niedziela, 25 grudnia 2011

Przecież netu dla wszystkich nie starczy i tak


Robinowy komentarz przypomniał mi o wielkim niedopatrzeniu i zaniedbaniu z mojej strony. Nie pochwaliłem się, że wreszcie mam dostęp do netu w pracowni!
Na początku grudnia w mojej pracowni pojawił się kabelek, a kabelkiem popłynął strumyczek informacji do i z mojego zabytkowego komputerka. Uau! Mogę dziennik elektroniczny uzupełniać na bieżąco - cóż za luksus.

Inna sprawa, że jak zajrzałem co jest porobione z frekwencją mojej klasy, to naturalnie cisnąca się na usta metafora przywołująca niejakiego Augiasza wydaje się być eufemizmem roku. Stajnie rzeczonego króla to był perfekt ład w porównaniu z tym, co poniektóre moje koleżanki potrafią zrobić z klikaniem w odpowiednie rubryczki. Rzeczywistość zdaje się wydawać luźnym i niezobowiązującym punktem wyjścia do zapisów, rządzących się nieodkrytymi prawami swobodnych skojarzeń.  W zasadzie muszę krok po kroku frekwencję pisać na nowo w oparciu o porządkowany na bieżąco dziennik papierowy. Sama radocha dla wychowawcy.

Ktoś uważnie czytający moje poprzednie wynurzenia na temat dostępu do sieci w tym czcigodnym przybytku edukacyjnym mógłby poczuć się zdezorientowany: dlaczego net z kabelka, skoro szkoła fundnęła sobie dostęp bezprzewodowy?
Drogi Watsonie, to elementarne! 
Po pierwsze, to w pełni zgodne z logiką rządzącą tym miejscem.
Po drugie, ktoś wreszcie zauważył to o czym Señor Infor mówił od razu, że wifi to kiepski pomysł i trzeba pociągnąć kablem.
Po trzecie, od wifi i lapków na nim wiszących jest jeden pan, przychodzący z zewnątrz, zaś od kabla i blaszaków w salach jest tubylczy informatyk, Señor Infor znaczy się. Komunikację między obydwoma panami można określić, jak przypuszczam, mianem uprzejmie lakonicznej.  Bo przecież koncepcja żeby za całość spraw sprzętu komputerowego i dostępu do sieci w szkole odpowiadała jedna osoba jest absurdalnie niekomplikowana i podejrzanie prosta, więc skutecznie wykluczona. Prostacka prostota - nie dla nas!

Osobliwym zrządzeniem losu dotarcie netu do mojego zakątka jakoś zbiegło się w czasie z problemami dotychczasowych netowych krezusów z parteru korzystających  z lapków i wifi. Do tej pory koleżanki turlały się jak pączusie w masełku mając dostęp do sieci, kiedy inni musieli  improwizować na własnym sprzęcie i własnym dostępie. Tymczasem od parunastu dni ich lapki mogą zrobić wszystko... z wyjątkiem pracy w sieci. 
W pasjansa pograć? Proszę bardzo.
W sapera poklikać? Ależ proszę!
Do netu  wejść, żeby dziennik uzupełnić? Hmmm... do netu? Jakiego netu???

Pan Bezprzewodowy siedzi w sali nad lapkiem 2 godziny, dzieci mają pokaz że warto zostać informatykiem, bo praca jak widać jest, a lapek jak się trzymał od netu z daleka, tak się trzyma.

Wreszcie tryumfalny komunikat: jest sygnał! Świetna moc - 32%! Pan Bezprzewodowy promienieje i nie bardzo rozumie, czemu pani nauczycielka promienieje jakby mniej. No ale kobieta, wiadomo przecież - informatyczna analfabetka, nie rozumie doniosłości sukcesu. Przy tym jeszcze, z racji swego mózgu jak orzeszek, skupia się na nieistotnych duperelach zamiast ogólnym progresem się cieszyć. Przecież to nie jest chyba najistotniejsze, że lapek łapie sygnał tylko kiedy pan Bezprzewodowy jest przy nim, a kiedy wychodzi - sygnał zanika.[1] Nie jest więc jasne, czy lapek w końcu łapie sygnał z sieci, czy z pana Bezprzewodowego.

Poza tym należy docenić to, że kilkanaście metrów od naszego routera mamy aż 32 % sygnału, zamiast głupio wskazywać, że z sąsiedniego bloku mieszkalnego można złapać 44% sygnału z tamtejszego źródła.
______________________________________
[1] Ludzie starej daty pamiętają to zjawisko doskonale - kiedy łapało się sygnał telewizyjny anteną pokojową.

sobota, 24 grudnia 2011

I po wigilijnej kolacyjce


No i po rodzinnej wigilii. Jak na naszą tradycję, to było nawet miło. Raptem jedno drobne spięcie to detal niegodny uwagi. Chyba wiele zmieniło pojawienie się panny Łapu Capu - jej obecność wydaje się tonować nasze zachowania. Choroba mamy też pewnie się do tego przyczyniła, że Dziadek Gargamel trochę przycichł. Jedynym śladem, że uczestniczyłem w rodzinnej imprezce jest ból głowy, który mnie trzyma. Ale w końcu - tradycja.
Zobaczymy jak będzie jutro. Zwłaszcza, że będzie Cioteczka Najsłodsza, a Łapu Capu nie będzie...

piątek, 23 grudnia 2011

Wigilia


Była wigilia klasowa i szkolna. Klasowa była, jak to w męskich klasach - raczej skromna. Zauważyłem nowość, której w żadnej z moich poprzednich klas nie było: nie chcieli dzielić się opłatkiem.[1]  Zastanawiam się czy Grzechu nie wyczuł lepiej nastroju swoich owieczek, bo pierwszy raz nie było opłatków z parafii dla szkoły, lecz każda klasa musiała sama je sobie organizować. [2]

Dzieci jak to dzieci - w sumie dobre i miłe, ale wychowane... no... nowocześnie. Siadłem u szczytu stołu i czekam aż coś do jedzenia dadzą. Czekam i czekam, a towarzystwo jakoś się nie kwapi - każdy zajął się dogadzaniem sobie, dziwnym trafem w moim zasięgu znalazł się tylko talerzyk z pierniczkami[3] a reszta papu w oddali. Musiałem głośno zagrozić śmiercią głodową, aby dzieciom się jakaś klapka w główkach przestawiła że może jednak nie wypada wychowawcy traktować jak menory w szabas  i Oporek przytruchtał z jakimś bardziej konkretnym jedzeniem.

No, ale wyrażenie "nie wypada" - kluczowe w wychowywaniu dzieci klasy wyższych od najniższych za mojej młodości - dziś jest młodym ludziom nie znane. Swoją drogą ciekawe, że moje pokolenie tak mocno je wyparło i swoim dzieciom nie przekazuje. Możnaby odnieść wrażenie, że w cenie jest egozim i mentalność ojca majora Majora Majora z "Paragrafu 22" Josepha Hellera: "Bóg dał nam po dwie silne ręce, abyśmy mogli brać tyle, ile tylko uda nam się  zagarnąć. Gdyby Bóg nie chciał, żebyśmy zgarniali do siebie, nie dałby nam rąk do zgarniania."

Z wigilii szkolnej wybyłem jak zwykle - przed jej rozpoczęciem. Perspektywa dzielenia się z obcymi ludźmi opłatkiem jest dla mnie wystarczająco odstraszająca. Kiedy mijałem Mordor zwróciłem uwagę, że stołów było mniej niż dawniej. Widać nie tylko ja zrezygnowałem z udziału w tej imprezie. 
DNiB opowiedziała mi potem, że było bardzo miło [4], mimo że nikt opłatkiem się nie dzielił. Nie ukrywała że chce mnie w ten sposób zachęcić do zostania na tej imprezce w przyszłym roku. Mimo wszystko jakoś nie palę się. Święta to dla mnie przykry okres. Kiedy kończy się praca, odkładam dziennik do przegródki, macham przed szkołą ostatnim dzieciakom na pożegnanie i idę do domu, to jakoś przytłumione obowiązkami smuty odżywają.

________________________________________
[1] Mnie akurat to odpowiada, bo nie znoszę tego zwyczaju.

[2] O czym zresztą zgodnie z najlepszą tradycją tej szkoły dowiadywano się przypadkiem i nieoficjalnie, zwykle w ostatniej chwili.

[3] Zapewne dlatego, że sam je tam postawiłem.

[4] Nie było Dyrekcji ani mnie, więc jasne czemu było miło.

piątek, 9 grudnia 2011

Zagrożenia i przewidywania


Nieopisane szczęście w postaci "rady zagrożeniowej" już za mną. Żeby kłam zadać rozplenionej kalumni, że tylko nieszczęścia chodzą parami a szczęście to singiel, muszę podkreślić, iż radość w postaci wspomnianej rady zawsze występuje z dwojgiem rodzeństwa. Towarzyszą mu: spotkania z rodzicami i spotkania z koleżankami i kolegami, którzy co roku odkrywają Amerykę odnośnie wystawiania ocen przewidywanych. W niektórych przypadkach odkryciu towarzyszy iluminacja, będąca jednakowoż rodzoną córeczką fajerwerku - to znaczy trwa tyle co on. Znaczy w następnym roku znów to samo.

Otóż, jedni nie mogą pojąć, że w ogóle mamy je wystawić. Inni wiedzą wprawdzie, że oceny się wystawia, ale zupełnie nie przekłada im się to na wniosek, że ONI TEŻ mają to zrobić. 
Inni uważają, że środa to inna nazwa czwartku i mogą oceny wystawić równie dobrze w dzień rady jak w wymagany przeddzień. Zapewne sądzą, że oceny z dziennika w magiczny sposób same układają się w zestawienia, które wychowawcy odczytują na radzie. Wydaje się  jednak że powinni już zauważyć, że to zwykły ogólniak a nie żaden fucken Hogwart!
Niektórzy swoją niechęć do wykonania tej pracy ubierają w powłóczyste szaty obrony sensu i rozumu, pouczając z politowaniem swych głupszych i stadnych kolegów, że przecież to głupota i niepotrzebne bo... cośtam. A oni to, rzecz jasna, żeglujący swobodnie pod prąd nonkonformiści.

Jedną z naprawdę fajnych funkcji dziennika elektronicznego jest możliwość drukowania kartek z ocenami, co docenia i błogosławi każdy kto był wychowawcą i musiał te cholerne karteczki ręcznie wypisywać.[1] Co więcej, można wydrukować i oceny cząstkowe i przewidywane - no Hawaje normalnie.

Ale przecież wychowawcą zostaje ten, kto wyciągnął najkrótszą słomkę i potem jest równie fartowny. Część grona (ze szkolnym administratorem dziennika na czele...) nie miała pojęcia o istnieniu takiej funkcji jak możliwość wpisania ocen przewidywanych. Część wiedziała, ale uznała że nie bedzie się fatygować, bo przecież to nie oni te karteczki wypisują. Część wiedziała, wpisała, tylko wydrukować nie umiała lub nie mogła. W efekcie na 15 przedmiotów miałem wydrukowane przewidywane z 3-4. A resztę ręcznie, w rubryczkach wąskich jak horyzonty mohera.

Potem rada - sama rozkosz uczestniczenia i słuchania. Wychowawca odczytuje nazwiska i przedmioty z których dany uczeń jest zagrożony oceną niedostateczną i za każdym razem pyta czy są uwagi, czy ktoś może ma jakiś komentarz. [2] Hurtowniczka, która zagroziła pół klasy - ani mrumru. Dopiero kiedy wychowawca skończył i wszyscy sądzili, że teraz przejdą do "omawiania" następnej klasy, koleżanka Hurtowniczka niespodziewanie zaczęła wygłaszać spicz po kolei komentując wszystkich przez siebie zagrożonych. Gwiazda przecież nie może niknąć w chórze, musi wyleźć solo nad orkiestrę.

Pożyczone ze strony www.maestro-on-the.net.

 
Jeśli do tego dodać niezawodnych dostawców atrakcji i urozmaiceń w postaci naszych związkowców z Koła im. Turkucia Podjadka, to nasza rada zamienia się w theatrum pełne wrażeń i niezapomnianych przeżyć. To znaczy takich przeżyć, które chciałoby się zapomnieć, ale ni cholery nie idzie.

O spotkaniach z rodzicami - innym razem.

