sobota, 31 marca 2012

Głodzenie reformy

Z niemałym zdumieniem czytałem doniesienia o krakowskim proteście przeciw reformie programowej nauczania historii w liceum. Strajk głodowy z powodu reformy nauczania historii? Toż to jakiś absurd! Przecież liczba godzin przeznaczonych na historię w całym cyklu wzrośnie w stosunku do obecnej "ramówki". Było 5 godzin historii w zakresie podstawowym, a będzie 2 + 4, czyli 6 godzin w cyklu (tzn. na całe trzyletnie liceum).

Gdybym bardziej się tym strajkiem przejął, to pewnie bym się zastanawiał czego tam więcej - ignorancji czy oszołomstwa, względnie złej woli. Patrząc na cytowane fragmenty życiorysów protestujących można by nabrać podejrzeń czy to nie kryzys wieku średniego i chęć ponownego przeżycia tych ekscytujących chwil z lat młodości, kiedy walczyło się z komuną.

Szkoda tylko, że protest przeciw obcięciu historii jest kompletnie chybiony, bo godzin to na nią akurat dołożono. W gruncie rzeczy jakby sie rozejrzeć przeciw czemu warto byłoby w tej reformie Hallowej zaprotestować, i to z hukiem i przytupem, to byłoby to drastyczne okrojenie godzin na przedmioty ścisłe. Tyle co się trąbi jak to mamy nadmiar humanistów i rząd wspiera studia na kierunkach inżynierskich, a po cichu i bez reakcji tumaniastego społeczeństwa reformuje się szkoły średnie w dokładnie przeciwnym do deklarowanego kierunku.

A z ostatniej chwili... W Krakówku protest zawiesili, za to szykują się do niego w Warszawie. Chryste Panie, co za ciemnogród! :-(

piątek, 30 marca 2012

O szczurze i dywaniku

Dziś był opeer. Spokojnie i grzecznie, ale dobitnie powiedziałem klasie co mi się nie podoba w ich zachowaniu. Było parę głasków dla pewnej równowagi, żeby nie było że tylko total pojazd po całości. Wskazałem jak sobie szkodzą takim a nie innym zachowaniem. Wyraziłem zadowolenie z dotychczasowej współpracy z ich rodzicami, oraz pewność, że nie odmówią mi pomocy jeśli bambini same się nie ogarną. 

Korzystnym zbiegiem okoliczności akurat oddawałem im sprawdzian, na którym kilku cymbałów spisało żywcem z komórek tekst, który sam pisałem. Cóż, mimo zapewne zaawansowanego alchajmera, jestem jeszcze w stanie bez większego trudu odróżnić tekst licealisty od swojego. A że wcześniej to sarkastycznie skomentowałem, więc wiedzieli że sprawa się rypła i raczej na wieńce laurowe nie mają co oczekiwać.

Cisza była jak makiem zasiał, oddech zdechłego szczura w kotłowni można było usłyszeć.

Po lekcji na dywanik trafił Sferyczny, z którym miałem już indywidualną rozmowę.

Ciekawe co z tego wszystkiego wynieśli i jak zareagują. Mam nadzieję, że co nieco do niektórych dotarło.
A ile i do kogo to wkrótce się okaże.

czwartek, 29 marca 2012

Batem!

Ciężkawy dzień dziś był.
Chociaż właściwie jeszcze się nie skończył, ale mam nadzieję, że już żadnych atrakcji na dziś dla mnie nie przygotowano.;-)

Wczoraj po lekcjach siedziałem z paroma "Osobami Którym Zależy" i opracowaliśmy (dla całej szkółki) druk KIPU [1]. Potem siadłem z Dziewczyną Od Wszystkiego i wypełniłem po kolei KIPU dla wszystkich moich bambini. Wyszło na to, że mam ponad 1/3 klasy z różnymi STU [2]. Niewielkim pocieszeniem jest, że koleżanka Szepcząca ma ponad pół klasy i to cięższych przypadków niż moi.

Podczas lekcji i na przerwach wyglądałem raczej niezbyt rześko i kwitnąco, bo uczniowie z wyraźną ostrożnością się do mnie odnosili. W sumie słusznie, bo czułem się jak wyglądałem.

Nastroju zupełnie mi nie poprawiła rozmowa z naszą psycholożką. Usłyszałem mniej więcej to co gdzieś tam do mnie jak przez mgłę docierało ostatnio - że paru ananasów z mojej klasy za bardzo się rozbrykało. Branie towarzystwa na krótką smycz zupełnie mnie nie bawi i jest czymś w czym czuję się bardzo niepewnie. Niestety, nie mam w sobie za grosz skłonności zamordystycznych. Ach, gdybymż miał choć troszeczkę z Keldy! Tak ociupinkę chociaż - byłbym jak sierżant-szef w obozie kwalifikacyjnym Marines. Marzenia, niestety...

Tak więc na zebranie zespołów PPP [3] szedłem w nastroju kiepskim. Zespoły mi go ani trochę nie poprawiły. Bo z jednej strony miałem niejaką ulgę i może nawet satysfakcję, że robiąc to pierwszy raz poradziłem sobie zupelnie dobrze i nie wiem co mógłbym zrobić jakoś wyraźnie lepiej.

Z drugiej jednak obejrzałem sobie nasze rozkoszne grono znowu w akcji... Owszem, te wszystkie kipu-pierdypu to biurokratyczne wymysły. Ale niestety takie prawo nas obowiązuje i musimy to robić. To część naszej pracy i to bardzo ważna. Tymczasem na obowiązkowych zebraniach pojawiła się mniej więcej połowa grona! Ja i tak mogę mówić o szczęściu, bo z zespołu uczącego w mojej klasie to przynajmniej większość była, choć zabrakło paru nauczycieli ważnych przedmiotów.

