środa, 29 lutego 2012

Grenadiera, miły panie, poznajemy po turbanie

No i dobiega końca luty - miesiąc biegunki grafomańskiej, która mię dopadła. Sam nie wiem skąd mi się to wzięło. Kombinacja szkoły pod auspicjami permanentnej reformy i frustracji z kryzysu wieku średniego daje widać takie rezultaty. Tematów na posty nie brakuje. Tylko wielu nie wypada poruszać, żeby Mandalay się już zupełnie nie zmaglowało.

Rośnie stos prac do sprawdzenia, z lekka nie nadążam ze sprawdzaniem na bieżąco. Przy 9 klasach i ostatnich 2 miesiącach nauki klas maturalnych, to nie takie dziwne, że prace się spiętrzają. Żebym jeszcze miał z czego stawiać więcej dobrych ocen... A tak, czytam po raz kolejny piramidalne banialuki i zastanawiam się czy moja praca ma jakikolwiek sens, skoro prawie nic im w głowach nie zostaje.

* * *

Klasa ma przygotować "Dzień Brytyjski" na jakąśtotam kolejną szkolną fetę. Trwa burza mózgów. Pada propozycja, żeby się przebrać w stroje "brytyjskie". Wolfi - dziecię wyluzowane, włącza się:
     - Ja mogę przynieść turban.
     - Słucham??
     - A co on ma wspólnego z Jukejem?
     - No w Londynie go noszą, ci pod pałacem, co warta się zmienia.
     - Gwardziści?!
     - No!
Kurtyna.

A oto i gwardzista w "turbanie" [1]:
________________________________
[1] Ta gustowna, jakże wygodna do noszenia czapeczka w rzeczywistości nazywa się bermyca; z niem. Bärenmütze, czyli niedźwiedzia czap(k)a.

wtorek, 28 lutego 2012

Klasa F, czyli Nac Mac Feegle

Na ósmej lekcji byłem już tak przymulony, że przy sprawdzaniu testu (dwie małolaty się uwzięły, żebym im poprawę od ręki sprawdził, a ja, durny, się zgodziłem) czytałem i nie wiedziałem co czytam. To, że sam ten test układałem zupełnie nie miało znaczenia dla faktu, że zastanawiałem się która odpowiedź jest prawidłowa. Super.

Na swoją obronę mam tylko zgrzybiałą starość, zaawansowane początki alchajmera, lekcję z klasą Feeglów i zły biomet w całym kraju. Aha, jeszcze mało snu i żółwi komp w pracowni. To z tych najważniejszych.

Zresztą jak już o tym mowa, to Feegle są we wtorek trudni do zniesienia. Część spała (niestety, nie ci którzy trzeba). Danny Potter jak zwykle na pierwszej ławce czytał gazetę. Buszmen na wprost mnie rozwiązywał sudoku i nawet nie próbował sie z tym kryć, aż mu skonfiskowałem do końca lekcji. Flatman i Pluszowy  jak zwykle malpiego rozumu dostawali na pierwszej ławce, aż musiałem ich porozsadzać, co zresztą niewiele pomogło, bo przy tak dużej klasie nie mam dość wolnych miejsc. O dziwo Grover był cichym i prawie niezwracającym na siebie uwagi - jak nie on! Do tego Ludwiczek usiadł daleko, żeby go Pluszowy nie zaczepiał i choć swoim zwyczajem próbował się do lekcji włączać, to niezbyt się to sprawdzało, bo musiałem doń podchodzić by zrozumieć jego mamrotanie, ale wtedy zostawiałem tę bandę F,P&B z pierwszych ławek za plecami i wolałem  nie myśleć co wtedy robią. W sumie dość rozpaczliwy obraz się z tego rysuje - i klasy i mój. Niestety oni respekt i posłuch mają tylko dla Keldy, a ja to jestem najwyżej tolerowany. I to pod warunkiem, że nie przeszkadzam im zbyt nachalnie prowadzeniem lekcji.

A żeby nie wydało się nudno, to moje cholery chciały zabić pana od WOKu. Popisali takie bzdury na klasówce, że z pewnością było to obliczone na zejście śmiertelne podczas lektury. Mała próbka: "Surrealiści w swych dziełach pokazywali codzienne życie zwykłych ludzi." Poczytam rodzicom na zebraniu, ciekawe co powiedzą.

niedziela, 26 lutego 2012

Ocenia, znaczy pracuje

Siedzę i sprawdzam prace. Jak ja tego nie lubię robić... :-( Sprawdzania, znaczy się, siedzenie jakoś znoszę.

Nauczyciel nie uczy, naczyciel dba, żeby mieć oceny i to rytmicznie płodzone, bo inaczej dyrekcja kłapie jak ich w dzienniku nie znajduje. Mistrzem w tej konkurencji jest kolega Tom Total [1], który produkuje je w ilościach obłędnych, zdarza się, że brakuje mu kratek w dzienniku (czyli na pół roku tłucze ich po 15-20 per bambino) i wpisuje je wtedy po dwie w kratkę. Normalnie pepesza w ludzkim ciele.

Ja to arkebuzer przy nim - najczęściej 3 do 5 zaledwie, sporadycznie więcej.

A tych prac tyle jeszcze leży. Kurczę, jakby to było miło mieć wolny dzień, w którym nie tknąłbym niczego z roboty. Może w przyszłym tygodniu?

_________________________________
[1] Skrót od Tom Totalizator - à propos hobby, nałogu, weryfikacji uczonego przedmiotu, zabezpieczenia emerytalnego (niepotrzebne skreślić).

sobota, 25 lutego 2012

O Łokietku i bajaderce

W potocznej świadomości tych nielicznych, którzy coś tam jeszcze kojarzą z historii to jednak całe połacie chwastów szumią dziarsko. Te chwasty to fałszywe obrazki z naszej przeszłości, wysiane z ziaren propagandy, ograniczoności i bieżących potrzeb politycznych. Mimo że badania historyczne przez ostatnie sto lat poszły mocno do przodu, nadal powielane są oklepane obrazki wymalowane w innej rzeczywistości historycznej.

Nadal większość elitarnej mniejszości kojarzącej [1] kto to był Tadeusz Kościuszko będzie sądzić, że to był wielki wódz i bohater oraz ogólnie postępowy gość, co chłopom chciał zrobić dobrze.[2] Batorego zaliczą do naszych największych władców, a Łokietka zlajkują bo Polskę zjednoczył.

W szkole historia właśnie staje się (o ile już się nie stała) tzw. michałkiem, czyli przedmiotem uznawanym za nieprzydatnego wypierdka, którego uczyć się nie warto a oceny z niego to powinny być z automatu piątki i szóstki. Jest to niewątpliwie uroczy przykład rozjeżdżania się biurokratycznej wizji z rzeczywistością. 

Z jednej strony system oświatowy i środowisko przekonują skutecznie, że historia jest nieprzydatna i niepotrzebna, a w życiu trzeba przecież kaskę tłuc i wyrażać swą osobowość. Widać to po danych z matur - z roku na rok spada liczba zdających historię. Młodzi ludzie bystro odczytują te nieoficjalne sygnały i odrzucają w swych wyborach egzaminacyjnych historię.

