby do ostatecznej katastrofy i rozpadu dopiero co "zjednoczonej" Polski. Na szczęście jego syn - Kazimierz zwany Wielkim umiał wyciągnąć wnioski z błędów rodzica. Ale to już zupełnie inna historia...
__________________________________________
*) a mówimy o zjednoczeniu Polski! Tymczasem poza Polską znajdowały się: Śląsk, Pomorze Gdańskie, Pomorze Szczecińskie, Mazowsze oraz pomniejsze ziemie w rękach krzyżackich.

środa, 6 października 2010

Tuska walka z dopalaczami czyli wypędzanie diabła


Wydawało mi się, że po 1989 r. Polska ma być państwem prawa. Mam coraz więcej wątpliwości co do tego, w którym kierunku zmierzamy.

"Projekt zakłada również, że inspekcja sanitarna będzie mogła nałożyć karę finansową już w momencie wejścia do sklepu, hurtowni lub zakładu produkcyjnego, jeśli będzie istniała przesłanka, że zajmują się one sprzedażą, dystrybucją lub produkcją środków zastępczych dla narkotyków czy psychotropów. Badania zostaną przeprowadzone na koszt właściciela, jeśli okaże się, ze zarekwirowany towar nie zawiera zakazanych środków, kara zostanie zwrócona."

"Graś na sugestię, że przyjęty przez rząd projekt nowelizacji ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii, w opinii prawników jest niekonstytucyjny, odparł: "zobaczymy, o niejednej ustawie już tak słyszeliśmy". - Uważamy, że to jest dobra ustawa, która eliminuje nam to zagrożenie co najmniej na kilkanaście miesięcy, a to jest czas - jak obliczamy - który jest nam potrzebny do tego, żeby panów od dopalaczy dodusić ekonomicznie i finansowo - zaznaczył.http://wiadomosci.onet.pl/kraj/ostra-konfrontacja-miedzy-krolem-dopalaczy-a-polic,1,3725133,wiadomosc.html

Zasady państwa prawa są w interesie obywateli; bronią nas przed samowolą i arogancją państwa, majacego nad obywatelem przewagę.
Jednym z kamieni węgielnych państwa prawa jest domniemanie niewinności. Winę trzeba udowodnić i to w specjalnej procedurze przed specjalnym organem (sądem), a dopiero potem ukarać. Tymczasem mamy tutaj domniemanie winy - bo co to znaczy "istnieje przesłanka"? Nazywając rzecz po imieniu - jeśli inspektorowi będzie się wydawało. Czyli państwo zakłada karanie obywatela finansowo na podstawie widzimisię urzędnika. Kara zostanie zwrócona? Kiedy? Z odsetkami? Na pewno? Mało było doniesień, że nasza administracja fiskalna wykończyła tę czy inną firmę (najsłynniejszy przykład: Roman Kluska)?
A społeczeństwo przyklaskuje, bo cel szczytny. Tylko nie widzi do czego to prowadzi: do samowoli i wszechwładzy nie tyle nawet państwa, ale ludzi którzy władzę w imieniu państwa sprawują - naszym kosztem.

Obywatele wybierają ludzi, którzy mają sprawować władzę państwową w ich imieniu i na ich korzyść. Każdy obywatel ma prawo do opieki ze strony państwa. Tymczasem rzecznik rządu oficjalnie zapowiada wprowadzenie dyskusyjnego prawa, które ma służyć "doduszeniu ekonomicznemu i finansowemu" niewinnych ludzi. Podkreślam: niewinnych, bo żaden sąd im winy nie udowodnił, a ocena moralna - skądinąd moim zdaniem druzgocąca, to zupełnie co innego. Wypowiedź Grasia to skandal!

Dopalacze są złem niewątpliwym i trzeba podjąć próbę przeciwdziałania im, przynajmniej w odniesieniu do dzieci i młodzieży. Ale to co wyprawia nasz rząd, to katastrofalne psucie prawa i państwa, za które my wszyscy zapłacimy. To pokazanie, że prawo jest przestrzegane tylko dopóty, dopóki to jest wygodne rządzącej ekipie. A obywatel? Morda w kubeł!

Kowalskiemu się wydaje, że ten problem jego nie dotyczy, bo przecież on nie robi nic złego, a tutaj się zwalcza złych ludzi. Tylko, że metody zwalczania są narzędziem, narzędzie zaś ma to do siebie, że można je użyć przeciw różnym celom. Jest tylko kwestią czasu i fantazji rządzących, kiedy zostanie użyte przeciw dziś radośnie klaszczącemu Kowalskiemu. Ale wtedy będzie już za późno - historia nas tego uczy; szkoda tylko, że ma takich tępych uczniów.