Ah, puenta! Byłbym zapomniał. Otóż przegłosowaliśmy nawet zgłoszony ad hoc wniosek o skreślenie ze Statutu (WSO) zapisu o konieczności podawania wszystkich ocen przewidywanych na półrocze. Przeszedł gładko. Aż się dziwiłem, że wiwatów nie było. 
Ale przecież dla nas to pestka - nasza rada jest gotowa przegłosować wszystko, łącznie z deklaracją że ziemia jest płaska. [3] Więc skreślenie przepisu, którego nigdy tam nie było jest doprawdy drobnostką.  
__________________________________________
[1] 15 przedmiotów x 30 uczniów = 450 x  po (średnio) 5 ocen na przedmiot = ~2250 cyferek (są oczywiści psychopaci, którzy potrafią nastawiać w pół roku 13-15 ocen - takich szaleńców należy publicznie kamienować). Sama rozkosz, zwłaszcza że było na to tylko jedno popołudnie w przeddzień rady. A ponieważ nasi Kolumbowie zawsze części ocen nie wpisali, więc resztę trzeba było w trakcie rady dopisywać, co w oczywisty sposób faworyzowało wychowawcę klasy np. 3g, a doprowadzało do rozpaczy wychowawcę 1a. Za to jaki widok był uroczy kiedy Dyrekcja niespodziewanie zmieniała kolejność omawianych klas! Aj waj, gewałt!
[2] Na przykład "ktoś" który to zagrożenie wystawił...
[3] Ten klimat dobrze oddaje, zasługujące na miano kultowego, wicedyrekcyjne podsumowanie jakiegoś tam głosowania przed laty: "Jeden głos wstrzymujący, czyli wszyscy za!".

sobota, 3 grudnia 2011

Tradycja nie lubienia policji


Czemu Polacy nie lubią policji?
Bo taka u nas tradycja. A tradycja u nas - rzecz święta.

Zwykle tłumaczy się to okupacją drugowojenną, ale moim zdaniem to niewystarczające uzasadnienie. Trzeba sięgnąć w dawniejsze czasy, zeby zobaczyć jak starą metrykę ma nasza niechęć do stróżów prawa.
Średniowiecze mozna pominąć, bo to raczej zbyt odległe czasy i (zwłaszcza) zbyt różne, by budowanie zwązku przyczynowo-skutkowego było czymś więcej niż tylko rozrywką intelektualną.

W Rzeczypospolitej szlacheckiej policji nie było. Jej funkcję pełnili pachołkowie miejscy (w miastach) i słudzy starościńscy (poza nimi). Patrycjat i szlachta traktowały ich jak służących, uboższe warstwy zaś widziały w nich instrument w rękach warstw uprzywilejowanych, do których należało interpretowanie i egzekwowanie prawa. W obu grupach nie było miejsca na powstanie nastawienia opartego na jakiejś formie szacunku wobec stróżów prawa.

Policja na ziemiach polskich pojawiła się dopiero po rozbiorach. Tyle, że teraz mielismy do czynienia z takim nastawieniem: dla szlachty i mieszczaństwa był to pruski, rosyjski, austriacki policjant, a więc reprezentant zaborcy. Do tego wymuszający prawo monarchii absolutnej [1] które między innymi ingerowało w stosunki feudalne między panem wsi a chłopem, co szlachta uważała za wtargnięcie w jej wyłączną, prywatną sferę majątkową. Względy patriotyczne wzmocnione poczuciem krzywdy osobistej dawało silną pożywkę do antypatii wobec policjanta - zaborczego policjanta. Można powiedzieć, że niechęć do policjanta zyskiwała w ten sposób walor postawy patriotycznej. Z kolei dla chłopów w okresie wcześniejszym policjant reprezentował  jakąś odległą, niedostępną władzę - króla lub cysorza, która deklarowała (z różnym nasileniem), że weźmie ich w obronę przed złym panem. To było podglebie na którym mógł wyrosnąć społeczny respekt i szacunek dla policji. Ale zostało to zniweczone na przełomie XIX i XX wieku, kiedy szybkie postępy uczynił proces polonizacji chłopstwa.[2] Teraz policjant był "be" bo zaborczy. Do tego chłopi zorientowali się, że za uwłaszczeniem poszły podatki, egzekwowane między innymi przez owego policjanta.[3] A że wieś była biedna, to i tak powiązany policjant sympatii budzić nie mógł. Jakoś do tego przyczyniał się również fakt, ze policjant był zwykle człowiekiem "z zewnątrz", mniej lub bardziej ale jednak obcym dla lokalnej społeczności.

W Polsce Odrodzonej policjant miał szansę stać się szanowanym i pozytywnie postrzeganym stróżem prawa, gdyby nie bieda i używanie go przeciw różnym grupom społecznym i  narodowościowym. Sprowadzając do symbolicznych obrazków: strzelający do robotników w Krakowie (w 1923) i chłopów w 1937 oraz pacyfikujący ukraińską wieś policjant nie kojarzył się dobrze. Tylko dla wyższych warstw społecznych był może neutralnym symbolem Polski Odrodzonej, ale i one potrzebowały czasu by zatrzeć w pamięci skojarzenia z carskim stupajką czy pruskim policajem.

Potem przyszła okupacja i tu wizerunek policjanta miał już zupełnie przechlapane - mogiła po prostu.
Za PRL-u miicja była instrumentem, nie - przepraszam, narzędziem do trzymania hołoty za mordę, żeby Władza  mogła tworzyć nowe, lepsze jutro. Autentycznie dobra robota antykryminalna milicji nie była w stanie przebić się na plan pierwszy wizerunku tej formacji. Nie bez znaczenia były też straszliwie rozpowszechnione korupcja i złodziejstwo, które były formą radzenia sobie ludzi z absurdalnym systemem nieustających braków rynkowych. W tym kontekście milicjant jawił się jako zagrożenie po prostu podstaw egzystencji każdego człowieka.

Tak postrzeganej formacji trudno było przyciągać do służby w swoich szeregach szczególnie wartościowy materiał ludzki. Członkowie ekipy rządzącej woleli inwestować raczej w UB/SB czyli policję polityczną, bo ta bardziej bezpośrednio chroniła ich władzę, niż w milicję zwalczającą mniej groźną z tego punktu widzenia przestępczość kryminalną.

I z takim bagażem dziedzictwa historycznego wkroczyliśmy w III RP. Obywatele policji nie lubią. Politycy jej nie szanują i nie dbają o nią jak należy. Warunki służby są mierne, gdzieniegdzie skandaliczne. W efekcie szturmu chętnych na biura rekrutacyjne nie ma, a w kraju są tysiące wakatów. Jeśli policja ma problem z dobrym materiałem na posterunkowego, to na drugim końcu drabiny komendant też nie będzie crème de la crème. A nie będzie tym bardziej, że nasi kochani politycy wywodzą się z tego samego społeczeństwa, które niechęć do policji ma we krwi i skłonni są traktować ją jakby chcieli odreagowywać na niej swoje kompleksy.[4] A pomiatanego policjanta szanować nie sposób.

___________________________________
[1] Nawet jeśli oświeconej.

[2] Zwany elegancko procesem budzenia w chłopach świadomości narodowej. Do tego czasu chłop czuł się "tutejszy", a "Polak" to był wyłącznie synonim szlachcica.

[3] To naturalnie grube uproszczenie, bo to nie policjant ściągał podatki, ale był częścią szeroko rozumianego państwowego systemu ich egzekucji.

[4] Świetnie to widać w nagłośnionych przypadkach, kiedy policjanci zatrzymywali do kontroli drogowej polityka, a ten dawał upust swoim emocjom. Zresztą duchowni nie lepsi - parę lat temu pewien śląski policjant zapłacił karierą zawodową za zatrzymanie do kontroli biskupiej limuzyny. No bo co te miejskie pachołki i starościńskie sługi sobie wyobrażają?! Dygnitarzy niepokoić?! No skandal po prostu!

czwartek, 1 grudnia 2011

Pieprzenie, że doskonalenie


Muszę przyznać, że pani prowadząca "szkolenie" trzyma fason. Dzisiaj błysnęła kreatywnością i głębią myśli szkoleniowej. Zapowiedziała, że będziemy pracować ze źródłami. Wrodzony rozsądek kazał mi uniknąć ekscytacji i podejść do tego jak do prognozy pogody. W Pernambuco. Jak się okazało - słusznie, jednak...

Jednak nawet taki cyniczny sceptyk jak ja, nie doceniłem kobiety.

Otóż otrzymaliśmy po koszulce z materiałami źródłowymi i polecenie: Proszę ułożyć pytania do tych materiałów. Każda grupa do innego.[1] Zdradziłem się skrajną naiwnością próbując dowiedzieć się czemu ma to służyć, albo inaczej - jaki ma być cel (lekcyjny) takiego ćwiczenia ze źródłem, bo od tego przecież zależy o co będziemy pytać. Pytania do źródła mają nakierować ucznia na sformułowanie odpowiedzi potrzebnych dla poznania omawianego na danej lekcji zagadnienia programowego. 

Tymczasem okazało się, że pytania mamy ułożyć w kompletnym oderwaniu od jakiegokolwiek kontekstu programowego, po prostu tak sobie a muzom. [2]
Takie ćwiczenia to się daje studentom historii na pierwszych zajęciach! Bo już na następnych to ćwiczenia są trudniejsze. I jakoś bardziej rozwojowe.

Szkolenie w ten sposób nauczycieli mianowanych i dyplomowanych, którzy w zawodzie siedzą od fafnastu lat i tyleż na źródłach pracują, to jakaś kuriozalna groteska. Na kursie doskonalącym mamy prawo oczekiwać doskonalenia posiadanego poziomu profesjonalnego, a nie powrotu do freblówki. Nazywanie czegoś takiego kursem doskonalącym organizowanym do tego z publicznych pieniędzy jest oburzające.[3]

Jedyna wartościowa informacja wyniesiona z dzisiejszego szkolenia to taka, że następne spotkanie jest dopiero za dwa miesiące. I śpiewali Hosanna!

Ale ja to przecież jakiś nienormalny jestem.
______________________________________
[1] Nam się trafił tekst o bikiniarzach.

[2] Do tego teksty były na tyle trudne i obszerne, że najszybsze nawet ich przećwiczenie w realiach moich klas oznaczałoby zużycie połowy całej lekcji na wąsko wycinkowe zagadnienie, stanowiące może 5% tematu danej lekcji. Nie bardzo mogę pojąć jak nauczyciel-praktyk może coś takiego proponować.

[3] Można by to porównać do uczenia lekarzy z I st. specjalizacji, jak się plaster z opatrunkiem na skaleczony palec nalepia.

sobota, 26 listopada 2011

Grzesznym i słabym - JA


No nie wytrzymałem i podreptałem drugi raz na Targi. Jeszcze trzy książki przygarnąłem, bo przecież leżały tam takie biedne sierotki oczywiście czekając na mnie, żebym się nimi zaopiekował.

W sumie to prawie wszystkie z historii Polski XVII w. Chodziło mi po głowie, żeby się obkupić w Bieszanowa [1] i Sołonina, kusiły też wspomnienia komandora Hary, ale jakoś na DWŚ mam troszkę mniejszą ochotę, a z racji szczupłości środków musiałem z wielu atrakcyjnych pozycji zrezygnować.

Moim negatywnym bohaterem Targów było Wydawnictwo DIG, które potraktowało je jako okazję do ordynarnego gonienia za groszem. Za pewną książkę zażyczyli sobie 47 pln, dopiero na moje osłupiałe: "Drożej niż na okładce???" pani za ladą łaskawie obniżyła do wydrukowanych 45 zł. - no po prostu żal.pl. Nie dość, że nie dają rabatu, to jeszcze próbują choć parę złotych ekstra urwać - zupełny brak stylu. Targi Książki Historycznej w Warszawie to nie targ w Pipidówce!
__________________________________
[1] Trochę żałuję, że zrezygnowałem, bo siedział i podpisywał swoje książki, a Bóg raczy wiedzieć kiedy znowu będzie w Polsce i jeszcze w moim zasięgu.

piątek, 25 listopada 2011

Targi książki i targanie sumienia


Dzisiaj uległem pokusie i złamałem (no... fakt że nie nazbyt mocne) postanowienie, żeby jednak nie iść do Arkad Kubickiego na Targi Książki Historycznej. Tłumaczyłem sobie, że nie mam przecież po co tam iść bo pieniędzy nie mam. A nie mam bo wydatki w przyszłym roku się kroją poważne (komp, okna, to i owo w kuchni i jeszcze parę innych), więc należałoby działać rozsądnie i mamonę dusić.
Ale złamałem się i poszedłem. Wyrzuty sumienia wyrzuciłem po drodze. 
Mój Boże, ileż książek... albumów... ślicznych [1] ilustracji żołnierzy napoleońskich... jakichś pierdułek ozdobnych...
Tylko te ceny! Diablo drogie te książki, choć i tak przecież na Targach sprzedają z rabatem (tak 10-15% zwykle). Fakt, że trochę przez ostatnie lata odwykłem od cen nowych książek bo ze szczupłości środków kupuję głównie w Taniej Książce, ale mimo wszystko mam wrażenie, że jest wyraźnie drożej niż w zeszłym roku. No i jakby mniej atrakcyjnych nowości, sporo wymiotków [2] nawet sprzed kilku(nastu) lat.