Z drugiej zaś strony oficjalne deklaracje (polityków zwłaszcza) gromko głoszą potrzebę uczenia historii i władza posuwa się do zwiększenia wymiaru godzin przeznaczonych na historię w LO z 5 do 6 w cyklu. Jednocześnie michałkuje się ją jeszcze bardziej, rezerwując 4 z tych 6 godzin na enigmatyczny blok "Historia i społeczeństwo", który jawi mi się jako bajaderka, a więc ciastko w którym spodziewalne są dwa elementy: podkład z ciasta biszkoptowego  lub półkruchego i polewa pseudoczekoladopodobna, zaś między nimi niezidentyfikowana mieszanina "wszystkiego co spadło na podłogę cukierni".[3] Podobieństwo wyraża się w tym sensie, że będzie się wymagać robienia czegoś-to-tam z historii Polski oraz reszty ze swobodnego wyboru danego nauczyciela, dokąd by go fantazja nie poniosła.

Więc Kościuszek, Łokietek i inni mogą spoczywać spokojnie - ich mitowi nic nie grozi. Ludek ciemnym pozostanie.

_________________________________
[1] Mniejszości, bo reszta ma wiedzę historyczną na poziomie panierowanej krewetki. I dzięki różnym zachodzącym zmianom, między innymi - systemowym, ta reszta rośnie z roku na rok.

[2] Nie zdziwiłbym się gdyby wyżej wspomniana "reszta" po przeczytaniu tego fragmentu uznała, że Kościuszek to gej był i to aktywista. Byłoby to w klimacie współczesnej wiedzy historycznej narodku naszego.

[3] To żart taki. Ale z tego co słyszałem, to w gruncie rzeczy tylko pół-żart. ;-)

piątek, 24 lutego 2012

Sprzęt jest, więc do pracy!

Tydzień w pracy prawie dobiegł końca. Prawie - bo w weekend muszę posprawdzać prace z rosnącego stosiku. Jakiś taki niefajny ten tydzień...

Lekcje skończyłem o 12.30, ale ze szkoły wyturlałem się za dziesięć piąta. A bo przyszła mama ucznia, przemiła zresztą kobieta, z którą trzeba było jej pociecha obsmarować, więc nam zeszło. A bo siadłem do dziennika elektronicznego, żeby burdel w planie jakoś ogarnąć i dwutygodniowe zaległości zlikwidować. A zaległości się zrobiły, bo internetu ostatnio nie było. 

Kocham naszą infrastrukturę. Szkoła XXI wieku, a wszystko plastrem, sznurkiem i zdrowaśką w kupie trzymane. Ja to i tak mam względnie nieźle, bo okazało się, że DNiB w ogóle nie powinna mieć internetu na wifi w swojej pracowni ("bo tu tak jest - za dużo sieci łapie, ale żadnej nie łapie"), a że dotąd miewała  to właściwie tzw. niewyjaśniony przypadek.

Inny niewyjaśniony przypadek to fakt że do mojej pracowni docierał sygnał po kablu, gdyż właśnie odkryto że kable zostały podłączone błędnie i sygnał nie miał prawa dochodzić. Cud po prostu. W sumie chyba nie aż tak dziwne to, bo w mojej pracowni na zabytkowym kompie net chodzi szybciej niż informatykowi w pracowni (sic!). Biez litra wodki nie razbieriosz, kak gawariat Francuzy.

Z drugiej strony, wielkie halo! - komputer z dostępem do internetu w pracowni - szumnie brzmi. I jak świetnie to wygląda w opisie szkoły. A w rzeczywistości stary gruchot, z Windowsem tak leciwym, że nie udało się zainstalować programu do otwierania pdf-ów. Do tego bez oprogramowania antywirusowego, bo szkolne nie chce współpracować z tak starą Windą, a w ogóle to zdaniem informatyka - "Nie potrzeba. Ale jak bardzo chcesz to ci zainstaluję, ale przyjdź W PRZYSZŁYM tygodniu".

Pieniędzy na porządny sprzęt [1] - nie ma, na choćby XPeka - nie ma, na stronę internetową szkoły [2] - nie ma, na działający bez tygodniowych przerw internet - nie ma. Ale na kolejną tablicę interaktywną - jakoś się znalazły! Ciekawe po co, skoro nie wydaje mi się, żeby dotychczasowe dwie były specjalnie intensywnie wykorzystywane. [3] Ale zdaje się, że ktoś się zawiesił na przekonaniu, że tablica interaktywna to jest uau! mega-przyszłość-zajebistość i w ogóle, nie dostrzegając przy tym, że do jakiegokolwiek sensownego użycia tego ustrojstwa konieczne są jeszcze dwa elementy: odpowiednio przeszkolony nauczyciel, pewnie i swobodnie czujący się z tym narzędziem, oraz odpowiednie oprogramowanie. Tymczasem ja mam niemiłe podejrzenie, że u nas takie inwestycje odbywają się w sposób... nazwijmy - mało kompleksowy. To znaczy nabywamy jeden składnik triady i oczekujemy fajerwerków. Mówimy: "Macie kupioną tablicę!" i staje się jasność, blaskiem bijąca od strzelających w górę słupków wyników edukacyjnych.

Kurczę, chciałbym tak umieć! 
No ale nie  umiem. Bo ja przecież jakiś nienormalny jestem.


______________________________________
[1] Na monitory LCD chociaż. Ileż kosztuje teraz choć 17-calowy płaszczak? A ja wciąż muszę się wgapiać w kineskopowy rupieć.
[2] To znaczy stronę z layoutem choć troszkę nowocześniejszym niż standard strony domowej z końca ubiegłego wieku.
[3] To znaczy - o ile w ogóle są wykorzystywane.


środa, 22 lutego 2012

Nadgorliwość

Czy ja coś wspominałem, że ten tydzień zapowiada się na nielekki? No tak, wspominałem. Dziś odkryłem wspaniałą niespodziankę w dzienniku elektronicznym. Jakiś *** narobił mi burdelu w planie lekcji mojej klasy. Jak zobaczyłem co tam jest w lutym nawyprawiane, to... od posłanej wiązanki monitor się zakolebał. Troszkę uporządkowałem, ale resztę zostawiłem na później, bo znowu bym wrócił do domu po ćmaku. Jak popatrzyłem co jest porobione z angielskim to jęknąłem, parę razy przymierzałem się do uporządkowania tych lekcji, ale zrezygnowałem.

Swoją drogą ciekawe, że 5 anglistów nie potrafi się porozumieć, żeby swoje grupy językowe nazwać wg jednolitego schematu, tylko każdy po swojemu. Zresztą angliści... specyficzny to ludek, jak w ogóle językowcy. Kiedyś podzielę się swymi spostrzeżeniami na temat tego gatunku.
                                                                           
                                                                                * * *
Zatrzymuje mnie przejęta wychowawczyni jednej z klas i prosi bym zadziałał, bo chłopak z mojej klasy zaczepia i napastuje jej uczennicę.

