poniedziałek, 16 lipca 2012

Zachód księżyca

Wszystko ma swój kres. Ten blog także. Wyczerpała się jego formuła i czas go zakończyć.
Przypadkiem akurat przepis na ciasto stał się ostatnią notką. 
Przy pewnej dozie wyobraźni można go potraktować jak poczęstunek pożegnalny ;-)
Dziękuję wszystkim czytelnikom - stałym i okazjonalnym, którzy przez te kilkanaście miesięcy poświęcali swój czas na czytanie mojej pisaniny. Mam nadzieję, że nie zanudziłem Was zbytnio. Cieszy mnie także, że niektórzy z Was w lekturze tej znaleźli jakąś przyjemność. 


niedziela, 15 lipca 2012

Ciasto uniwersalne

Dla Sapho i innych



SKŁADNIKI:
750 ml mąki pszennej
4-5 jaj
200 g margaryny lub masła roślinnego
250-300 ml cukru (dobrać wedle upodobania)
ok.300 ml mleka (sucha mąka wchłonie więcej, nie dość wysuszona - mniej)
mocno czubata łyżeczka proszku do pieczenia
torebka budyniu albo 1-2 łyżki mąki ziemniaczanej
aromat do ciasta - wedle własnego smaku

WYKONANIE:
1. Tłuszcz wymieszać (lepiej - utrzeć, ale ujdzie i bez tego) z cukrem. Tu i dalej - mieszać można ręcznie, mikser niekonieczny.
2. Wbić jaja, wymieszać.
3. Wlać mleko, wymieszać.
4. Mąkę pszenną i ziemniaczaną/budyń wymieszać z proszkiem do pieczenia i wsypać do miski  z punktami 1-3. Mąkę zawczasu warto przesiać przez sito.
5. Dodać aromat i całość wymieszać na gładką masę.
6. Przelać do formy i piec w temperaturze ok. 180 stopni (dla elektrycznego; nie wiem ile z termoobiegiem). Czas pieczenia zależny od grubości ciasta, ale rząd wielkości: 3 kwadranse.

Z powyższej ilości wychodzi duża babka wyłażąca z formy o średnicy 21 cm i wysokości 10 cm, albo na ~5 cm gruby placek z blachy o wymiarach (mierząc po dnie) 23x38 cm.

Ciasto nie jest szczególnie wyrafinowane w smaku, ale jadalne, wilgotne, nie wysycha szybko i ma poważną zaletę: uniwersalność. Bo oto:

I. W punkcie 5. podziel masę na dwie części. Do jednej dodaj dwie łyżki kakao i wymieszaj, ewentualnie dodaj troszkę mleka, bo kakao chłonąc płyn zagęści masę. Do formy (babkowej, keksówki i in.) wlewaj na przemian ciasto "jasne" i "ciemne". Wyjdzie ci tzw. zebra.
albo
II. W punkcie 5. dodaj bakalie wedle upodobania i masz quasi-keks.
albo
III. Ciasto z punktu 5. wylej na blachę i poukładaj na wierzchu dostępne owoce (śliwki, jabłka, gruszki, wiśnie itp.). Masz placek z owocami.

To tylko sprawdzone przykłady. Eksperymentuj. Przepis trudno zepsuć - od nastu lat, kiedy zeń korzystam nigdy nie przytrafił mi się zakalec. :-)

Smacznego!


sobota, 14 lipca 2012

Placek

Znowu upiekłem ciasto. W tym roku to już chyba drugi czy trzeci raz. Dawniej piekłem regularnie, bo lubię słodkie, a własne wychodziło taniej niż kupne. Niedawno w trakcie porządkowania papierów znalazłem dane na temat swoich zarobków z poczatków kariery belferskiej. Pamiętałem, że było to dotkliwie mało, ale okazało się, że było to jeszcze mniej niż się pamięci wydawało: na rękę 686 złotych (przy całym etacie!). W 2000 roku to była nędzna pensyjka i trzeba było się nieźle pilnować, żeby za to przeżyć.