Ale i tak serce bolało. Kilka książek musiałem z żalem odłożyć, bo mnie na nie nie stać. Niektóre wydawnictwa jakieś drogie - droższe od innych, mała książka, dość skromnie wydana - prawie 60 złociszy! W sumie to nie powinienem narzekać, bo mimo to  zaszalałem i kupiłem 8 pozycji! [3] Kupiłbym jeszcze ze dwa razy tyle, gdybym miał forsę. No, żal...

A skąd wziąłem flotę na zakupy?
No cóż, podatek gruntowy płaci się jakoś w lutym czy marcu, więc do tego czasu odłożę to co dziś poszło w Arkadach Kubickiego.
________________________________
[1] Oj, no i co z tego że cokolwiek kiczowatych? Po pięć zeta za sztukę A4 to nie ma co marszczyć dzioba - super były!

[2] Od wymiatania złogów magazynowych.

[3] Sztuk osiem, ale w cenach zaczynających się od 12 złotych. :-)

piątek, 18 listopada 2011

Czujność związkowa


Podziwiam zapał i wytrwałość niektórych ludzi.

Koleżanka-krzyżowiec, pardon, chciałem powiedzieć - związkowiec nie ustaje w swej misji tropienia nieprawości i występku. Głebokie przekonanie o słuszności własnej wizji rzeczywistości, połączone z mocnym pragnieniem rozprawienia się ze Złą Szeryfą osiadłą w swej twierdzy, dają taki napęd że dałby radę wynieść Tworki na orbitę.

W obliczu tak spersonalizowanego Zła konieczna jest czujność. Najlepiej - najwyższa czujność. Macki Złej Szeryfy jak wiadomo wiją się i oplatają całą okolicę, więc trzeba nieustannie wypatrywać je, wykrywać i piętnować.

Consigliere Złej Szeryfy próbował wślizgnąć się (wężowym sposobem, rzecz jasna) w szeregi Dobra, mianowicie spytał czy też może wstąpić do związku? Doprawdy, cóż za nieopisana naiwność! Natychmiast został zdemaskowany jako "V kolumna" (dosłownie!) i precz odpędzony, z powrotem na stronę mroku.
Skryba zamkowy został wzięty na spytki, czy protokoły zacnie i rzetelnie pisze. Ach, z jakąż niezrównaną przebiegłością Reprezentantka Jasności badała go by dojść prawdy. Prawdy wiadomo przecież jakiej, skoro czujne oko wychwyciło jedną oczywistą pomyłkę w dacie i jedno nie dość precyzyjne sformułowanie.  Indagacja przywodziła na myśl rozmowy w stylu: "Ja nie mam nic przeciwko Żydom. Naprawdę. Ale ty  nie jesteś Żydem, prawda? Nie jesteś???"

Tak więc Klub im.Turkucia Podjadka ma się dobrze.

piątek, 11 listopada 2011

Zachowania przemocowe


Wielu rodziców ulega pokusie pójścia na skróty w wychowywaniu dzieci i sięga po środki dające szybki efekt. Wymuszenie na dziecku określonego zachowania krzykiem, groźbą, bądź szantażem emocjonalnym jest w pewnym wieku łatwe. Rodzic od razu dostaje gratyfikację w postaci stwierdzenia swej skuteczności. Łatwo się do tego przywyczaić. Jeden uważa to za całkowicie normalne i naturalne, bo sam tak został wychowany.[1] Inny przyzwyczaił się w pracy do wydawania poleceń i ich egzekucji, więc bezrefleksyjnie przenosi to na grunt rodziny. Jeszcze inny zrazu ma poczucie, że to może nie jest najlepsza metoda wychowawcza, ale ulega pokusie ułatwienia sobie radzenia z dzieckiem.

Wymuszanie na kimś czegokolwiek jest brakiem szacunku wobec tej osoby. Jest zamykaniem się na jej potrzeby i emocje. Jest zaniżaniem jej poczucia własnej wartości. Jest wpajaniem jej, że jest mniej ważna od ludzi z którymi się spotyka.

Człowiek, który jest wychowywany przemocowo wypracowuje mechanizmy radzenia sobie z tym. Zamyka się w sobie, tłumi emocje, deprecjonuje swoje potrzeby. Uczy się ukrywać swoje zdanie, uczy się kłamać i oszukiwać. Wie że nie warto być uczciwym, więcej nawet - nie można. Bo uczciwość to własne zdanie, a ono jest przecież zabronione, liczy się tylko zdanie dominującego. Kłam, idź w zaparte, nie przyznawaj się! Wszystkie chwyty dozwolone, byleby uniknąć konfrontacji z bliskim, bo on przecież uruchomi przemoc. Dziecko uczy się reagować na świat lękowo. Strach jest jego kluczem do komunikowania się z otoczeniem. Nie ma azylu w postaci bliskich, którym mogłoby zaufać, do których mogło się schronić przed światem. Bo bliski to przemoc. Jest samo, zalęknione, samotne.

I wcale przemoc fizyczna nie jest najgorsza.

Najgorsza jest przemoc psychiczna, grająca na emocjach i uczuciach dziecka. Może doprowadzić do zbudowania poczucia winy, z którym dziecko nawet jako dorosły dobrze w latach posunięty nie będzie sobie radził. Nawet może sobie nie zdawać sprawy, z tego co jest głównym sterownikiem jego psychiki. Będzie nieszczęśliwym, być może krzywdzącym innych człowiekiem.
___________________________________
[1] Ducha polskiego tradycyjnego modelu wychowywania dzieci oddaje jego motto "dzieci i ryby głosu nie mają".

czwartek, 10 listopada 2011

Polski cham


Wciąż myślę o reakcjach naszych parlamentarzystów na przemówienie Biedronia (w związku z wyborem wicemarszałka Sejmu). Nie mogę się zdecydować co bardziej uderza - poziom chamstwa jaki zaprezentowali, czy poziom ich psychoseksualnej niedojrzałości. Skoro oklepane potoczne wyrażenie o "ciosie poniżej pasa" skojarzyły im się z seksem, to znaczy że z ich psychiką jest coś mocno nie-halo.

Reprezentanci narodu... Jaki naród tacy reprezentanci. W  momencie spontanicznego śmiechu spada maska i pokazuje się prawdziwe oblicze człowieka. W Sejmie ta maska spadła i zobaczyliśmy swojskie, pszenno-buraczane oblicze naszego polskiego chama, prymitywa rozwalonego w fotelu i szczęśliwego, że może swoje prostactwo choć na chwilę dowartościować wyszydzeniem kogoś, kogo ma za gorszego.
Pedała.
Mohera.
Lesbę.
Wykształciucha.
Katola.
Rozpuszczonego smarkacza.

Zza garnituru, jedwabnego krawata i złotych oprawek okularów i tak rozlegnie się rechot Ferdka Kiepskiego. W Sejmie, w urzędzie, w sklepie, w firmie... Od premiera do robola - z tego samego pnia ciosani. A to Polska właśnie.

wtorek, 8 listopada 2011

Nawlekanie na pal a potrzeby


Lekcja historii. Temat: Kozacy. A jak kozacy, to musi się pojawić i wątek nabijania na pal. Tłumaczę, że to nie było nabijanie, tylko nawlekanie, że chodziło o to, by czubek pala wprowadzany przez odbyt nie rozerwał narządów wewnętrznych, tylko je rozepchnął i dzięki temu ofiara nie umierała w kilkadziesiąt minut od krwotoku wewnętrznego, tylko po kilkudziesięciu nawet godzinach męczarni od zapalenia otrzewnej.
Niektóre panny zainteresowane historią jak nigdy. Jeszcze moment i z tego ożywienia wypieków dostaną. Dopytują się o szczegóły. Nie wytrzymałem i spytałem czy może szykują się do zastosowana tej techniki na swoich byłych. Śmiech.

Inna, wyraźnie przejęta, nad czymś duma i duma i w końcu strzela pytaniem:
- Panie profesorze, a jak oni na tym palu zaspokajali swoje potrzeby?!
Z trudem wydusiłem z siebie:
- O tak, zwłaszcza potrzebę czułości i bliskości!

Dzieci... rozbrajające są.

Kurs, czyli jak uczyć ojców dzieci robić


Kursowałem dziś znowu. Pani prowadząca w zwykłej formie, to znaczy wie że chce coś zrobić, ale nie wie po co i jak. W rezultacie dziś pracowicie wykonywaliśmy ważne i skomplikowane zadanie pt. Przekładanie treści podstawy programowej na tematy lekcyjne.

Charakterystyczna była dyspozycja, żeby dział na który jest 13 godzin zrobić w 3 grupach po 6 godzin na każdą grupę...

W sumie był to pouczający przykład jak za publiczne pieniądze uczyć ludzi tworzenia czegoś, co pod nazwą "Rozkład materiału" każdy z obecnych na sali robi od parunastu lat.

Ale ja to jakiś nienormalny jestem.

piątek, 4 listopada 2011

Cud solidarności

Stał się nam cud.

Ale po kolei. Koleżanki moje w ilości nielicznej doznały iluminacji (zapewne jak Blues Brothers w w kościele wielebnego Cleophusa Jamesa [1]) i wstąpiły na drogę obrony uciśnionych przed opresją dyktatury dyrekcji. Mianowicie wskrzesiły związek zawodowy, któren to już od wielu lat w naszej szkole spoczywał z patronką. Jeno dyskretniej, bo patronka ino straszy z bohomazu i dopiersi [2], a po związku to tylko korkowa tablica została.

A teraz związek odżył i ruszył na wojnę. W obronie oczywiście. I przeciw. Zapał idzie w zawody z męstwem i determinacją. Rozsądek i elementarne zdolności taktyczne na razie zostały gdzieś daleko na tyłach, ale oczekiwane jest ich dotarcie na pierwszą linię walki o lepsze jutro. No... przynajmniej niektórzy jeszcze wierzą, że one gdzieś tam są i dotrą.

I stał się rzeczony cud.
Koło związkowe tak dzielnie i ofiarnie walczy z tyranią, że udała mu się rzecz absolutnie niewyobrażalna - zjednoczenie grona
Tyle, że przeciw związkowi zawodowemu.

Ludzie po prostu wyczuli bezbłędnie, że w całej awanturze wcale nie chodzi o obronę praw pracowniczych, tylko o spór personalny, a oni sami mają być niczym innym jak amunicją do ostrzeliwania dyrekcji. I stanęli okoniem przeciw naszym dzielnym związkowcom. Ujrzeć nasze, na codzień ospałe i unikające konfilktów, grono  ożywione i  zjeżone - bezcenne!

Ciekawe, co nasze Koło Związkowe imienia Turkucia Podjadka wymyśli następnym razem?

A tu wspaniały James Brown jako wielebny Cleophus James i Blues Brothers [3]



_______________________________
[1] Właściwie... jak się przyjrzeć, to nawet tak ogólnie i proporcjami przypominają Jake'a i Elwooda.

[2] Właśnie tak, bo widać ją tylko do piersi, a niżej ucięte.

[3] Napisy zdaje się izraelskie, więc dodają szczególnego smaczku i lokalnego kolorytu, zważywszy na kultywowane w szkole tradycje.

niedziela, 30 października 2011

O internecie i saperach

Minęły właśnie 2 miesiące od rozpoczęcia roku i 4 miesiące od podjęcia decyzji o wprowadzeniu dziennika elektronicznego, a ja dalej nie mam netu w pracowni. Komp stoi w charakterze rekwizytu, równie użyteczny co paprotka na oknie. Ależ mnie irytuje taki rozpaczliwy brak profesjonalizmu. :-(

Są dwie filozofie saperskie.
Pierwsza oparta jest na przekonaniu, że zanim się wejdzie na pole minowe, trzeba nauczyć się jak wygląda mina i jak ją rozbroić.
Druga filozofia uważa, że powyższe przygotowania są zbędne, gdyż w zupełności wystarczy sama szczera chęć przejścia przez pole minowe.