- Ja ich obserwuję! Ona przyszła do mnie na lekcję cała mokra. Wodą oblana.
- Znaczy - on ją oblał?
- Tak. Ona powiedziała że sama się oblała, ale ja wiem, że to on. Ja ich obserwuję.
- Czy ona się skarży na niego?
- No nie.

Uprzejmie zaproponowałem, żeby może nie działać pochopnie i nie wtrącać się na razie tylko przyglądać się. Pomysł obserwacji bardzo się koleżance spodobał i skwapliwie się zgodziła. Może da im trochę spokoju. Do następnego przebudzenia. :-(
Dla pewności zagadnąłem pannę czy z jej punktu widzenia mój ananas zachowuje się OK, wybałuszyła oczy i stanowczo zapewniła, że nic się dzieje i tylko tak się wygłupiają i jest im fajnie. Spodziewałem się takiej odpowiedzi. Od świadka wasser-sceny dowiedziałem się, że panna faktycznie sama się pochlapała, kiedy chciała oblać jego. No tak, ale  wychowawczyni WIE.

Potem mogłem już tylko westchnąć - uczę jedno i drugie i wiem dobrze, że to dwa temperamentne urwipołcie, wesołe i z dużą dynamiką. Dobrze się dzieciaki ze sobą czują, krzywdy nie robią, to po kiego wafla ma się w to wpieprzać wychowawca?? Co on tu ma do roboty? Chyba tylko narobienie spustoszeń. Primum non nocere.

wtorek, 21 lutego 2012

Paw i radocha

Nie mogę narzekać na brak wrażeń w tym tygodniu. W tym tempie w piątek to już pewnie będę ledwo merdał odnóżami.

Human dostał dziś sprawdzone klasówki. Poziom - słabiutki. Przygnębiająca mieszanka braku porządnej pracy na lekcji i uczenia się po łebkach z zadufaniem i wiarą w swój znaczny humanistyczny format. Jeden z tych formatów oznajmił mi z powagą, że przecież trzeba pisać " z POLOTEM". Na takie coś, to ja mam - odlot [1]. To jest coś co mnie wprawia w zdumienie - odmiana głupoty płodząca przekonanie, iż wiedza jest zasadniczo zbędna, wystarczy tylko chęć zadęcia i wiara że umie się to wybornie. Tak z urodzenia, rzecz jasna, więc jakiekolwiek ćwiczenia są niepotrzebne - wystarczy chcieć. Im się wydaje, że piszą z polotem, a w rzeczywistości piszą bełkotem.

Ale to i tak był pikuś, bo dwóch polotów ruszyło na mnie z pretensjami, czemu obniżyłem im ocenę za ściąganie. Ich argumenty zwalały z nóg:
  • że przecież nie ściągali;
  • innym osobom zwracałem uwagę po sześć razy (liczył!), a jemu od razu obniżyłem (owszem - bo bezczelnie, nawet nie kryjąc się odwrócił się i mówił koledze co ma pisać);
  • przecież to nic takiego, to co ja tutaj wyjeżdżam z jakimś kręgosłupem moralnym (sic!);
  • on ma potrzebę pomagać ludziom i to normalne że to robi (odpowiedziałem, że takie wyznanie wspaniale będzie wyglądać w jego dokumentach beatyfikacyjnych, ale na sprawdzianie obowiązują inne zasady);
  • przecież podpowiedział tylko raz, więc nie powinienem mu obniżać oceny.

Nie powiem, zirytowali mnie, więc wygłosiłem (powściągliwą w formie i słownictwie, żeby nie było) mówkę co sądzę o takich praktykach i o oszukiwaniu. 

Na koniec oba poloty natarczywie błagali, żebym im  darował, jeden nawet przepraszał, że już nie będzie i żebym im nie obniżał oceny. A to obniżenie to raptem o jeden! Z 2 na 1 i z 4 na 3. Jakżem okrutny, prawda? 
Powiedziałem, że się zastanowię.

Absmak i tyle.

A dla kontrastu - zamiast godziny koła siedziałem trzy, bo uczeń był ciekawy i chciał się lepiej przygotować do kartkówki więc zrobiłem z nim powtórzenie. Czas płynął a ja nie czułem ani jego upływu, ani zmęczenia - to była czysta przyjemność i cholerna w tej szkole rzadkość - uczeń zdolny i chętny do nauki. Co więcej, chętny do nauki nie tylko "odtąd-dotąd", ale i pogłębienia wiedzy. Unikat. Na 9 klas mam takiego tylko jednego. 
Przyjechał z Azji.

A tubylcy historię mają w dupie i na koło nie chodzą. Bo po co im historia skoro oni mają POLOT.

Wziąłem sobie na drugie śniadanie jabłko. Przyniosłem z powrotem - nie miałem kiedy zjeść.

___________________________________________
[1] To znaczy - odlatuję  w poszukiwaniu bomby, żeby spuścić na takiego bałwana, pro publico bono.

poniedziałek, 20 lutego 2012

Za kark i do ziemi, do ziemi. A potem ewentualnie luzować po troszeczku

Nienadzwyczajnie zaczyna mi się tydzień. Klasa, koleżanka z pracy, korespondencja - ręce opadają.

Opieprzyłem moją klasę, jak rzadko którą. To pewnie czwarty raz w karierze. Ich obijanie się na moich lekcjach wyprowadziło mnie z równowagi. W zeszłym tygodniu już się zanosiło, ale dałem sobie na wstrzymanie, że to może pogoda, wytrącenie z rytmu emigracją z powodu mrozu itp. Ale dziś to samo - kilka osób słucha, reszta gada, zeszytów nawet nie wyjmie, bawi się komórkami, słucha muzy, poleguje na ławkach, generalnie zlewka totalna tego co robię. A jak na dźwięk dzwonka w pół mego zdania zaczęli się zbierać do wyjścia, to mi puściło. Poszła inwokacja do... no... powiedzmy, że Jasnej Anielki ;-) i dobitnie wygarnąłem im co myślę o takim zachowaniu i jak będą prowadzone lekcje, skoro mój dotychczasowy sposób im nie odpowiada. 

Czuję frustrację, że nie potrafię dotrzeć do nich dobrym słowem. Że moją życzliwość i zaangażowanie w tłumaczenie tematu traktują jako słabość i dyspensę od pracy. Jeszcze na dodatek DNiB wyraziła zdziwienie że oni u mnie nie pracują, bo przecież u niej to starają się. Wspaniale coś takiego mi poprawia nastrój. 

Wiem dobrze, że nie jestem zamordystą i preferowana przez nią taktyka "prowadzenia klasy na bardzo krótkiej smyczy" jest dla mnie nieosiągalna. Czuję niesmak kiedy muszę sięgać po represje i wymuszać takie czy inne zachowania. Mam wtedy poczucie, że ponoszę właśnie jakąś klęskę, odczuwam dyskomfort, że pracuję z ludźmi którzy zmuszają mnie do takich zachowań. Wiem też, że to moja wina, bo jeślibym od razu wziął ich "za pysk", to pewnie na lekcji byłaby cisza i praca. Ale ja tak nie lubię traktować ludzi. I pewnie dlatego nie powinienem być nauczycielem. :-(

A skąd tytuł posta? To cytat z instrukcji, jaką dostałem od ówczesnej dyrekcji, kiedy przyjmowała mnie do pracy.

sobota, 18 lutego 2012

Samotność

Ładny wiersz "Samotność" śpiewał Alosza Awdiejew. Na jutubie klip opatrzony jest okropną, durnie dobraną fotografią, więc tylko link i tekst.