Podzieliłem placek z blachy na porcje, poprzekładałem do pudełek i nagle przetruchtała sobie myśl: i na co ci tyle tego? kiedy ty to sam zjesz? Tak miło byłoby nałożyć komuś bliskiemu porcję na talerzyk i patrzeć jak je, jak mówi że mu smakuje...
A tak... właściwie upiekłem z ciekawości jak wyjdzie. Dla siebie samego nie gotuję, nie piekę - dla jednego nie warto, prościej kupić gotowe. Na szczęście po latach pensja wzrosła na tyle, by stać mnie było na kupno foremki placka z wiśniami lub serem i kruszonką za 10,- czy 12,- złotych. 

* * *
Spacer z panem Zgorzkniałym trochę nijaki i zdystansowany. Może znajomość się i utrzyma, ale z mojej strony spojrzenie nań jak na obiekt seksualny mu nie grozi.
Pan Romantyczny nie doczekawszy się w drugim mailu deklaracji związku zamilkł, chyba na dobre.
I tak, po krótkiej porcji złudzeń, wracamy do rzeczywistości.

piątek, 13 lipca 2012

Przybył "Syn Gondoru"

 Przyszła przesyłka z "Synem Gondoru"! Z autografem autorki.
Opasłe tomisko - 921 stron. Do pełni szczęścia brakuje mi tylko twardych okładek. 


Fasolka i listy

Wyprawa po spożywkę do marketu na drugi koniec miasta. Podpisanie umowy wymiany okien (Żegnajcie 4 tysie, tatuś będzie za wami tęsknił!). Spacer na bazar po pomidorki i owocki jakieś, dołączyła niespodziewanie fasolka na którą apetyt nagle mię chycił.
Korespondencja z panem Zgorzkniałym. Milczenie pana Romantycznego. 
Wzruszenie pewnym postem miłosno-remontowym, aż się łza w oku zakręciła. 
I taki to początek "urlopu".

czwartek, 12 lipca 2012

Refleksje rekrutacyjne

Dziś koniec pierwszej części rekrutacji. Część druga - od 27. sierpnia.

Rozrzut punktowy narybku - ogromny, od 75 do 130 punktów, od 100 do 145 punktów itp. Uczenie w tych warunkach jest utrudnione: albo zaniedbujemy najlepszych skupiając się na najsłabszych, albo szlifujemy najlepszych zaniedbując najsłabszych. Równo pociągnąć obu grup w klasach 32-osobowych nie dajemy rady. A ponieważ zaniedbanie słabszych skutkuje stawianiem jedynek, poprawkami, zabieraniem papierów i oblanymi maturami, co bije w nauczyciela, jest oczywiste że nauczyciel będzie skupiał się na podciąganiu najsłabszych, zaniedbując jednocześnie najlepszych. I tu mamy odpowiedź, dlaczego nam spada EWD - to, jak sądzę, jeden z głównych powodów.

Rekrutacja mnie zmęczyła. Długie godziny siedzenia i snucia się po sali i korytarzu przerywane krótkimi momentami pracy, kiedy kandydat przynosił lub zabierał dokumenty. Do tego towarzystwo, przeciw któremu nic osobiście nie mam, ale tematów do rozmowy też właściwie nie mam. Mam trudność w prowadzeniu  tzw. zwyczajnych rozmów, kiedy mówi się ludziom o rzeczach osobistych, które ich nie dotyczą, które im do niczego nie są potrzebne, o rzeczach banalnych, zbędnych i nieistotnych, a jednocześnie słucha się tego samego z ich strony. Takie miałkie paplanie mnie nuży i odpycha.