Mnie bardziej do przekonania trafia ta pierwsza, ale nie wiem czemu w mojej pracy jakoś ta druga cieszy się o wiele większą  popularnością. Jak kto nie wierzy niech sprawdzi w internecie z kompa w mojej pracowni.

No ale ja to jakiś nienormalny jestem.

sobota, 29 października 2011

Leci! Kryj się!


A co leci?

Ano gorący kartofel leci.

Czyli funkcja szkolnego rzecznika praw ucznia.

Dzieci sobie wybierają takiego rzecznika spośród nauczycieli i wydaje im się że fundują sobie szeryfa, który wkroczy do miasta bezprawia i wyjdzie zeń drugą stroną z parą dymiących koltów zaprowadziwszy prawo i sprawiedliwość.
Z punktu widzenia niemal wszystkich nauczycieli to śmierdzące jajo zniesione przez mamusię Scyllę - ryzyko narażenia się koleżankom i kolegom interwencjami, po rendez-vous z tatusiem Charybdą - obawą że uczniowie się zorientują że zostali olani.
Z punktu widzenia osoby posiadającej choć molekułę zdrowego rozsądku to krzyżówka telefonu zaufania z dystrybutorem chusteczek i punktem sprzedaży otuchy.

Krótko mówiąc - funkcja zbędna, bo pozbawiona jakichkolwiek uprawnień władczych. Jedynym sensownym rzecznikiem praw ucznia w szkole jest jej dyrektor, który jako jedyny ma dostateczną władzę i autorytet, żeby skutecznie naruszeniom tych praw przeciwdziałać. Niestety u nas dyrekcja ochoczo wydelegowała to zadanie na nauczyciela nie dając mu tak naprawdę żadnych instrumentów działania. Jak dzieje się coś nie halo, to i tak sprawa trafi do dyrekcji. Więc po co w ogóle zachodzić do RPU, skoro prościej pójść od razu do dyra? Rzecznik może tylko mediować, zaś dyrekcja od razu strzelać. A uczniowie oczekują szybkich efektów po ich myśli.

Więc RPU to niepotrzebne ogniwo. Ale za to jak to dumnie brzmi, że w szkole jest Rzecznik Praw Ucznia! I o to tak naprawdę chodzi.

Wskutek powyższego na wieść o tym, że po szkole grasuje delegacja samorządu polując na kandydatów na RPU, grono zareagowało mniej więcej tak, jak rotmistrz 23. pułku ułanów grodzieńskich Czuczełowicz na atak lotniczy: "W kusty, job waszu mat'!!"

Przyszły dzieci do mnie, zgnębione zlewką grona, biedne takie, że nie miałbym serca odmówić i zgodziłem się kandydować. W sumie robota dla mnie nie obca, bo przez kilka lat byłem pierwszym RPU w tej szkole.

Odbyły się wybory, miałem dwie kontrkandydatki. Kampanii wyborczej nie prowadziliśmy, raczej przypominało to oczekiwanie na wyrok.;-)
Mimo że 2/3 wyborców zna mnie ledwie dwa miesiące (bo w zeszłym roku przecież nie pracowałem), to jednak wygrana była wyraźna:
Mła - jakieś 260 głosów, obie kontrkandydatki - 160 w sumie. Frekwencja nadzwyczaj wysoka - circa 85%.

Doszły mnie słuchy o ładnej scence wyborczej.
W jednej z klas trwa głosowanie. Pewien, no... niewykluczone, że przypuszczalnie być może prawdopodobnie dość bystry  uczeń pyta:
"To na kogo mam głosować?"
Jego koleżanka na cały głos: "Na niego, bałwanie!"

niedziela, 23 października 2011

Moje dziecko tego nigdy by nie zrobiło!


Dobrze kiedy dziecko ma wsparcie rodzica w konfrontacji ze światem, ale fatalnie, kiedy to wsparcie jest kompletnie bezrefleksyjne.

Kiedy wychowawca bądź nauczyciel ma zastrzeżenia do zachowania dziecka, to zwraca na nie uwagę rodzica. Cel jest jasny - trzeba skorygować zachowania młodego człowieka by nie przyniosły mu szkody, zwłaszcza kiedy się utrwalą i zostaną przeniesione z wieku młodzieńczego w wiek dorosły.

Rodzic mądry dostrzega ten cel i wie że to dla dobra jego własnego dziecka. Ale to niestety stopniowo wymierający gatunek.
Coraz więcej rodziców reaguje zignorowaniem komunikatu, jak sądzę, ze zmęczenia, z lenistwa, z bezradności.

Jest też elitarna i również rosnąca grupa kuriozów, którzy reagują wyparciem i agresją. Nie przyjmują do wiadomości, że ICH dziecko może zachowywać się niewłaściwie i sugestię, że tak jest w istocie przyjmują jako potwarz i oszczerstwo oraz agresywny atak na NICH i ICH rodzinę, którą muszą bronić. [1] Odrzucają hurtem wszelkie informacje wskazujące, że dziecko zachowuje się autodestrukcyjnie lub źle, wchodzą w syndrom oblężonej twierdzy i zamykają na wszelkie argumenty i dowody, choćby najbardziej racjonalne i oczywiste. To jakieś karykaturalne wręcz zachowania plemienne - bronić naszych, bez względu na to co zrobili.
Ci nieszczęśni głupcy, bo nie ma co się bawić w eufemizmy, nie zdają sobie nawet sprawy z tego, jaką krzywdę wyrządzają własnemu dziecku. Utrwalają w nim postawę złożoną z krętactwa, zakłamania i wypierania. [2] Dodatkowo nie korygują zachowań, kótre w dorosłym życiu mogą mu przynieść przykre a nawet tragiczne konsekwencje.

Samochód prowadzić może tylko ten, kto ukończył kurs i zdał egzamin, ale dziecko wychowywać może każdy. No i efekty widać... :-(

_________________________________________
[1] Nauczyciel sugeruje, że młodzian może coś brać, bo trudno inaczej wytłumaczyć jego dziwne a charakterystyczne zachowania, a tatuś: "Olek na pewno nic nie bierze!" i do stojącego obok synalka "Tatuś ci wierzy, Olusiu!".
Synalek maluje tagi i penisy w zeszytach kolegów, na ławkach, ścianie itp. a tatuś krzyczy (sic!), że nic mu nie udowodniono i żeby mu pokazać ekspertyzę grafologiczną.

[2] -Jasiu, co trzymasz w ręce?
      -Jakiej ręce?
      -Tej!
      -To nie moja ręka!
Rodzic:
      -Pan udowodni, że to była jego ręka!!!

niedziela, 9 października 2011

Konfrontowanie dzieci z ich poczynaniami

Rodzic powinien wykazywać troskę o dziecko - to fundamentalny obowiązek każdego rodzica. Schody zaczynają się, kiedy przychodzi do określania granic tej troski. Granica zakreślona zbyt szczupło - dziecko nie będzie należycie zadbane. Granica rozciągnięta za daleko - dziecko będzie chowane pod kloszem. Znaleźć tu umiar i złoty środek to sztuka, której nikt nie uczy i trzeba własnym przemysłem do tego dojść.
Mam w zwyczaju zbierać różne lapsusy uczniowskiej twórczości kartkówkowo-klasówkowej i wywieszać w gablotce na korytarzu jako tzw. Humor zeszytów. Uczniom się to podoba, niektórzy nawet nie kryją się z autorstwem niektórych "kwiatków z oślej łączki" i na pół korytarza drą się "To moje!".[1] 
Myślę, że ma to jakiś walor edukacyjny i może od czasu do czasu ten czy ów uczeń pomyśli, że warto by się przyłożyć do pisania, by podobnych głupot nie pisać.

Pewnego pięknego dnia 39. odcinek stał się bohaterem interwencji troskliwej matki ucznia, która dowiedziawszy się o uprawianym przeze mnie ww. procederze, poddała go krytyce jako ośmieszanie uczniów i poprosiła, żebym nie umieszczał w kolejnym odcinku lapsusa jej syna, jeśliby ten takowy w przyszłości popełnił. Wyjaśniła, że nie ma znaczenia anonimowość cytatów, bo "Jeśliby zobaczył swój tekst w gablocie, to by go rozpoznał i byłoby mu przykro". Trochę mi zajęło połapanie się o co chodzi, ale obiecałem, że nie umieszczę - w końcu "Nasz klient - nasz pan". 

Podziwiać nalezy zapał w chronieniu dziecka przed konfrontowaniem się ze skutkami jego własnych działań. Z pewnością wchodząc w dorosłe i samodzielne życie będzie znakomicie uodporniony na porażki. Skoro przeczytanie własnego lapsusa na tablicy ma wywołać aż tak szkodliwe następstwa, że trzeba go przed nimi chronić, to nasuwa się pytanie: jak on ma sobie dać radę w życiu?
_________________________________________
[1]  Bo wszystkie "kwiatki" są wywieszane anonimowo, tzn. bez wskazówek dot. autora/ki i klasy.

wtorek, 4 października 2011

Kurs doskonalący, tylko - co?

Doskonalę się nieustająco, znaczy - kurs trwa. Dzisiaj mieliśmy praktyczny pokaz jak urządzić edukacyjny odpowiednik budowy domu w kolejności fundamenty - > dach - > parter.

Pani nam wręczyła fragmenty podstawy programowej i oznajmiła, że mamy przełożyć to na konkretne treści, pamiętając że na całe "Dwudziestolecie międzywojenne" mamy 15 godzin lekcyjnych. Oznaczało to, że mamy w praktyce podzielić to na tematy lekcyjne. Pani zażyczyła sobie, żeby to było zrobione w ujęciu problemowym, a na sugestię że przy zakresie podstawowym ujęcie problemowe jest... mało efektywne, odparła "problemowo". Nie zaskoczyło mnie ani trochę, gdyż miałem już okazję się przekonać, że pani rusza na zajęcia z góry zaprogramowana i zmiana planów nie jest brana pod uwagę, nawet jeśli widać, że założenia były... ekhem, ekhem... nietrafne i aż krzyczą pod niebiosa, żeby je zmienić, bo wszystko się kupy nie trzyma.

Zrobiliśmy raz-dwa podział treści na jednostki lekcyjne - fajnie nam wyszedł, mógłbym to spoko sam realizować na swoich lekcjach. Rozum, nawet nieużywany, podpowiadał żeby zebrać to, co opracowały trzy grupy, połączyć, poprzycinać, żeby się w przewidzianym limicie czasu zmieściło i mielibyśmy całkiem znośny rozkład materiału dla działu "Dwudziestolecie międzywojenne", nadający się do zastosowania w praktyce.
Ale pani przecież miała zaplanowane "coś" i nie była w stanie nawet tego zauważyć, bo musiała podążać za rzeczonym "cosiem". Więc zaczęła przekładać nasze ustalenia na program, choć właściwa kolejność  jest odwrotna, tzn. na podstawie podstawy programowej układa się program, a na podstawie programu układa się rozkład materiału.
Wyszły jakieś ogólnikowe i cokolwiek chaotyczne dyrdymały, nad którymi zresztą niektórzy kursanci i kursantki dyskutowali z zapałem, wyraźnie zdradzającym, że chyba nie zauważyli metodycznego absurdu tego co robiliśmy.
Konkluzji, ani podsumowania, które by dały nam jakąś wskazówkę "po kiego grzyba to było?!" - nie było. Tylko pani skończyła zajęcia. Co było najbardziej pozytywnym elementem dzisiejszych zajęć.

niedziela, 2 października 2011

Komputer w pracowni to jednak sztuka jest


Po fafnastu dniach eksponowania kompa i monitora luzem w mojej sali nadszedł czas na uruchomienie tych czcigodnych zabytków. [1]

Uwertura

Señor Infor: Czy masz rozgałęziacz w pracowni?
Ja: Nie mam.
Señor Infor: To ci nie zainstaluję. Musisz mieć rozgałęziacz. Jak będziesz miał to przyjdź i mi powiedz, a ja ci wtedy zainstaluję i będziesz miał.

I akt. Następny tydzień.

Señor Infor: Rozgałęziacz masz?
Ja: Mam mieć. Zamówiłem w administracji i już powinien być.
Señor Infor: To jak będziesz miał to sam sobie to podłączysz, przecież to proste jest i już masz.
Ja: A jeszcze czego! Podłączyć kabelki to dla mnie żaden problem, ale te czary mary z instalacją, klikanie w cośtam w programach, to ja o tym nie mam zielonego pojęcia. Ty mi to musisz zrobić, bo ja się nie znam. No, to weź rozgałęziacz z administracji i kiedy Ci pasuje podłącz mi te wszystkie ustrojstwa.
Señor Infor: No ty niemożliwy jesteś! To ja mam latać do administracji po twój przedłużacz?! [do kolegi] Ty słyszałeś? Ja sam to mam wszystko zrobić?! [do mnie] Na szóstej lekcji ci pasuje?