Alosza Awdiejew "Samotność"


SAMOTNOŚĆ

Znów wstaje nowy dzień
Ucieka nocy cień
I znowu wita mnie samotność
I trzeba dalej żyć
I jako tako być
I znosić szarych dni przewrotność 

Nie czekam na nic już
I czas wiosennych burz
nie budzi we mnie serca drżenia
Ach, gdyby znowu tak
Ujrzeć miłości znak
Ożywić dawne me wspomnienia

Los, złudny los 
Gdzie ty znowuż zgubiłeś me szczęście?
Czas płynie w nas
Odliczając nadziei odejście
Znów pustka słów
Gdzie to światło, co drzemie gdzieś w nas?
Życie jak rzeka płynie
W której nadzieja ginie
Gdzie ty, mój najpiękniejszy czas?


piątek, 17 lutego 2012

Nie umiem uczyć


Kolejny tydzień w pracy dobiegł końca. Znowu samotny, smutny weekend.

Patrzę na małolaty z humanów i nijak nie potrafię sobie wyobrazić,  co będzie w przyszłym roku szkolnym, kiedy przyjdzie pierwszy rocznik reformy Hallowej. Rozszerzenie będzie tylko w II i III klasie, 9 godzin w cyklu, w podziale na 5 godzin tygodniowo w II klasie i 4 godziny tygodniowo w III klasie. Jakim cudem oni wytrzymają 5 godzin historii na poziomie rozszerzonym tygodniowo, nie mam najmniejszego pojęcia! 

Dzieciaki, które do nas przychodzą nie radzą sobie przy 3 godzinach rozszerzonej historii tygodniowo. Z gimnazjum nie wyniosły NIC, żadnej użytecznej wiedzy. Musimy zaczynać od zera. Ida do klasy z rozszerzoną historią i już we wrześniu duża część, by nie powiedzieć - większość, deklaruje brak zainteresowania historią i brak woli zdawania jej na maturze. Skłonienie ich do nauczenia się choćby podstawowej faktografii to syzyfowa praca. A przecież w rozszerzeniu ja muszę realizować znacznie poważniejsze zagadnienia.
Skrupulatne stawianie jedynek nie ma większego sensu, bo zaraz będę miał na głowie rodziców, dyrekcję i kuratorium. W praktyce króluje nieoficjalna zasada "dobry nauczyciel stawia dobre stopnie"[1]. Dzieci na sygnały, że robią coś źle (tym właśnie są jedynki) wkrótce reagują zaprzestaniem robienia w ogóle czegokolwiek i nauczyciel zostaje przed powstałym murem. A obniżanie wymagań, żeby dzieci "się nie zniechęciły" powoduje, że zdolniejsi cofają się, zaś słabsi w najlepszym razie zyskują promocję, przedmiotu i tak się nie ucząc. W rezultacie mamy ujemną EWD. Ale w naszym gronie i u dyrekcji jakoś refleksji to chyba nie budzi, bo zamiast bić na alarm i tym przede wszystkim się zajmować, to na radach i szkoleniach słuchamy o jakichś dyrdymałach.

Jestem kiepskim nauczycielem. :-((
________________________________
[1] Jej głupota i szkodliwość zupełnie nie szkodzi - system nie takie rzeczy absorbuje. Słaby nauczyciel wie doskonale, że jeśli będzie stawiał same dobre oceny to pies z kulawą nogą mu uwagi nie zwróci i spokojnie sobie doczeka do emerytury.

środa, 15 lutego 2012

Harpagony

Jednym z organów szkoły jest Rada Rodziców [1] - tworzą ją delegaci rodziców, po jednym z każdej klasy. Decydują na co wydać pieniądze zbierane z dobrowolnych wpłat rodziców [2]. Budżetem dysponują teoretycznie sporym, bo wynoszącym kilkadziesiąt tysięcy złotych rocznie. Wydatków obligatoryjnych nie mają żadnych, więc mają swobodę dysponowania tymi pieniędzmi.

Wiem już od paru lat, że RR raczej trudno zaliczyć do rozrzutnych, ale dzisiejsza wiadomość od pedagoga mnie zadziwiła. Otóż kiedy poruszono na RR kwestię dofinansowania wyżywienia najbiedniejszych dzieciaków przez zafundowanie im obiadów w naszym bufecie szkolnym, to reakcja była na nie - uznano, że to zadanie opieki społecznej i "swoich" pieniędzy RR na to dawać nie będzie. Mam nadzieję, że coś tam w końcu uda się wyżebrać, ale i tak...

Smutny przejaw małostkowego egozimu. Sprawa dotyczy pewnie kilkunastu dzieciaków, obiady kosztują poniżej 10 zł, więc nie chodzi tu o Bóg wie jaki skok na kasę. Rodzice to w przytłaczającej większości klasa średnia, żadni bogacze, lepiej sytuowani to może 1/4 wszystkich. Ale wydębienie wpłat na RR na poziomie 10-30 zł. miesięcznie to dla wielu harpagonów problem, wyrzeczenie i boleść prawdziwa, a nawet jak już wysupłają te grosze, to warczą nad talerzem z obiadem dla głodnego nastolatka. A przecież my nie mamy dzieciaków patologicznych, nie mamy marginesu - to dobre, porządne dzieciaki, tyle że czasem szczupłe majątkowo.

A tu takie nieczułe sobki.
Przykre to.
____________________________
[1] Jej przodkiem był Komitet Rodzicielski.

[2] Dobrowolnych co do faktu płacenia, jak i co do wysokości składki, tzn. rodzic sam deklaruje ile chce płacić. Bardzo wielu deklaruje, ale nie płaci.

wtorek, 14 lutego 2012

Dwie walentynki

Przytelepałem się cokolwiek wymłócony. Indywidualne, lekcje, koło, wszystko na full obrotach. Po drodze jeszcze sprawy wychowawcze i pozadydaktyczne. Teraz trzeba by jeszcze prace jakieś posprawdzać, bo już stosik urósł, a jak urośnie zanadto, to mi się zaległości porobią, a tego nie lubię. Ale zmęczony jestem.
Z przyjemnych rzeczy: indywidualne wyjazdowe odwołane, co ucieszyło mnie prawdziwie, tak bardzo, że w radosnym nastoju rano potruchtałem.

Szczerze rozbawiły mnie dzieciaki: dostałem dwie walentynki. Wic polega na tym, że od chłopaków, jako wyraz czystej sympatii, ale i trafnego wyczucia, że można ze mną pożartować i nie nadmę się jak niektórzy i nie potraktuję tego jako kamienia obrazy ciepniętego w Jego Belferską Wysokość. Wiem, że nie doceniam tego, że dzieciaki mnie lubią i spora część darzy szczerą sympatią, o której większość grona mogłaby sobie pomarzyć,  ale to dla mnie za mało by starczyło dla przykrycia frustracji płynących z tej pracy.