Do tego to frustrujące poczucie, że każe mi się robić coś co mógłby wykonać ktokolwiek inny, coś do czego nie jest potrzebne moje wykształcenie i doświadczenie. Nie pomaga też świadomość, że składam klasę nie dla siebie, nie ja będę jej wychowawcą, więc w gruncie rzeczy znowu pracuję dla króla Prus.

wtorek, 10 lipca 2012

Kwestia stylu

Kolega poprosił, żebym się z nim zamienił przydzielonymi klasami pierwszymi. Zgodziłem sie, ale spytałem dlaczego chce się mieniać. Zapewnił w swoim egzaltowanym stylu, że to tylko ze względu na wychowawczynie - woli pracować z tą, której klasę miałem uczyć. Mnie tam rybka - mogę uczyć właściwie w klasie każdej/go, bardziej interesuje mnie profil. Sama prośba mnie specjalnie nie zdziwiła, bo już od dawna wiadomo mi, że kolega ma swoje psiapsiółki na wyłączność (i odwrotnie) i w tamtych zespołach uczących jestem niemile widziany. Bóg z nimi.

Pomyślałem sobie tylko z zadumą nad kondycją psycho-rozsądkową niektórych - co trzeba mieć z głową, żeby do tego stopnia uzależnić się psychicznie od tej czy innej koleżanki jako wychowawczyni (względy romansowe itp. są tu wykluczone). Ja tego nie rozumiem. Co mnie obchodzi kto jest wychowawcą klasy w której uczę swojego przedmiotu? Jedna bardziej sensowna, inna mniej, ale mam swoją robotę do wykonania i mogę ją wykonać nie zamieniając pozasłużbowo ani słowa z wychowawcą. A służbowo skontaktuję się w niezbędnym zakresie z każdym.

Druga sprawa - zadziwiła mnie wychowawczyni. Ma najsłabszą w rekrutacji klasę, większość historii nie znosi, z dokumentów rekrutacyjnych wynika, że dzieciaki nie tyle niezdolne ile leniwe. Rozsądek tu podpowiada, żeby zostać przy względniejszym  nauczycielu, który skąpo stawia jedynki na koniec, za to stara się dawać bambini okazję do łapania lepszych ocen, bo to oznacza redukcję poziomu konfliktu w klasie. Tymczasem koleżanka wybiera dokładnie na odwrót. Pogratulować. 

Dla mnie zamiana oznacza klasę z lepszymi punktami i taką, w której można wypracować rozsądny kompromis między oczekiwaniami nauczyciela i niechęcią uczniów do przedmiotu. Więc abstrahując od całej tej otoczki, to dla mnie nawet zamiana korzystna.

A gdzie tkwi smrodek całej historii?

Ano w tym, że kolega nawet się nie zająknął, że jest jeszcze jeden - kto wie czy nie ważniejszy - powód jego propozycji. Otóż w klasie którą mi oddał znajdzie się osoba, której mamusia okazała się, khehm... dość trudna w relacjach z niektórymi nauczycielami, w tym zwłaszcza z rzeczonym kolegą, i jest postrzegana przez niektórych przynajmniej jako postrach. Ale po cóż o tym drobiazgu wspominać? Prawda? Grunt to swoje ugrać.

A najlepsze w tym wszystkim jest to, że gdyby wprost powiedział o co mu chodzi: że chce zemknąć przed panną i jej mamusią, to pewnie bym się zgodził, bo byłoby mi głupio odmówić, zrozumiałbym po ludzku sytuację a równocześnie (być może z lekkomyślnej głupoty ;-)) nie boję się konfrontacji z tym duetem. Niesmaczy mnie, że ludzie wolą drogę krętactwa, zamiast załatwienia sprawy otwarcie. Że są tak ślepi by nie zauważyć jak funkcjonuję i tak ograniczeni, że sądzą iż nie połapię się w takich krętactwach. 

Nie wystarczy coś osiągnąć, liczy się jeszcze jak to zrobiono.

poniedziałek, 9 lipca 2012

Rozczarowanie Wyborczą

Prostak, agresywny cham i dureń - cóż za koszmarna mieszanka. Stykanie się z kimś takim to... Absmak.