II akt. Szósta lekcja.

Wkracza Señor Infor  

Señor Infor: Zaraz to będziesz miał.
Ja: OK.
Lekcja trwa, Señor Infor krząta się przy kompie, wychodzi, coś przynosi; kwadrans jeden, drugi, trzeci.
Kilka minut do dzwonka.
Señor Infor: Ja ci tego nie zrobię. Sygnału wi-fi nie ma.
Ja: Jak to nie ma?
Señor Infor: No nie ma, do tej części budynku dociera może 10% sygnału.
Ja: Ale w niektórych salach jest.
Señor Infor:  Owszem - jest, ale tylko w tych blisko sekretariatu - ich nadajnik to jedyne działające źródło sygnału w szkole. A tutaj powinieneś korzystać z nadajnika w pokoju nauczycielskim, ale on sygnału nie daje.

Kurtyna 

Nauczycielowi dostęp do internetu przecież niezbędny nie jest bo zawsze może "coś tam dzieciakom zadać", a jak administracja ma bez netu pracować?
No nie da się! Co nie, panie Boczku?!
__________________________________
[1] 15 cali kineskopu i coś koło 1,2 GHz procek...

czwartek, 29 września 2011

Reformy oświaty

Od parunastu lat trwa psucie naszego systemu edukacji. System odziedziczony po nieboszczce komunie był daleki od doskonałości i wymagał zmian, ale to czym go zastąpiono woła o pomstę do nieba. Zastąpiono go zbiorem luźnych, niespójnych fragmentów, nie wiążących się w żadną sensowną całość w obrębie tego samego przedmiotu. 
Kiedy słyszę czego dzieciaki uczą się w podstawówce i gimnazjum to mam nieodparte wrażenie, że one nie mają prawa nic umieć, ani nic z tego rozumieć, bo to jest dzika mieszanka przypadkowych treści od czapy zestawionych.

Zmiany sprawiają wrażenie robionych przez odseparowane od siebie zespoły, bez analizy skutków, bez zwracania uwagi na korelację z tym co na wcześniejszym i późniejszym etapie edukacyjnym. Mam silne wrażenie, że całkowicie wystarczającym uzasadnieniem do wprowadzania jakichkolwiek zmian w oświacie w ostatnich 10-15 latach jest wewnętrzne przekonanie o posiadaniu racji i sprawowanie władzy. 

Konsultacje społeczne są fikcją przeprowadzaną tylko po to, żeby nikt nie mógł powiedzieć, że ich nie przeprowadzono, a sygnały z nich płynące w praktyce kompletnie się ignoruje. Autor nowej zmiany i tak wie lepiej, więc opinie fachowców ma gdzieś, a konsultacje przeprowadza "na odwal się" w ostatniej chwili, kiedy i tak projekt zmian jest gotowy. Za komuny o czymś takim mówiło się: arogancja władzy, a dziś mało kogo to obchodzi.
Mam niemiłe wrażenie, że głupota i niekompetencja na różnych stanowiskach kluczowych w oświacie mają sie wybornie. Jak dla mnie - zbyt często piastują je ludzie, którzy objęli te stanowiska bo nie nadawali się do pracy jako nauczyciele (co wcale nie znaczy że zdają sobie z tego sprawę i niektórzy nadal pracują w tej roli). Mój ulubiony cytat z tej grupy to "No nie można przecież całe życie stać przy tablicy!". Więc odkrywają w sobie nieznane wcześniej talenty menadżerskie, metodyczne bądź eksperckie i ruszają spod owej tablicy się spełniać w nowej, lepszej roli. Sęk w tym, że te talenty pozostają nieznane i później.

Wedle przysłowia: Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz. No to sobie ścielimy, że hej! 

środa, 28 września 2011

Pseudo szkolenie

Dzisiaj uczestniczyłem w żenującym spektaklu pod tytułem "Szkolenie w zmianach w prawie oświatowym". Dwie godziny straty czasu pod szumnym szyldem Europejskiego Centrum Rozwoju Kadr.

To nie było żadne szkolenie, tylko agitacja. Prowadząca - agresywna i prostacka [1] irytująco krzykliwym tonem zreferowała wybrane fragmenty nowego rozporządzenia w sprawie pomocy psychologiczno-pedagogicznej na takim poziomie kompetencji, że gdybym sam sobie ten akt prawny przeczytał nie dowiedziałbym się mniej, a raczej na pewno więcej. 

Jejmość co i rusz dawała upust jakimś swoim kompleksom bądź frustracjom w stylu "bo wy w liceum w ogóle nie pracujecie z dzieckiem potrzebującym pomocy, a tu rozporządzenie wyciąga do niego pomocną dłoń", bądź "takie panie w poradni psychologiczno-pedagogicznej to przywyczaiły się traktować ją jak swoje udzielne księstwo, zamiast ruszyć się do szkół". Ignorancja i impertynencja tej kobiety szły w zawody z jej niekompetencją jako edukatora i doprawdy - nie wiem co wygrało, bo na metę wpadły łeb w łeb. 

Jeden wielki niesmak. 
_______________________________________
[1]  Garść cytatów: "..., kurna!", "I nauczyciel zapycha do dyrektora", "zapodajewający".

poniedziałek, 26 września 2011

Oświatowi bumelanci wg OECD

Ja to jakiś nienormalny jestem. Wiedziałem, że jako belfer byczę się i lenię na potęgę, ale nie miałem nawet pojęcia jak bardzo. Blask uświadomienia w mój rozleniwiony rozumek wlało OECD raportem "Education at a glance 2011". Nosz alleluja po prostu!
Wyszło im, że jestem wicemistrzem świata w bumelce pod tablicą, tylko Grecy mnie prześcignęli. Mrauuu! Moja zajebistość sięgnęła wyżyn. Olimpu wyżyn, nomen omen, rzecz jasna. ^^

Tylko tak sobie myślę, jak ci geniusze to policzyli? 

Bo kiedy ja liczę, to wychodzi mi 38 tygodni [1] x 19 h [2] = 722 h zajęć bezpośrednio z uczniami.

Co do  przeliczania godziny lekcyjnej to notorycznie pomija się fakt, że godzina ma 45 minut dla ucznia, ale 60 minut dla nauczyciela, co oznacza, że w czasie przerw mamy obowiązek świadczenia pracy i nie możemy jej odmówić argumentując np. tym, że mamy przerwę. Przysługuje nam przerwa w wymiarze określonym w kodeksie pracy - jak wszystkim zatrudnionym bez względu na branżę.

Poza tym, dziwi mnie, że jakoś nikt nie zadał podstawowego pytania: skoro np. dziarscy liderzy Brazylijczycy 100 % czasu swojego etatu spędzają pod tablicą, to: 

- kiedy zajmują się przygotowywaniem do zajęć?
- kiedy zajmują się prowadzeniem dokumentacji? 
- kiedy zajmują się sprawdzaniem prac?
- kiedy zajmują się kontaktami z rodzicami? 

Albo nie mają tego w etacie (ale kto im  wtedy przygotowuje zajęcia?! bądź skąd oceny?!), albo całe to badanie jest funta kłaków nie warte. Sądząc po tym jak wyliczono nas, stawiałbym na to, że jest to badanie i raport z gatunku tych, które mają zrobić dobrze "ekspertom" trwoniącym organizacyjne pieniądze na lipne przedsięwzięcia, nikomu poza nimi żadnej korzyści nie przynoszące.

__________________________________________ 
[1] z tylu muszę się rozliczyć przy "godzinie karcianej", a więc tyle jest formalnie tygodni pracy w roku szkolnym. W praktyce zawsze do tego trzeba doliczyć "nie tablicowe" tygodnie pracy związane z rekrutacją, poprawkami i organizacją roku szkolnego (mijającego i nadchodzacego) - jeden lub dwa tygodnie uzbieram bez trudu rok w rok. Można je potraktować jako kompensata dni zajęć "wypadłych" z różnych przyczyn.

[2] 18 h pensum plus 1 h "karciana".

środa, 21 września 2011

Dziennik elektroniczny neverending story


A dziennik elektroniczny ma się wybornie. Zasadniczo jest sztucznie podtrzymywany przy życiu na dwa sposoby:
1) niektórzy przynoszą własne laptopy z własnym bezprzewodowym dostępem do sieci, czyli w istocie rzeczy opłacają z własnej kieszeni to co spartaczyła szkoła.
2) część zapisuje na kartce temat lekcji, frekwencję i oceny, po czym w domu z własnego kompa i łącza nanosi to na stronę dziennika elektronicznego.

A reszta ma dziennik w głębokim poważaniu i czeka aż zostanie doprowadzony do stanu używalności w szkole.

Mnie zaś spotkał fawor nadzwyczajny - dostałem kompa do pracowni! To znaczy na razie coś drugi tydzień stoją na ławce monitor i obok jednostka centralna z luźno dyndającymi kablami, nie podłączone ani do zasilania, ani do siebie. 

Ale jakie to ma znaczenie?
Komputer w pracowni jest?
Jest.
I to się liczy! Co nie, panie Boczku?!

wtorek, 20 września 2011

Szkolę się, więc rozwijam się


Co jest najważniejszym zadaniem nauczyciela?
Wypełniać dokumentację, ze szczególnym uwzględnieniem dziennika.
Ponadto szkolić się. Bo nauczyciel nie szkolący się jest nauczycielem nie rozwijającym się, a więc nauczycielem złym.
No to żeby nie być tym złym, zapisałem się na kurs oświecający jak uczyć w liceum według nowej podstawy programowej, która to dotrze do nas jak fala sejsmiczna w przyszłym roku.

Dla towarzystwa przybrałem sobie Kolegę Kolejarza, bo niby czemu mam cierpieć samotnie.

Pobłogosławiony barytonem wicedyrekcji [1] pobiegłem do mekki wiedzy. Nie to żebym miał jakieś specjalne złudzenia - w końcu szkolę się już od fafnastu lat - ale początek i tak nie jest zachęcający. Pani edukatorka osobiście miła i kulturalna, ale sprawia wrażenie jakby nie bardzo sama wiedziała czemu co chce osiągnąć. 
Momentami czułem się jak skończony imbecyl, który szachrajstwem wszrobował się w szeregi luminarzy edukacji i ani w ząb nie pojmuje co do niego mówią. Ma skołatana amour propre nieco przybliżyła się do lepszej kondycji, kiedy okazało się że Kolega Kolejarz też nic a nic z edukatorskiej nowomowy pani prowadzącej nie rozumie i rychtyk jak ja nie ma pojęcia o co jej chodzi i co niby mamy zrobić. 
Jednak jako doświadczone belfry zrobiliśmy co trzeba było, ani się domyślając po co i na co. Ale wiadomo przecież, że szkolenia w gruncie rzeczy są nie po to, by szkolący coś z nich  wynieśli, lecz po to, by firma organizująca szkolenia wyrwała parę kęsów z połcia mamony na edukację.

Bo na wszystko w szkolnictwie pieniędzy brakuje, ale na szkolenia pieniądze zawsze są. I to niemałe.

______________________________________________
[1] - Cześć! Lecę na kurs!
- Jaki kurs?
- Nowa podstawa programowa.
- BARDZO DOBRZE.

piątek, 16 września 2011

Życzliwości choć trochę, racz im dać Panie...

Uwielbiam nauczycieli, którzy ledwie spojrzą na dzieciaka i już WIEDZĄ. 

Że kretyn, bo się wydurnia.

Że debil, bo się zachowuje skandalicznie i nie umie (po paru lekcjach nauki języka od podstaw).

Że kłamie, bo jak pytałam klasy czy wszystko jasne to on nie wstał i nie powiedział że nic nie rozumie.

Że cudzoziemiec od kilku tygodni w Polsce oszukuje, że nie rozumie jak mówię na lekcji po polsku, bo na przerwie widziałam jak rozmawia z kolegami, więc rozumie.

Że obcokrajowiec to może faktycznie nie rozumieć na polskim czy historii, ale u mnie (na matematyce, chemii, fizyce itp.) wszystko rozumie, bo czego tu można nie rozumieć, skoro wszystko jasne.