Kiedy widzę jak human-tuman gremialnie stara się ściągać na klasówce i mimo zwracania uwagi, robi to równie uporczywie co nieudolnie, to mi się coś w środku wywraca. I nie jest to bynajmniej Obcy.
Czuję głęboki niesmak, by nie powiedzieć - obrzydzenie, kiedy ludzie uśmiechający mi się w twarz, kłaniający się skwapliwie i chyba nawet przekonani że mnie lubią, równocześnie oszukują mnie bez mrugnięcia okiem i traktują jak idiotę sądząc, że tego nie widzę. Oszustwo i krętactwo traktują jako zaradność życiową i samorozgrzeszają się z tego z zadziwiającą łatwością. No, paw po prostu! :-(

poniedziałek, 13 lutego 2012

Po balu...

Odsłuch po studniówce.

Klasa X:  - Kiepsko. Żarcie niedobre, stare, niesmaczne. Organizacja beznadziejna i to z winy menedżerki lokalu, a nie "mam z komitetu studniówkowego". Nie wiem za co myśmy tyle zapłacili. W sumie - chyba nie było warto. Rozczarowanie.

Klasa Y:  - Ekstra było!

Wychowawczyni klasy X:  - Bardzo udana studniówka. Nikt się nie popił, nie porzygał, nie narozrabiał. Bardzo w porządku było, wszystko!

Atakują! Do broni!

Przyznaję się publicznie do ułomności umysłowej. Od dawna wypierałem świadomość jej posiadania, ale krzyczące fakty przedarły się przez zasłonę fikcji i ustawicznym skandowaniem zmuszają mnie do pogodzenia się z rzeczywistością.
Ułomność ma wyraża się kompletną nieumiejętnością porozumienia się z pewnymi typami umysłowości. Tłumaczę jasno, wskazując jak krowie na miedzy trawę, a "Typ Umysłowości" nie jest w stanie nic z tego pojąć, bo zamknął się i zatrzasnął na swoim rozumieniu problemu. 

Nie wiem jak sobie radzić z człowiekiem, którego mózg przypomina dysk jednokrotnego zapisu. Przyjął jakieś rozwiązanie i jest głuchy na ukazywanie słabych stron. Kiedy wskazuję, że może to zrodzić poważne problemy i nieprzyjemne konsekwencje (także prawne), widzę że to kompletnie nie dociera do świadomości. Mam poczucie jakby cała uwaga i wszystkie moce obliczeniowe były skoncentrowane na kurczowym trzymaniu się i obronie do upadłego swojego stanowiska, bez jakiegokolwiek analizowania napływających sygnałów, poza opatrywaniem ich hurtowo i automatycznie kodem: "Obcy!" "Wrogi!". To, wypisz-wymaluj, postawa transportowca wojennego, który z zasady strzelał do każdego samolotu przelatującego w pobliżu, bez zwracania najmniejszej uwagi na znaki przynależności państwowej.

Rozsądek podpowiada, żeby machnąć ręką i nie zawracać sobie tym głowy, bo "Typu Umysłowości" się nie zmieni. Ale doświadczenie podpowiada, że jak się moje obawy ziszczą i coś grzmotnie, to "Typ Umysłowości" wykręci kota ogonem, błyskawicznie zmieniając sobie zapis na płycie i będzie tkwił w świętym i szczerym przekonaniu, że to on twierdził by zrobić jak należy, a to ja postąpiłem źle i to tak sam z siebie, bo przecież on nigdy w życiu nic takiego by nie zaproponował.

A jak ktoś mi coś takiego wciska, to doprowadza mnie to do piany w ciągu nanosekund. No, ale ja to jakiś nienormalny jestem.

piątek, 10 lutego 2012

Zapraszamy! Serdecznie zapraszamy!


Próba poloneza przed studniówką.
Do prowadzącej zajęcia nauczycielki podchodzi "mama z komitetu organizacyjnego".

Mama
Przepraszam, czy pani profesor będzie na studniówce tylko na polonezie, czy także na poczęstunku?

Nauczycielka
[zaskoczona]
Słucham?

Mama
No, bo wie pani, chcielibyśmy wiedzieć - to takie koszty duże.

Kurtyna

*  *  *
Nie dziwią mnie już od lat uczniowie głośno wyrażający swe niezadowolenie, że płacą za obecność nauczycieli na studniówce. Niestety, przywykłem już do chamstwa i prostactwa - nie zatrzymam fal morza rozpostartymi rękami i nie odzywam się. Nie mam już siły tłumaczyć takim ludziom, że człowiek kulturalny nie wytyka gościowi, którego zaprosił, że ten je i pije za darmo. Szkoda Ci kasy - nie zapraszaj. W tym roku mamy jednak nowość - rodzice artykułujący swe niezadowolenie z tego powodu. [1]

Wielu nauczycieli z tego powodu na studniówki nie chodzi, chyba że są wychowawcami, bo wtedy dostają polecenie służbowe od dyrektora. Uważam to za skandal. Impreza organizowana przez rodziców, a nie przez szkołę. Nauczycieli niby się zaprasza jako gości, ale faktycznie lądują tam jako pracownicy z polecenia przełożonego. Co więcej wychowawcy mają obowiązek przebywać tam całą noc, do końca imprezy, sprawując opiekę nad pełnoletnimi uczestnikami zabawy. W normalnych branżach to się nazywa praca w porze nocnej, za którą się płaci i rozlicza zgodnie z kodeksem pracy. A tylko w tej branży stosuje się takie wkurzające praktyki, przykrywając hipokryzję, łamanie prawa oraz dobrego obyczaju stekiem durnych frazesów.

Kiedy studniówka była w szkole, sprawa była jasna i niedwuznaczna - uczniowie są w szkole, nauczyciele są w miejscu pracy. Zasady również były czytelne i znane.

A teraz? Szkolna zabawa zamieniła się w groteskowe i odstręczające targowisko próżności. Studniówka w hotelu lub ośrodku imprezowym, nauczyciele niby goście, ale w pracy, niby mile witani, a po kątach sarkanie, że ich tylu przylazło i będą żreć za darmochę. Rodzice z komitetu organizacyjnego się dziwią, że wychowawcy muszą siedzieć do końca, a przecież nie ma takiej potrzeby bo oni sami wszystkiego dopilnują, ale dyrekcja i tak wiele lepiej i ma zmęczenie swoich pracowników w... Po całym tygodniu pracy jeszcze cała noc na nogach, w hałasie, w niemiłej atmosferze - to katorga. Dyrekcja się zmywa w podskokach zaraz po polonezie, a wychowawcy siedzą jak stupajki do rana. Dla niektórych to naprawdę trudne. 

Ale kogo to obchodzi? Przecież tradycja nakazuje...
___________________________________
[1] Trzeba dodać, że od nas większość (jakieś 3/4) grona na studniówki nie chodzi.