* * *

Po 12 latach pracy koleżanka zaproponowała mi przejście na "ty" (w naszej pracy "tykanie" jest raczej standardem).
* * *

Ciąg dalszy szczucia na nauczycieli. Z przykrością stwierdzam, że Wyborcza, którą czytam od pierwszego numeru (mam kilkadziesiąt pierwszych numerów!) schodzi na coraz niższy poziom dziennikarstwa. Artykuł o zarobkach nauczycieli zaczyna od podania w tytule dochodów rekordzisty 8,5 tysiąca złotych. Dopiero w dalszej części artykułu podaje że to wyjątek, że pracuje w 2 szkołach, a ponad połowę z podanej sumy zarabia na korkach. W charakterze listka figowego podanej też informację o nauczycielce, która zarabia 1,7 tysiąca przy bezpłatnym urlopie. Czytelnikom i tak w oczach zostanie tylko te 8,5 tysiąca nauczyciela! Będzie tak samo, jak wtedy kiedy ciemna masa bezkrytycznie kupiła bajkę o zarobkach w wysokości 4,8 tysiąca, podaną jakiś czas temu przez MEN.

Lubiłem i ceniłem tę gazetę; do dziś pamiętam jakim przeżyciem było ukazanie się jej na rynku, jeszcze za nieboszczki komuny przecież. Dziś jestem coraz głębiej rozczarowany. Nie tym, że postuluje zmiany w mojej grupie zawodowej - bo te są konieczne - ale tym, że robi to głupio, nierzetelnie i odwołując się do tego co w naszym społeczeństwie podłe. Działa szkodliwie, schodząc na poziom prawicowych szmatławców. 


sobota, 7 lipca 2012

Naszych biją!

Rodzinny obiadek - 80-tka Dziadka Gargamela. W sumie spokojnie i apatycznie przebiegło. Zniesmaczył mnie tylko jeden drobny incydent. Po drugim daniu panna Łapu Capu, wyręczając gospodarzy, pracowicie pozmywała naczynia - bardzo ładnie z jej strony. Starannie umyła też kuchenkę, ale zdjęte z niej ruszty położyła na podłodze. Sądziłem, że choć przetrze je gabką przed położeniem z powrotem na kuchni, więc siedziałem cicho. Zjawił się Siostrzeniec (dotąd zajęty serfowaniem po necie) i na pięknie umytej kuchni... ułożył ruszty - prosto z podłogi. Spytałem bardzo grzecznie czy nie mają wrażenia, że to się trochę kłóci - kłaść brudne ruszty z podłogi po której chodzą ludzie i biega pies na tak dokładnie umytą kuchnię. Łapu Capu zignorowała mnie, zaś Siostrzeniec zareagował uwagą, żebym może sam się wziął do roboty. 
Po pierwsze - taka reakcja na grzeczną i uważam zasadną uwagę w stylu "naszych biją!" była prostacka. Po drugie - pozmywałem i posprzątałem na zakończenie całej imprezy. Po trzecie - sam zajmował się tylko jedzeniem i netowaniem. Głupi gówniarz - tak mogę skwitować takie zachowanie. Zamiast refleksji - agresja. Niestety mam wrażenie, że w dzisiejszych czasach bardzo to u nas powszechne.

piątek, 6 lipca 2012

Przepychanie powietrza

Na rekrutacji troszkę wiecej ruchu. Chęć uczęszczania do naszej szkółki potwierdziło 2/3 osób z list. Zważywszy, że najlepsza część spośród nich pryśnie do lepszych szkół, to nie jest to rewelacyjny wynik. Powietrze duszne, parne, wentylator łaskawie nam wstawiony raczej przepycha je z mozołem niż wytwarza powiew. O efekcie chłodzenia nie ma mowy.