Że jak uczeń mówi, że nie rozumie zagadnienia z fizyki, to znaczy po prostu że się nie nauczył i tyle.

Że nie chce słyszeć o trudnej sytuacji domowej rozhuśtanej emocjonalnie nastoatki ustawionej w hierarchii domowej za hodowlą psów, kotów czy tańczących jaszczurek, bo to wszystko nieprawda, a smarkula jest bezczelną gówniarą, która to wszystko robi z premedytacją.

Że nie chce słyszeć o nauczaniu indywidualnym chorego dzieciaka, bo nie będzie się męczyć, a w ogóle to ma przecież jeszcze pracę w innej szkole.

Cholernie przykre jest, że tacy ludzie trwają w oświacie i w niektórych szkołach mają się znakomicie. I nie można tego zwalać na Kartę Nauczyciela, która nie pozwala ich ruszyć z posady. Trzeba  tylko chcieć i miec choć trochę determinacji w kształtowaniu zespołu. A na początek wystarczy nie zatrudniać - bo tę mentalność można rozpoznać po kilku zdaniach rozmowy. Tę aurę małomiasteczkowej, drobnomieszczańskiej nieżyczliwości widać zwykle bardzo dobrze.

środa, 14 września 2011

A teraz, drogie dzieci, powitajmy naszych gości...


Ja to jednak ograniczony jakiś jestem. Kreatywności bądź wyobraźni za grosz. Jak mi koleżanki rano powiedziały kto nas dziś odwiedzi i z kim się pierwszaki spotkają, to się uśmiałem z dobrego dowcipu. Po cichu to mi nawet przez myśl przemknęło, jak im się przez ten rok mojego urlopu dowcip wyostrzył, że takie wice wymyśleć potrafią. Na poziomie Barei conajmniej. 
Dopiero kiedy przeczytałem zawiadomienie na tablicy (na samym dole pod zastępstwami, czcionka chyba jedenastka, ze dwie linijki tekstu może) zrozumiałem, że ani koleżanki, ani szkółka żadnej metamorfozy pod moją nieobecność nie przeszły. Tylko po prostu rzeczywistość szkółki naszej kochanej wstąpiła na wyższy poziom humoreski. [1]
Otóż na korytarzu pierwszaczki miały spotkanie z...

                                                                                Młodzieżową Konną Orkiestrą Dętą!

Po co? Czemu w trakcie lekcji? Dlaczego akurat pierwszaki? No i na miłość boską... Konna Dęta?! Przecież to wszystko przebija Monty Pythona...

____________________________________________
[1] A wysoki on przecie już był, uj jaki wysoki! 

sobota, 10 września 2011

Jak wykorzystywać specjalistę

Dawno dawno temu, za złego kajzera w pruskim zaborze nauczyciel był od uczenia, a od papierów był urzędnik administracyjny. Była w tym pruska praktyczna mądrość: nauczyciel to fachowiec specjalnie przygotowany do uczenia dzieci i młodzieży i za toż opłacany, więc tym się powinien zajmować. Wykorzystywanie go do czynności biurowych względnie kancelaryjnych, jak to kiedyś nazywano [1] , jest marnowaniem specjalisty i pieniędzy które mu się płaci, bo te czynności może wykonywać osoba bez specjalistycznego przygotowania i inaczej opłacana.
A więc dla ówczesnych ludzi było oczywiste, że wykorzystywanie specjalisty do zadań nie wymagających specjalistycznej wiedzy i umiejętności jest po prostu marnotrawstwem.
Dziś jednak jesteśmy mądrzejsi.
Po co płacić urzędnikowi, skoro możemy tym zadaniem obarczyć nauczyciela? Płaci mu się przecież i tak, a dzięki temu gmina zaoszczędzi na etacie administracyjnym. Nauczyciel to i tak zrobi, bo mu dyrektor każe szermując uniwersalnym argumentem "czterdziestogodzinnego tygodnia pracy"[2]. Właściwie to nie szermierka, tylko palnięcie maczugą - udowodnij człowieku, że dodatkowa czynność spowoduje przekroczenie tej granicy 40 h. Nawet jak pokażesz szczegółową rozpiskę zajęć tygodniowych, to usłyszysz poradę, że trzeba sobie lepiej rozplanować pracę, a w ogóle to dyrektor "jak był nauczycielem, to uczył w dwóch szkołach, kształcił się w trzeciej i wspierał czwartą, prał, sprzątał, gotował i dzieci chował, samochód naprawiał i domostwo stawiał, a wszystko to robił znakomicie, więc jak się chce, to wszystko da się zrobić!" - więc prędzej drogi Czytelniku udowodnisz że jesteś rozwielitką, niż obronisz swój ustawowy zapis o 40-godzinnym tygodniu.

Znaleziony jeleń, o pardon - wychowawca, musi wypełnić ręcznie: 
  • dziennik (lista, dane uczniów z adresami i telefonami)
  • arkusze ocen - można by wydrukować, ale nie wolno, bo zawsze się pisało ręcznie. W dodatku trzeba jeszcze ręcznie wypisać nazwy wszystkich przedmiotów (15 sztuk), bo mamy nowe lepsze arkusze bez tych nazw (w starych arkuszach były). Wydaje się może że to niewiele, ale przy 30-35 arkuszach robi się to nużące. Fakt, że z modułu dziennika elektronicznego (program drukowania świadectw) można te strony wydrukować i nie ma potrzeby ich wypełniać ręcznie, jest naturalnie zupełnie nieistotny.
  • zestawienie szczegółowe wyników sprawdzianu gimnazjalnego całej klasy - do sprawozdania-analizy, gdzie na ścianie w wyświetlanej prezentacji będą migać słupki kolejnych wykresów w takim tempie, że dojrzenie szczegółów, o jakimś zastanowieniu się nad tym i wnioskach nie wspominając, będzie nierealne.[3] W sumie frajda dla autora zestawienia, który się nad tym napracował i może sobie to wpisać do samochwałki, no i, rzecz jasna, szkoła może się umpa, umpa pochwalić władzom, że analiza została przeprowadzona itd.itp. A jaka z tego praktyczna korzyść dla nauczycieli ? A żadna.
  • lista uczniów z peselami dla pielęgniarki, jakby nie mogła pobrać tych danych z SIO lub dziennika elektronicznego.
i do tego
  • wklepać różne dane uczniów do dziennika elektronicznego, też ręcznie, bo kwestionariusze rekrutacyjne kandydatów są wypełniane pismem odręcznym, więc skanowanie danych nie wchodzi w rachubę.
Wszystko we wrześniu (pierwsze 2 tygodnie) i oczywiście poza normalnymi obowiązkami nauczyciela przedmiotu, bo żadnej zniżki godzin z tytułu funkcji wychowawcy nie ma.

Generalnie, po kilka  razy wpisujemy te same dane. Jak za króla Ćwieczka. Komputer służy raczej za wypaśną maszynę do pisania niż za narzędzie pozwalające zbudować w szkole zintegrowany system gromadzenia i pobierania danych. 
Ale o jakich komputerach mówimy, skoro jak chciałbym kredy do tablicy, po której nie będę upaprany białym pyłem, to mogę ją sobie sam kupić. Bo przydziałowa jest rychtyk taka jak za kajzera...
__________________________________ 
[1] czyli prowadzenia dokumentacji
[2] "40 godzin" w szkole nabiera właściwości magicznie gumowych - wszystko się w nich zmieści.
[3] To jak próba odczytania napisów na ścianach wagonu ekspresu przelatującego 2 metry przed naszymi oczami. Równie udana i owocna.

poniedziałek, 5 września 2011

Półwymiana z Izraelem


Dziś mieliśmy wizytę młodzieży żydowskiej z Izraela, w ramach wymiany międzynarodowej. Sam fakt wymiany to nic nadzwyczajnego, bo wiele szkół w Polsce je organizuje. Ale chyba tylko my opracowaliśmy taką formę specjalną:   półwymianę.

Półwymiana z Izraelem polega na tym, że oni przyjeżdżają do nas, a my nie jedziemy do nich.

Drugą naszą specjalnością jest opróżnianie szkoły z niepożądanego elementu, na który, nie daj Jahwe, mogliby się czcigodni goście natknąć. W tym celu prawie wszystkie klasy, łacznie z pierwszakami dla których to był [1] drugi dzień normalnych zajęć lekcyjnych, zostały wyeksportowane do kina, a w szkole zostali tylko wybrańcy do podejmowania gości.[2]

Nie wiem jak w tym roku, ale w poprzednich interesująco wyglądało "wspólne zwiedzanie wybranych miejsc pamięci i martyrologii" - Izraelczycy jechali tam autokarami, zaś nasze dzieciaki... autobusami komunikacji miejskiej.

Na co dzień pomysł np. zwolnienia jakiejś klasy z pierwszej lub ostatniej lekcji z powodu braku nauczyciela i sensownego zastępstwa jest surowo potępiany "Bo nie wolno! A w ogóle to uczniowie nie mogą lekcji tracić!". Ale jak się robi taką imprezę jak wizyta Izraelczyków to problemu z tym że cała szkoła traci połowę lekcji danego dnia, już nie ma. Bo jaka jest dla uczniów korzyść z takiej półwymiany? Skoro styczność z gośćmi ma tylko grupka reprezentująca szkołę (mniej niż 10% wszystkich uczniów). Cała reszta tylko traci lekcje. Jaki z tego pożytek? [3]

_____________________________
[1] Znaczy - mógłby być.

[2] Przy wizycie prymasa Glempa zastosowaliśmy modyfikację, polegającą na tym, że prymas z  reprezentacją młodzieży przemieszczał się po parterze, zaś cała reszta dzieciaków przebywała na piętrach, odseparowana "zaporą" z ławek na klatkach schodowych pilnowanych na wszelki wypadek przez nauczycieli, żeby jakaś niegodna, niepowołana owieczka nie przerwała się w pobliże swego pasterza.

[3]   I co faktycznie wynoszą z tych spotkań owi uczniowie-reprezentanci, bo to  pozostaje wyłącznie w sferze domysłów.  

piątek, 2 września 2011

Bezłączność bezprzewodowa

Parę dni temu pisałem o 8 lapkach i kompach (poza tymi z pracowni informatycznych, rzecz jasna) na całą szkołę. Dziś się dowiedziałem, że lapki owszem są, tyle że na tyle leciwe, by nie mieć kart wifi, a nasz dziennik elektroniczny jest oparty na założeniu łączności bezprzewodowej, bo kabla w zwykłych pracowniach nie ma. Nie wiem dlaczego mi się wydaje, że taki drobiazg jak nieprzystosowanie sprzętu powinien być wychwycony na etapie wstępnej analizy zasobów, a nie na etapie uruchomienia systemu.

No, ale przecież ja jakiś nienormalny jestem.

czwartek, 1 września 2011

Umarł król! Niech żyje król!


Skończyli już szkołę,
Zanika ich ślad.
Nawet na ludzi wyszli - to nie żarty!
Już nowe dzieciaki wkraczają do sal -
Do szkoły znów nabór otwarty! 


A dziś za mną już pierwsze spotkanie z moją nową klasą. Też "A" - wolę ścisłowców, lepiej mi się z nimi dogaduje niż z humanami. Zwłaszcza, że  humany są zababione i ogarnianie tej rzeczypospolitej babskiej to jak łapanie pcheł. Nawet jak się trafiają faceci to na ogół szybko się feminizują. ;-)

Na pierwszy rzut oka dzieciaki miłe i ogarnialne. Zobaczymy co wyjdzie w praniu.

środa, 31 sierpnia 2011

Dlaczego JA, a nie ON?!


Na początku roku każdy belfer dostaje swój rozkład zajęć. Sprawa czysto organizacyjna, jednak w niektórych wyzwala zadziwiające emocje. [1] Jeden rzut oka pozwala im stwierdzić, że rozkład nie pokrywa się z wymarzonym rozkładem optymalnym, jakiego oczekiwali. [2] Poszkodowany zaczyna toczyć gniewnym wzrokiem za tym, kto jest odpowiedzialny za takie skandaliczne zignorowanie oczekiwań. Uległość nie wyściubia nosa - króluje słuszny gniew ludu. Lud jest doświadczony, bo tak pomiatany jest co roku, więc wie doskonale, że inni na pewno mają lepiej. Trzeba więc zbadać rozkłady innych, by znaleźć dowody, że ich potraktowano lepiej. Oczywiście wiadomo z góry, że te dowody tam są bo lud jest zawsze krzywdzony, trzeba więc tylko poświęcić chwilę na znalezienie kolegi czy koleżanki z atrakcyjniejszym rozkładem.