środa, 8 lutego 2012

Przebudzenie znajomym


Lekcja, pierwszaki z humany, jakiś temat ze średniowiecza. Dynamika pracy zwykła,
czyli tempo sparaliżowanego żółwia.

Belfer 
- No, żwawiej, żwawiej, moje ślimaczki!

Dwumetrowe chłopię 
[do tej pory śpiące sobie smacznie, zrywa się przebudzone i recytuje z zapałem]

- Ślimak, ślimak, pokaż rogi!
  Dam ci sera na pierogi!


Kurtyna

Same dobre wieści


Wypada odszczekać złośliwości z poniedziałku. Rady w czwartek jednak nie będzie. Ale ponieważ tylko przesunięta na przyszły tydzień, a nie odwołana, to tylko jedno 'hau'.

Z dobrych wieści - emigracja się kończy i jutro wracamy z powrotem na stare śmieci, znaczy wszystkie klasy znowu pod jednym niedogrzanym dachem.

Z bardzo dobrych wieści - pan Paczkowóz dostarczył mi zamówione cieplutkie kapcie z wełny (podobnież - owczej). Wreszcie będę mógł spokojnie wisieć godzinami na kompie bez poczucia, że moje stopy biorą udział w rekonstrukcji zdobycia bieguna. Ostatnie mrozy skłoniły mnie w końcu do przyznania, że jednak japonki nie są najlepszym obuwiem domowo-zimowym.

A smutki? Też mają się dobrze, ale o nich pisać nie warto...

wtorek, 7 lutego 2012

Emigracja pierwszaków


Pomysł z wysłaniem pierwszaków na emigrację do innej szkoły chyba nie był najszczęśliwiej dopracowany. Na frekwencję podziałał zabójczo. Rodzice wolą przetrzymać dzieciaki w domu. Wielu zapewne zraził brak czytelnej i jasnej oraz odpowiednio wcześnie podanej informacji. Już od nauczyciela mianowanego (o dyplomowanym nie wspominając!) wymaga się swobodnego posługiwania technologiami informacyjnymi, a w mojej szkółce przekaz informacji w analogu pełza i kuśtyka, zaś w cyfrze - w zasadzie nie istnieje. Rodzic może się skichać, a na stronie szkoły nie znajdzie żadnej informacji o całym zamieszaniu z wyeksportowaniem 1/3 uczniów do innej placówki na czas bliżej nie określony. A przecież o ile lepiej wyglądałby i wizerunek szkoły i współpraca z rodzicami, gdyby dyrekcja posługiwała się np. blogiem [1] do szybkiego przekazu jasnej, autorytatywnej, wiarygodnej informacji.

Ponadto część dzieciaków postanowiła sobie, jak sądzę, zrobić wolne wykorzystując  nieobecność wychowawców i dzienników w tamtej szkole, oraz złudzenie anonimowości w tej tymczasowej lokalizacji pozwalające na bezkarność. Głupie zwolnienie z ostatnich lekcji natrafia na potężne problemy, bo procedura nie przystaje do nowej rzeczywistości, zaś o opracowaniu nowej, tymczasowej nikt nie pomyślał.Więc trudno się dziwić, jeśli rodzic woli w ogóle nie posłać dzieciaka do szkoły, niż się miotać z jego zwolnieniem.[2]

Nie wiem czy to był najlepszy pomysł przerzucać do innej szkoły najsłabiej zintegrowane i jeszcze nie otrzaskane ze szkołą pierwszaki. Czy taki manewr z bardziej ogarniętymi maturzystami nie dałby lepszych wyników?

Na nauczycieli też to nie działa dobrze, kiedy swój plan zajęć poznajemy z dnia na dzień, nie wiedząc z którymi klasami będziemy mieli zajęcia. Sensowne przygotowanie do zajęć jest w tych warunkach trudne. Dziś, tj. we wtorek, nie wiemy ile jeszcze potrwa ta przymusowa emigracja pierwszaków. Za to mamy przypuszczenia i marzenia snute nieoficjalnie. Od zarządzającego oczekiwałbym raczej konkretnej, wiążącej informacji.
Ale ja przecież jakiś nienormalny jestem...

___________________________________
[1] Uprzedzam komentarz - blog jest dostępniejszy od fejsa, bo tego drugiego wielu osób nie ma i może mieć trudności z omijaniem pojawiających się czasem upierdliwych okienek domagających się logowania, zeby przejść dalej.

[2] Do tamtej szkoły wychowawcy wpadają tylko na pojedyncze godziny; z dyrekcji też nikogo tam nie ma - więc kto ma zwolnić ucznia?

Krzątanina


Dialog nauczycieli:

- Dyrekcja w piątek miała urwanie głowy. Jak jedna ekipa wychodziła, to druga już wchodziła.
- No to dobrze przynajmniej, że hydraulicy zajęli się ogrzewaniem.
- Eee, nie - to ekipy telewizyjne!

poniedziałek, 6 lutego 2012

Nadzwyczajne spotkanie z pilnej potrzeby


A ponieważ nieszczęścia chodzą parami, zaś nasi sternicy chyba się rozgrzali sukcesami zarządzania, to dowiedzieliśmy się rankiem że po lekcjach jest obowiązkowa rada pedagogiczna. Temat - nieznany.
Wprawdzie prawo wymaga by posiedzenie rady pedagogicznej było odpowiednio wcześniej zapowiedziane i podany był jego temat, ale przyzwyczailiśmy się już do tradycji miejscowej, która nie bawi się w takie niuanse. Zresztą po co nauczycielom wiedzieć o czym dyrekcja będzie mówić? Przyjdą to się dowiedzą - od tego są. [1]

Towarzystwo podzieliło się na dwa nierówne obozy - jedni sądzili, że rada została zwołana w tak nagłym trybie z powodu całego zamieszania z mrozem i zajęciami. Wychowawcy (naiwnie) sądzili, że otrzymają jakieś konkretne informacje, które mogliby przekazać ciekawym losu pociech rodzicom. Druga grupa - sądziła, że to pewnie rada przesunięta z najbliższego czwartku, a więc odbedzie się zamiast niej. Muszę przyznać, że nieładnie się zachowałem i parsknąłem śmiechem jak to usłyszałem. Trzeba nieskończonych pokładów nieograniczonej naiwności, żeby sądzić, że dyrekcja nasza mogłaby zaplanowaną "radę" odwołać. Raczej Stwórca i Pan Zastępów będą musieli z Dniem Sądu Ostatecznego poczekać, jak im kolizja z radą u nas wyjdzie. 

Rada musi być.

No to była. 

Tradycyjna - jak zawsze u nas.

Prawie półtorej godziny (krótko!) ględzenia o rzeczach, z których (prawie) ŻADNA, ale to ŻADNA, nie była tak pilna żeby do czwartku nie mogła poczekać. Zaznaczyłem "prawie" bo o tym co naprawdę w tym momencie pilne - czyli jak mają wyglądać dalej zajęcia w tym tygodniu - wprawdzie mówiono, ale żadnego wiążącego konkretu nie było. Wiemy co robimy jutro. Ale już co, kto i gdzie w środę - nie mamy pojęcia. Uwielbiam ten styl zarządzania - dużo gadania, mało konkretu. 
Zawraca się ludziom głowę, zamiast przekazać opracowaną, niebędną im informację. Nie szanuje się ich czasu, nie szanuje się ich samych.