Dyrekcja na dzień dobry wparowała do sali z pretensją, że wczoraj komisja już sobie poszła, a ludzie z dokumentami przychodzili i sekretariat musiał ich obsługiwać "Bo komisji już nie było!". To, że komisja wyszła pół godziny po terminie końca pracy wyznaczonym przez jej szefa, a zastępcę samej Dyrekcji (który zresztą wybył wcześniej), jak zwykle u nas nie ma znaczenia. To nie do personelu należy wyznaczanie i ogłaszanie godzin pracy, a tymczasem ani godzin pracy sekretariatu, ani godzin pracy komisji rekrutacyjnej wywieszonych u nas nie uświadczy się. A do kogo to należy?

Ja za to wczoraj rozliczyłem się z dokumentacji i mam to z głowy. Choć i tak brak jednego podpisu koleżanki JFK przeoczyłem i będę musiał ją ścigać w sierpniu.


czwartek, 5 lipca 2012

Sortowanie narybku

Listy zawisły. Klasy na oko pełne. Pytanie tylko kim zapełnione. Większość zaznaczyła nas na dalszych miejscach swojej listy preferencji, a wylądowali na naszych listach bo nie dostali się tam gdzie przede wszystkim chcieli i komputer ich posortował tak, żeby gdzieś się dostali.
Nietrudno przewidzieć co to dla nas oznacza w przyszłym roku: lepsi jeszcze w wakacje zabiorą papiery do lepszych szkół, a reszta będzie do naszej szkoły chodziła, ale niezadowolona że dostała się nie tam gdzie chciała. Motywację do nauki będą mieli nikłą, a praca z nimi będzie szczególnie frustrująca. Co gorsza zarażą swoim niechętnym nastawieniem tych, którzy spróbują sie uczyć. I tak cały rocznik będzie lądował słabo. A cała szkółka wraz z nim.
To nie czarnowidztwo, to scenariusz który w mniej lub bardziej nasilonej wersji przerabiamy już od jakiegoś czasu. W nadchodzącym roku może być gorzej niż dotychczas.

A ja znowu wyciągnąłem najkrótszą słomkę i dałem się wrobić w siedzenie na jakimś egzaminie w sierpniu. Tak więc urlop (liczony jako nieprzerwany ciąg) właśnie mi się skrócił o tydzień do 5 tygodni. Czuję się... niech będzie, że wykorzystany. Z braku asertywności zapewne. Z drugiej zaś strony - po co w ogóle mi urlop? :-(

* * *
Jedno co miłego się przytrafiło, to wizyta Sapho, która przyszła odwiedzić swojego starego nauczyciela. Pogadaliśmy troszeczkę, mimo niejakich przeszkód (mówi niestety rozpaczliwie cichutko), co takiego głuchego pieńka jak ja zmusza do szczególnie wytężonej uwagi i pogodzenia się ze stratami informacji na poziomie 30%. ;-)

środa, 4 lipca 2012

Całowanie klamek

Zaszedłem do szkoły. Niby rekrutacja ma dziś wolne, ale powziąłem sobie pretekst że zaniosę do sekretariatu do powielenia formularz który przygotowałem. Mogłem druczek wysłać mailem, ale... no właśnie. Trudno mi usiedzieć w domu. Przejście z wysokich obrotów końca roku, który dla wychowawcy jest jednym z 2 okresów nabardziej wytężonej pracy, na ospałe tempo dusznej rekrutacji i upalnych wakacji jest dla mnie trudne. Kelda ma podobnie - snuje się nie bardzo wiedząc czym się zająć. 

W tych okolicznościach druczkowy pretekst do wyjścia z domu i przespacerowania się do ukochanej szkółki był atrakcyjny. Myślałem, że może przy okazji załatwię rozliczenie dokumentacji, ale okazało się, że wice dziś w ogóle nie ma. Więc tylko klamkie cmokłem i poszłem. Wróciłem szerokim łukiem zahaczając dwie sąsiednie dzielnice - pod pretekstem kupna owoców na bazarze. W sumie spacer ładny, szkoda tylko że taki żar się z nieba leje, bo ja nie zostałem zaprojektowany na taką pogodę.