Słuszny gniew zaczyna wrzeć i kipieć, kiedy ofiara tyranii rusza do szarży na wicedyrektora odpowiadającego za układanie planu zajęć. Wstępne wstrzelanie się do celu jest zupełnie zbędne, od razu przechodzi się do nawały artyleryjskiej ze wszystkich luf: "Dlaczego ja mam aż cztery okienka, kiedy Kowalski ma tylko jedno?!" Znak zapytania jest wyłącznie elementem konwenansu, bo przecież lud doskonale wie dlaczego. Jeśli zły wice nie pokaja się niezwłocznie i nie obieca solennie, że natychmiast to zmieni i okienka polikwiduje, to lud głośno mówi dlaczego jest gnębiony rozkładem. 
Otóż układ! Pozamerytoryczne sympatie wice dla swoich kolesi! Oburzająco niesprawiedliwe uprzywilejowanie obijających się przydupasów władzy kosztem nieskazitelnego ludu, pracującego ciężko a ofiarnie jak nikt inny. Wszelkie merytoryczne wyjaśnienia w ogóle nie są przyjmowane do wiadomości, bo lud widzi tylko swoją krzywdę i korzyść innych.

Ale lud jest też nie w ciemię bity. W gruncie rzeczy wie doskonale, że wicedyrektor to skończona kanalia, która ma wredną satysfakcję z gnębienia ludu i prośby tegoż nie spełni, więc trzeba działać okrężną drogą. Sprawdzonym spsobem jest przymilne podejście kolegi czy koleżanki i namówienie go/jej głosem  posuwiście oleistym na taką zamianę lekcji, żeby sobie zrobić dobrze. Jeśli można sprawić, żeby kolega został w szkole w piątek dwie godziny dłużej, by samemu wyjść tyleż wcześniej, to tylko kompletny idiota by z tego nie skorzystał. A lud przecież mądry jest. I sprawiedliwość ma we krwi. 

Wyssanej z bliźnich.

___________________________________
[1] Sam nie wiem dlaczego tak jest, że to niemal zawsze kobiety a nie faceci odstawiają takie cyrki.

[2] ...a jakiego nikt nie dostaje, bo rozkład zajęć 50 ludzi zawsze jest kompromisem.

piątek, 26 sierpnia 2011

Krytykanci kraczą a karawan postępu mknie przed siebie


Ja to chyba jakiś nienormalny jestem. 

Bo wydaje mi się, że jeśli podejmujemy się jakiegoś przedsięwzięcia to najpierw dość starannie rozważamy potrzeby, możliwości i zagrożenia. Sprawdzamy czy mamy wszystko co potrzebne, żeby zrealizować nasze zamierzenie, a przynajmniej upewniamy się czy będziemy to mieli, kiedy będzie potrzebne. Jeśli mamy do zrobienia jakąś pracę, to zabezpieczamy narzędzia i materiały. 
Jeśli chce się wprowadzić dziennik elektroniczny, to rozsądek dyktuje upewnić się, czy dostateczne jest zaplecze techniczne (serwer, łącza, komputery w salach) żeby wprowadzanie danych do dziennika odbywało się bez przeszkód. Ten sam rozsądek podpowiada, że należałoby wcześniej przeszkolić ludzi, którzy mają do tego dziennika wprowadzać dane czyli nauczycieli. Nautralnie owo przeszkolenie rozumiejąc jako naukę faktycznej obsługi dziennika, przynajmniej na poziomie funkcji podstawowych, najczęściej wykorzystywanych.

Niestety, jak się okazuje, jestem czepialskim szczególarzem i pesymistą próbującym utopić radosny marsz ku lepszemu jutru w krakaniu codzienności [1].

Otóż postęp odbywa się nastepująco: 
Najpierw trzeba podjąć decyzję o wprowadzeniu dziennika elektronicznego, ignorując zdanie tych, którzy go będa obsługiwać.
Potem trzeba podjąć mocne wewnętrzne postanowienie, że posiadane zasoby sprzętowe wystarczą.
Następnie zrobić szkolenie polegające w całości na tym, że ktoś przyjdzie i wyświetlając na ścianie obraz strony dziennika w ciągu dwóch godzin pokaże gdzie są najważniejsze przyciski i omówi zasadnicze funkcje, po czym odpowie na pytania.

I włala! Szkoła ma dziennik elektroniczny, więc poziom jej debeściarskości wzrósł niepomiernie. Nauczyciele zaś mają uroczą rozrywkę, jak circa 8 kompami i lapkami obskoczyć równocześnie ponad 20 pracowni. Ponieważ jednak to typy bez fantazji i poczucia funu, więc skończy się na tym, że przyniosą do pracy własne lapki z domu. [2]

Ajaj, toż patrz pan - znowu kraczę! ^^
______________________________________
[1] moje wrażenie. Frazeologia zbyt kwiecista, żeby ją ku mnie wyartykułowano.

[2] normalka.

czwartek, 25 sierpnia 2011

Skończyły się szczęśliwe dni Aranjuezu


No i minął rok blogowania. Równo rok temu zamieściłem pierwszy post. Chyba nie sądziłem wtedy, że tyle wytrzymam z pisaniem - nigdy wcześniej tego nie robiłem. Kilka razy miałem ochotę przerwać to blogowanie, zniechęcony brakiem zainteresowania czytelników. 1300 wyświetleń to niewiele, jeśli odliczy się przypadkowe wyrzuty z Googla. Gdybym opisywał jakieś historyjki z magla, refleksje o dupie Maryni czy zamieszczał zapisy rozmów z erotycznego czata, to miałbym teraz pewnie ze 6 tysięcy wyświetleń. To raczej dobrze, że nie mam aż takich ciągot. Ale gdyby się pojawiło paru czytelników więcej, to miło by było.
Zobaczymy jak będzie dalej, chyba będę jeszcze przez jakiś czas pisał. Wracam niestety do pracy, już docierają do mnie niezachęcające informacje o wspaniałych radach (posiedzeniach rady pedagogicznej). Najwyraźniej pod moją nieobecność ustanowili nową świecką tradycję: zamiast jednej rady sierpniowej (przygotowującej do nowego roku szkolnego), będą dwie rady sierpniowe. Zapewne w celu dwa razy lepszego przygotowania. Szkoda tylko, że jak zwykle będzie to popis marnotrawienia czasu i bezładnego ględzenia przez parę godzin o tym, co przy jakim takim ogarnięciu można załatwić w pół godziny.
O tym, żeby urlopowiczów poinformować o terminach rad naturalnie nikt w szkole nie był uprzejmy pomyśleć.

A te dni Aranjuezu to wcale takie szczęśliwe nie były. Pod pewnymi względami urlop był fajny, ale pod innymi był trudny. Praca to jednak bardzo skuteczny narkotyk, pozwalający zapomnieć o  realnym świecie i o tym czego naprawdę brak. Jego odstawienie bywa wówczas bolesne.

wtorek, 16 sierpnia 2011

Do roboty!

Co jakis czas możemy usłyszeć, względnie przeczytać głosy ekspertów od ekonomii pomstujących na to jak wiele w roku mamy świąt, jak długo wypoczywamy, a jak krótko - o ileż za krótko! - pracujemy. Głosy są poparte wyliczeniami ile to miliardów tracimy przez każdy wolny dzień, przeznaczony na oburzającą bezpracość [1], zamiast na skrzętne pomnażanie dochodu i dźwiganie słupków oraz krzywych statystyk. Stałym elementem tych wystąpień jest pokazywanie jak mało obijają się niektóre (starannie wyselekcjonowane) inne nacje [2] i zawstydzanie nas naszym lenistwem, przez pokazanie pozytywnego wzorca do którego powinniśmy dążyć ku chwale pracodawcy i gospodarki krajowej.

Tymczasem w okresie późnego średniowiecza w Polsce, liczba dni w które Kościół nakazywał powstrzymanie się od pracy, czyli świąt i niedziel przekraczała na ogół setkę

I jakoś dali radę zbudować kapitalizm. Mimo takiego bumelanctwa! Zadziwiające.

_______________________________
[1] Neologizm taki. Bo "bezczynność" to jednak coś innego. 
[2] By uniknąć zarzutu manipulacji statystyką, przebiegle dorzuca się jeden przykład narodu, kóry pracuje krócej od nas. Oczywiście wydźwięk jest taki, ze oni są "be" i z nich przykładu brać nie powinniśmy, bo nie wyprodukujemy cukierka, kórego moglibyśmy dostać, gdybyśmy pracowali dłużej.

czwartek, 11 sierpnia 2011

Wychowanie przez porównanie


Jedną z ulubionych metod wychowawczych jest porównywanie. Dorośli są przekonani o zbawiennych skutkach wskazywania dziecku tzw. pozytywnych wzorców. Że jak się dziecku rzeczony wzorzec wskaże, to ono się podciągnie do tego wzorca. Więc to dla jego dobra. Dziecka znaczy, nie wzorca.  

Więc nadawane są komunikaty w stylu:  

"Zobacz, Jasio tak ładnie się uczy. Dlaczego ty tak nie możesz?"
"Widzisz, Zosia przyniosła świadectwo z czerwonym paskiem. Bardzo ładnie Zosiu!"
"A co to jest? Aaa, drzewo, tak? Bardzo ładnie to narysowałeś! Ale idź, zobacz jak zrobiła to Asia, jak ślicznie wyszło jej to drzewko. Asia tak pięknie rysuje..."
"Chłopak Malinowskich to rodzicom pomaga, sprząta, a nie tylko czeka na gotowe."
"O, jak ładnie tańczą! A ty tak nie mogłabyś? Nie? Dlaczego?"
"Ludzie to mają mieszkania aż przyjemnie wejść i usiąść. A sam popatrz jak wygląda twój pokój!"

Znakomita recepta na wychowanie frustrata. Bo od małego dziecku wpajamy, że ma się porównywać z otoczeniem. Tylko, że zawsze w tym otoczeniu będzie ktoś kto będzie od niego mądrzejszy, zawsze znajdzie się ktoś ładniejszy, zawsze ktoś będzie więcej zarabiał, zawsze ktoś będzie miał w jakiejś dziedzinie "bardziej". Nie ma znaczenia, że będzie to w każdym przypadku inna osoba. Zbiorczy przekaz do emocji porównującego się dziecka/dorosłego będzie jeden: JESTEŚ  G O R S Z Y .

Z ziarna dobrej intencji posadzonego w glebie głupoty wyrasta człowiek, który przez całe życie będzie nieszczęśliwy. A przecież rodzice chcieli dobrze... Chcieć to za mało, trzeba jeszcze wiedzieć.

wtorek, 9 sierpnia 2011

Flejtuchy nadwiślańskie

Z okazji remontu ostatnio często bywam w supermarketach budowlanych. Chodzenie alejkami w poszukiwaniu potrzebnych rzeczy zamienia się w torturę. Nie z powodu kłopotów z asortymentem czy procesem decyzyjnym, tylko z powodu obecności klientów płci męskiej głównie.
Śmierdzą.
Śmierdzą flejtuchy jak jasna cholera!
Ominąć szerokim łukiem się nie da, obejść sąsiednią alejką też nie da rady, bo tam rezyduje inny smród. Trzeba przejść obok, a tam wali jak obuchem. Każda komórka węchowa dostaje taki łomot, że się drze w niebogłosy.
Tego nie można tłumaczyć biedą, kredytem, czy trudnym dzieciństwem. Mydło kosztuje 2 złote, dezodorant w Rossmanie poniżej dychy się kupi. Chamstwo, prostactwo przez higienę wyłazi. A raczej w miejscu gdzie ta higiena powinna być! Lubimy się sadzić się, kim to my nie jesteśmy, że będziemy ewangelizować Europę Zachodnią, że górujemy nad nimi tradycyjnymi wartościami, że nie dotknęło nas tamtejsze zepsucie i laicyzacja itp. A umyć się nam nie chce! Jak się dziadek raz w roku na świętego Jana wykąpał, tak wnuk do dzisiaj tej tradycji wierny niezłomnie.
A spróbuj, człowieku, wejść do warszawskiego tramwaju lub autobusu w lecie w godzinach szczytu. Zejść można od tego smrodu brudasów. Tym razem juz płci obojga. Aż mdli.
Wykształceniem [1] tego też tłumaczyć nie można. Z kolegą siadywaliśmy swego czasu w komisji wojewódzkiej pewnego konkursu kuratoryjnego. Na nasze nieszczęście w komisji w pewnym okresie zasiadała również pewna elegancko ubrana panna; od nas sporo młodsza, więc nie da się tego zwalić na peerelowskie złogi. Kiedy widzieliśmy ją na horyzoncie, natychmiast rozpoczynaliśmy gorączkowe manewry mające na celu zajęcie miejsc za stołem komisyjnym jak najdalej od niej. I koniecznie po nawietrznej (uwzględniając wszelkie możliwe przeciągi). Bo nie myta śmierdziała tak makabrycznie, że czułem iż zaraz zwrócę przedwczorajszy obiad.
To, że mnóstwo naszych kochanych rodaków hołduje zasadzie, że "częste mycie skraca życie" to jedno nieszczęście. Drugim nieszczęściem jest, że nie przyjęło się u nas otwarte komunikowanie takiem cuchnącemu brudasowi, że ŚMIERDZI. Każdy się wzdraga, bo nie wypada, bo jak to tak, bo jakoś głupio.