_____________________________________
[1] Kiedy czytam o feudalnej gospodarce rolnej to czasem mam à propos tego niejakie déjà vu.

Żeby dzieci nie marzły


No pięknie tydzionek się zaczyna, po prostu pięknie...

Placówka moja wniosła własny oryginalny wkład w dzieło walki z mrozem. Co zrobić kiedy dzieci marzną w szkole? To proste, drogi radiosłuchaczu - odpowiada radio Erewań - trzeba przenieść pierwszaków do innej szkoły. I już nie zmarzną.

Niestety, najwyraźniej chyba jakimś cudem nie uważałem na zajęciach z biologii rozwojowej człowieka i przeoczyłem jaka to wielka zmiana w kwestii odporności na zimno zachodzi w organizmie człowieka między pierwszą a drugą klasą ogólniaka. Znaczy pojęcia nie mam dlaczego przenieśliśmy do ciepła tylko pierwszaków a klasy drugie i trzecie mogą sobie w zimnie siedzieć.

Bo w szkole jest zimno. Od razu po zdjęciu kurtki poczułem, że jest zimniej niż w czwartek. Ten sam czwartek w który zdecydowano o odwołaniu zajęć w dniu nastęnym z powodu mrozu. Nie wiem co hydraulicy robili w weekend, ale jest gorzej niż było. Nawet moja sala, która była cieplutkim wyjątkiem na tej Grenlandii, zrobiła się wyraźniej chłodniejsza. Na korytarzu - ziąb. Pół godziny dyżurowania na dużej przerwie wystarczyło w zupełności, żeby mnie głowa od chłodu rozbolała, mimo że się krzepiłem herbatą żurawinową. Niektóre kaloryfery są zimne jak żebra w kostnicy. Okazało się też, że kiedy panowie hydraulicy uruchomią jeden grzejnik, to zaraz drugi przestaje grzać.[1] Do tego nauczyciele odwiedzający biegun zimna, czyli toaletę dla personelu, sprawiali wrażenie, jakby dopadła ich swego rodzaju odwrotna biegunka, tzn. szybciej wybiegali z niej niż dobiegali.

Rozsądek podpowiada zawieszenie zajęć, zanim się ludzie pochorują. Ale dyrekcja się chyba boi, straszy odrabianiem, chociaż Rozporządzenie Ministra Edukacji Narodowej i Sportu z dnia 31 grudnia 2002 r. w sprawie bezpieczeństwa i higieny w publicznych i niepublicznych szkołach i placówkach (§17. i 18.) odrabiania zajęć zawieszonych z powodu niskiej temperatury wewnątrz budynku nie wymaga. Do końca roku jeszcze jest dość czasu, żeby nauczyciele spokojnie nadgonili te 2-5 przepadłych lekcji.

Ale zgodnie z uświęconą tradycją placówki i kraju wybiera się półśrodki. Lepiej ryzykować zdrowiem uczniów i nauczycieli, lepiej tworzyć fikcję, że się lekcje odbywają i szkoła funkcjonuje normalnie. A jaka jest wartość takiej nauki to widać gołym okiem spod tablicy. [2] Szkoda, że ludzie ci nie chcą wiedzieć, że półśrodki skutkują ćwierćrezultatami. 

________________________________________
[1] Prawdopodobnie tzw. kamień kotłowy (czyli osad w rurach) poruszony przy tej operacji przy nawadnianiu instalacji odrywa się i zatyka kolejne grzejniki. Pomóc mogłoby staranne płukanie calej instalacji, ale tego się chyba u nas nie praktykuje.

[2] Niestety tylko stamtąd, bo już zza urzędniczych biurek to wygląda zupełnie inaczej.

niedziela, 5 lutego 2012

Ofiaram mrozu


No i się przeziębiłem na dobre. :-(

Pojechałem wczoraj w odwiedziny do znajomego, miły wieczór spędziliśmy na długich nocnych Polaków rozmowach i degustacji jego nowej premiery kulinarnej (kurczaczek z warzywami i ryżem - palce lizać!). |Ale w końcu trzeba było wracać. Za jego sugestią miałem wprawdzie wcześniej spisane czasy odjazdu tramwajów niskopodłogowych (a więc ogrzewanych), ale tak fajnie się gadało, że je przepuściłem.[1]

Zaś kiedy w końcu zebrałem dupę w troki, to przyjechało zabytkowe "akwarium" typ Konstal 105Na, w ogóle nie ogrzewane![2] Kiedy usiadłem, to miałem wrażenie że siedzę gołym tyłkiem na bryle lodu. Pół godziny takiego wychłodzenia wystarczyło, żeby moje zatoki urządziły mi dyskotekę. A wybrzydzać na podwózkę nie bardzo mogłem bo to był ostatni tramwaj w rozkładzie. Nawiasem mówiąc nieźle mnie zaskoczyło, że tramwaje przestają jeździć już przez godziną 23.  Olaboga - stolica. Przed północą może jeszcze niech asfalt zwijają, żeby się nie niszczył.

Mam dość tego pieprzonego mrozu! :-((

____________________________________
[1] Zresztą, aj waj! jakie nasycenie - jeden niskopodłogowiec na godzinę, a i to nie każdą!

[2] Jak szyderstwo widnieje informacja w wiki, że "Zaletami wozu 105N było: wydajne ogrzewanie". No faktycznie może i było, ale na pewno już nie jest! Inna sprawa, że zasadnicza konstrukcja tego zabytku jest niewiele młodsza ode mnie.
Choć można by zauważyć, że chyba wtedy ocieplenia klimatu jeszcze nie było tak wyraźnie widać i zimy były tęższe, więc ówczesna konstrukcja powinna mieć wydajniejsze ogrzewanie. Tymczasem "akwaria" są dziś fajne tylko w lecie, bo wielkie, odsuwane okna pozwalają na dobrą wentylację wnętrza w czasie jazdy, w odróżnieniu od nowych wagonów z wąskimi uchylnymi lufcikami. Ot, logika... W dawnych czasach srogich zim i nieupalnych lat robili dobrze wentylowane w lecie i słabo grzane w zimie wagony, zaś dzisiaj w dobie ocieplenia klimatu robią wagony duszne w lecie i ciepłe w zimie. Nu, biez litra wodki nie razbieriosz, kak gawariat Francuzy.

piątek, 3 lutego 2012

W kolejce po informację


W mojej szkółce zadziwia mnie nieustająco obieg informacji. W gruncie rzeczy świadczy to o mnie nad wyraz niepochlebnie, bo po tylu latach nie powinien zadziwiać, a wciąż mi się zdarza. No ale ja to jakiś nienormalny jestem, co już wiadomo od dawna. [1]

Właściwie to nawet się już chyba przyzwyczaiłem, że nauczyciele, a szczególnie wychowawcy dowiadują się o ważnych sprawach  na końcu. Mam niegasnące wrażenie, że najpierw jakimś cudem dowiadują się uczniowie, a dopiero potem my.