Próbuję wrócić do wtrącania trzech groszy tu i ówdzie na forum, ale nie wiem czy długo wytrwam. Rozumowo wiem, że warto  by było, bo zawszeć to jakieś zajęcie ułatwiające przetrwanie urlopu. Ale emocjonalnie... cóż, kojarzy mi się z tym czego pragnąłem, a co nie było mi dane. A po kolejnym okresie złudzeń znów dociera do mnie, że i nie będzie. Ot, kolejna klamka... 

A taki rozjazd rozumu i emocji nie jest komfortowy.

wtorek, 3 lipca 2012

Papageno

Kilka godzin ślęczenia nad dziennikiem, żeby przygotować go do skwitowania przez wice. Skrupulatne sprawdzanie czy wszystko uzupełnione. Mobilizuje znajomość filozofii przyświecającej od lat procedurom kontroli dokumentacji u nas: rubryczki wynaleziono po to, żeby zostały wypełnione. Dobry pracownik nie zostawia pustych rubryczek, zły - zostawia.
Cała energia i uwaga skupia się na sprawdzeniu czy wszystkie krateczki sa wypełnione jakąś treścią, albo "wykreślone" bądź "wyzetowane". Kiedy argusowe oko wypatrzy taką pustą krateczkę czy linijkę, do lotu podrywa się czerwony długopis by w odkrytej pustej przestrzeni urodzić ptaszka i zapełnić ją. Puste jest złe!
Wspomnienia historii przyłapania zbyt pewnych siebie wychowawców, ujętych in flagranti z pustymi rubryczkami, przywołują nostalgiczny uśmiech na obliczu naszego Ptasznika. Dzieli się nimi z odwiedzającymi rozwijając barwny gobelin swoich przewag i dominacji, jak weteran krzepiący się wspominaniem dawno wygranych bitew. W przypadku jego poprzedniczki Papageny czerwone ptaszki w zakurzonych dziennikach leżących w zakamarkach archiwum były głównym znakiem aktywności. Niedługo, kiedy minie okres przechowywania, znikną wraz z dziennikami jedyne ślady jej pracy.

Co się wpisuje w rubryczki nie wydaje się tak ważne, jak to by były wypełnione. Np. kiedyś pracowicie mi wyptaszkowano na dwóch stronach krateczki, w których wpisuje się liczbę "obecnych" i "nieobecnych" na poszczególnych lekcjach. To że były to dwa tygodnie ferii zimowych (opatrzonych stosowną adnotacją!) nie miało dla Papageny najmniejszego znaczenia. Przeto pamiętaj młody nauczycielu! Kierowanie się rozsądkiem i logiką przy wypełnianiu dziennika niechybnie wiedzie na manowce!

Nie rozliczyłem dziś dokumentacji, choć miałem taką nadzieję. Niestety zajęło mi to tyle, że kiedy skończyłem, to wice już się ulotnił. Mam nadzieję, że jednak uda mi się to w tym tygodniu załatwić.

poniedziałek, 2 lipca 2012

Terierek

Szkoła pusta, uczniowie już zniknęli. Zostali tylko nauczyciele, AiO i od czasu do czasu pojawiający się narybek z dokumentami rekrutacyjnymi. Gwoździem programu o tej porze jest oczywiscie rada podsumowująca rok szkolny. Anonsowana jest uporczywie od lat jako rada plenarna, co wywiera dość smętne wrażenie z uwagi na fakt, że jedyne możliwe posiedzenie rady pedagogicznej to posiedzenie plenarne - rada może obradować wyłącznie w pełnym składzie (czyli właśnie plenarnie). Ale to się przebija z trudem. A przynajmniej - mam nadzieję, że się przebija...