W rezultacie niby mamy demokrację, a w rzeczywistości - DYKTATURĘ BRUDASÓW, panoszących się  w przestrzeni publicznej i zmuszających innych do wąchania ich smrodu.
__________________________________________
[1] Że niby nie kształcona ciemnota nie wie.

środa, 3 sierpnia 2011

Jałowiec czyli ja.

Jakoś nigdy nie miałem przekonania do horoskopów, znaków zodiaku i innych new age'owych dyrdymałów, uznając je za wciskanie naiwnym ciemnoty, żeby ich z dutków łatwiej czyścić. 
A jednak muszę przyznać, że przypadkowe trafienie na horoskop celtycki cokolwiek zaciepało moim niezłomnym stanowiskiem. Znaczy - niezłomne się odrobinkę podłamało.
Wedle nieboszczyków druidów przypisany mi jest jałowiec. I jak spojrzeć na poniższy opis, to się zgadza jak cholera. No, może poza tymi szpilkami, bo ich nie posiadam. No i żadnych szyszkojagód proszę mi nie imputować! OK, niech będzie - z optymizmem ostatnio gorzej, bo samotność boli. Ale poza tym - rychtyk prawda, jak bumcykcyk.
Co ciekawe - sprawdziłem opisy rodzinki i jakoś mi ani w ząb nie pasują.
Chociaż na "LOL roku" zasługuje fakt, że DNiB i Gargamel są spod tego samego drzewa - jodły. Aż żałuję, że nie będę widział jej miny, kiedy to przeczyta. :-))

Wzięte ze strony
"Jałowiec - 25 styczeń - 3 luty i 26 lipiec - 4 sierpień

Wierność — Inteligencja, dowcip, zdolność do analizowania i dedukowania — skłonność do refleksji.

Drzewo z rodziny cyprysowatych. Drewno jałowca odporne jest na gnicie. Szpilki ustawione naprzeciwlegle lub w okółkach. Nasiona zwane szyszkojagodą. Ludzie urodzeni w tym okresie są zdrowi, pełni optymizmu. W życiu dążą do osiągnięcia sławy i pieniędzy. Cechuje ich surowość, pedantyzm, a zarazem bałaganiarstwo. Posiadają inteligencję połączoną ze skłonnością do refleksji. Nie lubią samotności. Są życzliwi i wierni w przyjaźni.

Mocny, solidnie i muskularnie zbudowany jest ten cyprys, często o powierzchowności wieśniaka. Nie trzeba mu wiele do szczęścia. A życie układa sobie zależnie od okoliczności i wszędzie w każdych warunkach potrafi być zadowolony, pogodny, pełen optymizmu. Będzie długo młody z takim usposobieniem. W życiu pragnie dwóch rzeczy: pieniędzy i sławy, reszta marginesowa. Nie lubi samotności, chce zawsze być otaczany rodziną i przyjaciółmi, ale nie jest sentymentalny. Jest bujny i surowy, gwałtowny i oportunistyczny, pedantyczny i bałaganiarski. W ogóle indywidualność przedziwna. Nie znosi dyskusji a lubi się wypowiadać. Jego giętki charakter ułatwia mu życie. W miłości gwałtowny i niezaspokojony, posiada piękną cechę — życzliwość i wierność w przyjaźni. Jego żywa inteligencja połączona jest ze skłonnością do refleksji. Życie ułoży sobie spokojnie dozując pracę i przyjemności, ale mimo wszystko czegoś mu będzie zawsze brakowało...

Osobowość tego Znaku jest pełna kontrastów. Cyprys to pedant i bałaganiarz w jednej osobie, zacietrzewia się podczas dyskusji, ale przeważa w nim oportunizm. Dość elastyczny charakter ułatwia mu życie, rzadko wdaje się w poważniejsze konflikty. Żyje na uboczu i niewiele mu potrzeba do szczęścia. Nie dla niego gala i przepych; nie da się skusić blichtrem. Unika jak zarazy morowej eksponowanych stanowisk i konieczności pokazywania się na forum publicznym. Uznaje prosty i surowy tryb życia: małe mieszkanko, skromna posadka, byle tylko samodzielnie. To idealny obywatel państwa socjalistycznego ! Jeśli zdarzy się, że odziedziczy willę ( sam nigdy jej nie kupi ) to rozda lub wyrzuci wszelkie gadżety, ozdóbki i figurynki. Wnętrze urządzone przez Cyprys jest siermiężne, przypomina po trosze celę zakonnika i wiejską izbę. Dzięki tak zaniżonym wymaganiom znak ten ułoży sobie życie w każdych okolicznościach i będzie tryskał optymizmem. Ma jednak kłopoty ze znalezieniem życiowego partnera, bo kto zgodzi się na jego program minimum ? W małżeństwie jest wierny, ale choć kocha głęboko, nie potrafi okazać czułości. Cyprys lubi marzyć, odpływa w świat fantazji, do którego nikt nie ma wstępu. O czym marzy, skoro tak mało oczekuje od życia ? Tego nikomu nie powie."

wtorek, 2 sierpnia 2011

Ulepszacze oświatowi



"Eksperci" [1] różnej maści płodzą całe stada dobrych rad i recept, mających przynieść rychłą i radykalną poprawę. Na szkoleniach nauczycielom prowadzący z zachwytem prezentuje różne sposoby "żeby było lepiej". Poziom tego i styczność z rzeczywistością sali lekcyjnej przywodzi na myśl sprzedawcę relikwi, a z późniejszych czasów - obwoźną sprzedaż cudownych mikstur i maści na wszystko.[2] Biznes szkoleniowy kręci się aż miło, napędzany awansem zawodowym nauczycieli, którzy chcąc nie chcąc [3] muszą zaświadczeniami z kursów i szkoleń podpierać dokumentację awansową. Poza tym rada pedagogiczna jest szkolona obligatoryjnie, co najmniej 4 razy do roku.
Ilość pieniędzy jaka płynie na szkolenia jest imponująca, więc kto może próbuje się załapać na to eldorado, jak na razie selekcja jakości tych szkoleń wydaje się być niezadowalająca (to eufemizm taki). [4] Niejedno z tych, które miałem nieszczęście odbyć, było prowadzone w stylu: uczyć ojca dzieci robić. Żenujące jest uczestniczyć w spektaklu, w którym ignorant-teoretyk poucza fachowców-praktyków jak mają wykonywać swoją pracę opowiadając po prostu oderwane od życia bzdury - może efektownie brzmiące, ale niesprawdzające się w praktyce rozwiązania.
Z takim podejściem: jeśli realia przeczą teorii to znaczy że realia są błędne, spotkałem się zresztą i na studiach. Podyplomówkę z pedagogiki robiłem ucząc już w szkole i mogłem na bieżąco konfrontować płynące ex cathedra mądrości z rzeczywistością. Widać było, że spora część prowadzących siedzi w swoich wieżach z kości słoniowej i o praktyce prowadzenia lekcji w szkole nie ma zielonego pojęcia, obracając się wyłącznie w kręgu akademickich teorii niekonfrontowanych z życiem. Jednocześnie jest głęboko niezdolna do uświadomienia sobie tego faktu i równie silnie przekonana, że są fachowcami od nauczania i MAJĄ RACJĘ. [5]
Z inną odmianą groteski mamy do czynienia kiedy pani prowadząca, która szkoli nas jak w szkole być powinno, zdradza się z paroletnim opóźnieniem śledzenia zmian strukturalnych w oświacie. Klasą sam dla siebie był pewien młody człowiek, na oko dobrze przed trzydziestką, który do nas przemawiał energicznym tonem aroganckiego dupka, pouczając nas jak powinniśmy uczyć nowocześnie. Naturalnie żadne warianty i odstępstwa od jedynej słusznej metody nie wchodziły w grę. Męczyło mnie poczucie, że mam deja vu, że gdzieś już takiego osobnika, ten timbre głosu, tę samą inwazyjną arogancję dążącą do przytłoczenia i zdominowania słuchacza gdzieś słyszałem. Olśnienie przyszło parę dni potem - wiem! Na rekrutacji agentów ubezpieczeniowych, na którą kiedyś kręte ścieżki żywota mnie zawiodły. [6]
Z upodobaniem lansuje się metody aktywizujące jakby to był cudowny środek, po którego aplikacji leniwy tuman zamieni się pracowitą gąbkę chłonącą wiedzę i umiejętności. Miłośnicy tych metod nie przyjmują do wiadomości, że to tylko jedna z wielu opcji, a nie narzędzie uniwersalne. Trudna do stosowania w naszych warunkach szkolnych z uwagi na bardzo liczne klasy, powszechne cwaniactwo i zarazem nieumiejętność pracy w grupie - pracują 1-2 osoby, a reszta grupy bezmyślnie czeka na gotowe, oraz przeładowany program i bliską zera wiedzę, którą wynoszą z gimnazjum. To ostatnie powoduje, że na lekcji nie mogą bazować na jakiejkolwiek ich wiedzy, co mi z kolei pozwoliłoby skupić się na jakimś wybranym zagadnieniu danego tematu i przepracować go metodą aktywizującą, co mogłoby być fajne. Muszę na lekcji zaczynać od podstaw, jakby mieli ten temat pierwszy raz w życiu, a pytanie "dlaczego nie stosuję metody aktywizującej" brzmi jak "skoro nie masz chleba, to dlaczego nie jesz ciastek?".
To że różne te metody i wynalazki lansują ludzie, którzy z nich żyją jest normalne i zrozumiałe. Nieszczęście zaczyna się wtedy, kiedy reszta daje sobie robić wodę z mózgu i te reklamowe banialuki bezkrytycznie przyjmuje jako prawdę objawioną. A kiedy są to jeszcze osoby z władzą decyzyjną, to ma się ochotę walizkę pakować.
________________________________________________
[1] W cudzysłowie, bo tu świetnie pasuje czyjeś spostrzeżenie: "Ekspert to człowiek, który nie myśli - on wie."


[2] "Mam lekarstwo na trąd i otyłość, znajdzie się też środek na miłość."


[3] Na ogół - nie chcąc.


[4] Jak to się mówi: konia kują a żaba nogę nadstawia.


[5] Autentyczna scena z zajęć z pomiaru dydaktycznego. Pani doktor opowiada o wymaganiach koniecznych i uzupełniajacych, pokazuje piękne schematy z koncentrycznymi kołami, mówi że uczeń najpierw osiąga wymagania konieczne, a potem dopiero uzupełniające i skala ocen pownna być tak skonstruowana, że za konieczne np. otrzymuje dostateczny lub dopuszczający, a za kolejne uzupełniające ocena rośnie aż do celującego.
Tu już nie wytrzymałem i spytałem co zrobić, kiedy uczeń na sprawdzianie prezentuje wiadomości uzupełniające, a nie spełnia koniecznych. Jak wtedy ocenić? Akurat takie przypadki miałem na świeżo. Np. uczeń znał jakieś szczegóły bitwy pod Grunwaldem, ale nie miał pojęcia kiedy ona była, ani kto tam walczył (sic!). Pani doktor na moment zaniemówiła, po czym błyskawicznie odzyskując rezon odparła: "To znaczy, że test był źle skonstruowany". I włala. Model teoretyczny obroniony przed brutalną agresją prostackiej rzeczywistości.


[6] Rzeczonym agentem nie zostałem, nawet nie zamierzałem - poszedłem z ciekawości. Po tym co tam zobaczyłem i usłyszałem miałem ochotę wziąć prysznic. Zrozumiałem co miał na myśli Woody Allen mówiąc: "Postanowiłem popełnić samobójstwo wdychając powietrze pozostałe w pokoju po wizycie agenta ubezpieczeniowego". ;-)