Ale i tak zrobiłem karpia, kiedy ujrzałem na fejsie na szkolnym fanpejdżu wpisy zawiadamiające o zmianie planu lekcji w czwartek. Otóż wychowawcy dowiadywali się o tym właśnie w rzeczony czwartek, zaś dzieciaki lajkowały to już w środę wczesnym przedpołudniem!

No zajebiście, po prostu zajebiście. Bo po co nauczycielom i wychowawcom takie informacje? Mogą się dowiedzieć w ostatniej chwili. Za to dzieciom niusa odmówić nie sposób. A że wychowawca może wyjść na durnia, kiedy rodzic do niego zadzwoni w środę z pytaniem o powód zmiany planu lekcji? Bo co odpowie w najlepszej wierze i wiedzy? Że nic nie wie o zmianie planu i że to plotka pewnie. A następnego dnia rodzic sobie pomyśli, że jego dziecko wychowuje jakiś bęcwał. Wspaniale to podziała na pracę wychowawczą i współpracę domu ze szkołą. 

Ale takie prawdy, zdawałoby się - podstawowe, jakoś z trudem się u nas przebijają.
_____________________________________
[1] Zasadniczo - od kiedy tu pracuję.

czwartek, 2 lutego 2012

Wypędzenie z Edenu


Bóg miłosierny ulitował się nad zapracowanymi owieczkami i mrozy zesłał. Co ważne - mrozy większe niż możliwości izolacyjno-grzewcze szkółki mojej kochanej. Mało tego! Większe nawet niż odporność naszej Dyrekcji i burmistrza, a to już naprawdę nie w kij dmuchał!

Efektem tej boskiej interwencji jest odwołanie zajęć w pierwszy piątek lutego. Dzieci - uszczęśliwione, nauczyciele - różnie, ale większość chyba z mostu się nie rzuci w rozpaczy (zamarznięta Wisła nie ma tu nic do rzeczy). 
Owszem są jednostki, które na wieść o odwołaniu zajęć popadły w przygnębienie i  desperację, jak Latający Kolejarz, któremu pierwsze co się wyświetliło (niewykluczone zresztą, że i jedyne znaczące) to że odwołanie zajęć oznacza podstępne, haniebne, skandaliczne i oburzające pozbawienie go jednego z absolutnie fundamentalnych, bezwzględnie koniecznych i naturalnie nieodzownych elementów jego życia - OBIADU!!! W tym konkretnym przypadku - obiadu w bufecie pana Mirka, czyli wielkiej tłusto sycącej porcji kalorii, blokującej arterie skuteczniej niż śp. Lepper drogi krajowe, z zupką w salaterce i szklanką kompociku rychtyk takiego jaki za nieboszczki komuny serwowano w stołówkach Funduszu Wczasów Pracowniczych. 
Wszak każdy kto ośmiela się sięgnąć po tacę z posiłkiem kolegi Kolejarza musi wiedzieć, że tę rękę mu się odrąbie! [1]

W sumie mamy skutki głupiego oszczędzania na remontach i jakości. Szkoła wiatrem podszyta przy ledwie minus 15 stopniach zamienia się w igloo. Nędzne okna, co z tego że plastikowe, skoro wieje przez nie jak diabli. Nie zdziwiłbym się gdyby przy przetargu na ich montaż, jak najniższa cena była jedynym liczącym się kryterium dla naszej, pożal się Boże, administracji gminnej.

Nowoczesne grzejniki stanowią może 5% wszystkich, reszta to czcigodne zabytki, na oko niewiele pewnie młodsze od patronki całego przybytku. Do tego stopień ich rozgrzania nasuwa podejrzenia, że były kryzowane - dla oszczędności rzecz jasna.[2] Również dla oszczędności na niektórych korytarzach i w niektórych salach grzejniki występują w liczbie symbolicznej, raczej jako reprezentacja niż pełen skład. Skoro przez lata jakoś było, to nic z tym nie robiono. Aż za krótka kołderka w końcu okazała się za krótka i dupa obmarzła. 
Bardzo to nasze polskie - zero perspektywistycznego myślenia, zero myślenia o skutkach, a myślenie życzeniowe panuje w całej swej durnej krasie. 

No i na efekty nie trzeba było długo czekać, trochę lepsze mrozy wystarczyły, żeby obnażyć mądrą gospodarkę naszego samorządu. Na korytarzach ziąb, w niemal wszystkich salach ziąb, w toaletach jeszcze gorzej. Zresztą dzieciaki narzekające na zimno [3] i tak nie mają dostępu do prawdziwego bieguna zimna w tej szkole - to toaleta personelu na II piętrze. Jest tam tak masakrycznie zimno, że, jak sądzę, kupa zamarza w locie (niedługim przecież).

Ciekawe czy każą nam odpracowywać ten piątek...
___________________________
[1] A potem upiecze na rumiano, gęsto polewając sosem. W celu wiadomym, wszak żadne jedzenie nie może się zmarnować.

[2] Powszechna kiedyś praktyka administracji mieszkaniowych.

[3] Swoją drogą znaczna część z nich zasługuje na łagodne określenie ich mianem bandy kretynów - przy takim chłodzie paradują po szkole w t-shirtach, w cienkich bluzeczkach, sweterkach przez które gazetę można czytać, z dekoltami do pępka i w balerinkach na bosych stopach. A zza ich pleców - mamusie wydzwaniające do dyrekcji z pretensjami, że ich dzieciom jest zimno i co dyrekcja ma zamiar z tym zrobić, bo to skandal przecież.

środa, 1 lutego 2012

Indywidualne mrożenie


Mróz siarczysty na dworze, a ja musiałem tłuc się za granicę miasta na indywidualne. Ciepła Pesa miała zapewne uśpić mą czujność, bo drugą część trasy pokonywałem rozklekotanym i nieogrzanym Ikarusem. Do tego nie było miejsc siedzących i musiałem stać z ciężką torbą. Od podłogi ciągnęło, jakby ten gulaszowóz miał od spodu siatkę. Z powrotem za to wyczekałem się i wymarzłem na przystanku. Co gorsza tubylcza hołota - pod tym względem na rodaków zawsze można liczyć - wytłukła szyby w wiacie i nie można było się od wiatru osłonić. Przyjechała, niestety jak zwykle Scania - mało miejsc siedzących, za to pełna pasażerów.

Uwielbiam indywidualne na wyjeździe - 1,5 godziny zajęć i 2,5 godziny jeżdżenia (tam i z powrotem). Do tego agresywna mamusia z pretensjami i skargami oraz z wiernym wsparciem pani wizytator. Można się tylko rozglądać z której strony i czym będą strzelać. Choć po prawdzie i tak się przewidzieć nie da, przynajmniej - rozumem ogarniając. No po poprostu sama radość i rozkosz. Jak sobie pomyślę, że mam się tak męczyć jeszcze parę lat, to raczej prędzej trafię do wariatkowa.
Tylko dzieciak w tym wszystkim biedny.