Dzięki rekrutacji prawie ominęło mnie uczestnictwo w tej pasjonuącej imprezie. Sprawozdania wcześniej poskładałem, więc mogłem z czystym sumieniem i ulgą w sercu siedzieć z dala od dusznej i zatłoczonej sali obrad.

A dlaczegóż-to napisałem, że "prawie ominęło"? Bo kiedy doszło do sprawozdania z mojej synekury dyrekcja się zbulwiła i posłała po mnie, bym się natychmiast stawił i wytłumaczył. Zresztą pokajanie i sypanie głowy popiołem zapewne przyjęto by z akceptacją.

Niestety byłem zbyt pewny słuszności tego co tam napisałem, żeby odstawiać taki cyrk. Jako osoba niekonfliktowa uprzejmie poczyniłem drobne ustępstwo w kwestii redakcyjnej, ale resztę pretensji sparowałem. Teraz sobie myślę, że może niezbyt grzecznie, ale jak się na mnie publicznie naskakuje napastliwym tonem, zamiast spokojnie poprosić o wyjaśnienie, to czasem mi się budzi taki mały terierek, na co dzień drzemiący skulony w głębi mojej osobowości, a tu ruszający z impetem do kontrataku.

Dla skuteczności zarządzania świetnie robi, kiedy przełożony nie atakuje publicznie pracownika w sytuacji, kiedy pracownik ma rację i sluszność opartą na znajomości sytuacji i przepisach, do tego nieobcą i innym pracownikom. Kolejny to przypadek, kiedy działam na podstawie przepisów statutu szkoły i dostaję za to po głowie, bo przełożonemu znowu  się  zastąpiło znajomość niektórych przepisów swoim wyobrażeniem na ich temat.

Ale czego oczekiwać w miejscu, w którym polecenie pracownikowi udania się do gabinetu dyrektora ubiera się w słowa: "Biegiem do dyrektora!"? Kurturarnie tak u nas, prawda?


niedziela, 1 lipca 2012

"Syn Gondoru"

Kiedy rano wyszedłem z domu miałem wrażenie, że zderzam się ze ścianą upału. Teraz za oknem - ściana wody i lodu. Grad bębni w parapety i szyby. Krążę między kompem a tapczanem na którym poczytuję sobie najnowszy nabytek - "Tragedię narodu" Orlando Figesa, o rosyjskich rewolucjach. Bardzo interesująca lektura. Ma zwłaszcza to co lubię: wyjaśnianie przyczn i mechanizmów zdarzeń społeczno-politycznych. Nieźle przetłumaczona i czyta się dobrze. No i kupiona za 19 złotych a nie za 79,-, co też ma swój wymiar przyjemności.

Prania porobione i się suszą. Zwłaszcza świeży nabytek - czerwone czinosy. Żółte już wcześniej uprane. Muszę się jeszcze tylko zdobyć na odwagę, żeby w nich wyjść na miasto. ;-)

Z niejakim opóźnieniem dowiedziałem się, że wspaniała ilustratorka tolkienowska Katarzyna Chmiel-Gugulska --> "Kasiopea" wydała książkę "Syn Gondoru"- fanfik opisujący alternatywną historię Boromira, który nie zginął na Parth Galen, ale razem z hobbitami dostał się do niewoli. Na szczęście okazało się, że jeszcze troszkę egzemplarzy zostało i załapię się na listę. Mam nadzieję dostać ją w łapki już niedługo. Nakład non-profit zaledwie 130 egzemplarzy, więc mój snobizm bibliofilski zostanie miło połechtany. Do tego szczególną atrakcją będą śliczne ilustracje autorki. Jej wizja np. Boromira czy Aragorna o wiele bardziej mi się podoba niż filmowa. Oh, a elfy jakie piękne ona rysuje! Nie to co te paskudztwa z filmu PJ, jak pulpet Haldir czy straszydła z Rivendell. 

Aha, Pilzner z Miłosławia niezły jest, gładki w smaku, z goryczką słabiutką, jak dla karmiących matek.