Koleżanka Szepcząca zaś mogła mówić o wk...niu, bo z jej zespołu raczyła się pofatygować może 1/4 składu; reszta to olała.

Do tego, kiedy zaszła potrzeba obecności i autorytatywnej decyzji wice, okazało się że już poszedł do domu. Żeby było weselej - z listą obecności, która krążyła jakimś dziwnym obiegiem, gdyż nie widzieli jej i oczywiście nie podpisali ci, którzy prowadzili wszystkie zespoły i siedzieli na nich do samiuśkiego końca.

Żenujące to wszystko.

Kiedy wracałem do domu byłem więc w fatalnej kondycji. Myśl, że będę musiał ogarniać i pacyfikować te moje diablęta weneckie, nastrajała mnie wybitnie pesymistycznie. Jak zwykle w takich przypadkach włączyło mi się myślenie, że to moja wina, w tym przypadku - nie stawiałem im wyraźnie granic, co zresztą niedawno aluzyjnie dała mi do zrozumienia Kelda. Wiem że to moja słaba strona. Nikłą pociechą było zapewnienie szkolnej psycholożki, że jestem bardzo dobrym wychowawcą. Gdybym był nim naprawdę, to bym nie dopuszczał do takiego rozbrykania.[4] Więc jestem co najwyżej - lepszym od wielu innych (jak to szło? aha,  w królestwie ślepców jednooki królem).

Kiedy wróciłem do domu, zjadłem coś, troszkę ochłonąłem i zwolniłem. Wielki problem pt. Ogarnięcie bachorów, przestał się jawić jako przytłaczająca, niedostępna góra i zaczął nabierać realniejszych wymiarów. Nie będzie to łatwe, ale jutro przystępuję do działania. Nie będę strzelał od razu z armaty, tylko zacznę od poważnej rozmowy, a potem szybko zacznę eskalować środki oddziaływania, jeśli pacjent okaże się lekooporny. Łatwo nie będzie i nie wiem czy w ogóle zakończy się powodzeniem, ale już jestem gotowy zmierzyć się z problemem.[5] Na pierwszy ogień - Sferyczny. En avant!

____________________________________
[1] KIPU - karta indywidualnych potrzeb ucznia.

[2] STU - specyficzne problemy uczenia się.

[3] PPP - pomoc pedagogiczno-psychologiczna.

[4] Ale też mam świadomość, że ogromną rolę odegrało moje zmęczenie w ostatnich tygodniach. Kiepski nastrój emocjonalny też potężnie się do tego przyczynił.

[5] Cały ja - przed podjęciem decyzji martwię się, że sobie nie poradzę, ale kiedy już decyzję podejmę to sunę naprzód bez wahań i jęczenia, że "trzeba było inaczej!", a potem nie rozpamiętuję i nie roztrząsam. Na szczęście zupełnie nie poszedłem tutaj w Dziadka Gargamela (którego motto życiowe mogłoby brzmieć: "A cholera, żebym to ja wiedział...!").

środa, 28 marca 2012

Rodzic wie lepiej...

Rodzic wie najlepiej co jest dobre dla jego dziecka. Często występuje to w wersji: "Matka wie najlepiej...". Stare, znane, przyjmowane w zasadzie przez aklamację.
A jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że jest jakiś odsetek przypadków, w których powyższa zasada nie sprawdza się.

Dziecko wyraźnie ma trudności z jakimś przedmiotem. Nauczycielka ma poważne podejrzenia, że przyczyną mogą być tzw. Specyficzne Trudności w Uczeniu, np. dysleksja, dysortografia, dysgrafia bądź dyskalkulia. Wobec tego nauczycielka sugeruje przebadanie dzieciaka przez poradnię psychologiczno-pedagogiczną w celu zweryfikowania tych podejrzeń. Jeśli faktycznie ma STU, to będzie można na podstawie opinii poradni pomóc mu inaczej z nim pracując. Jeśli poradnia stwierdzi brak STU, to będzie się szukało innych przyczyn trudności w uczeniu się, aż w końcu znajdzie się je i spróbuje dzieciakowi pomóc.

A tu rodzic nie chce slyszeć o przebadaniu jego dziecka, a więc przekreśla możliwość udzielenia mu pomocy. Bo nauczyciel nie ma instrumentów pozwalających mu diagnozować trudniejsze przypadki; odcięty od pomocy specjalisty zostaje pod ścianą. Rodzic nie zgadza się na powołanie zespołu do spraw pomocy psychologiczno-pedagogicznej dla jego dziecka i klops. Żadne argumenty nie trafiają - rodzic wie lepiej.

Tylko dziecka szkoda.

poniedziałek, 26 marca 2012

Ulepszanie oświaty dla dobra dzieci

Cudny mi się ten tydzień zapowiada, samych godzin w pracy już się kroi 32, a przecież po lekcjach też mam co robić i w godzinę czy pięć tego nie oblecę. Nominalnie mam etat, czyli te słynne 18+1 godzin "przy tablicy", ale w rzeczywistości bywa jak wyżej podano. W piątek będę wyglądał jak zombie. Obawiam się, że kojarzenie będę miał też takie samo jak ono.

Dla osiągnięcia powyższego efektu wystarczy kombinacja zastępstw, oraz zebrań w związku z nową durnotą spłodzoną przez nasze władze oświatowe. Biurokratyczna mentalność postanowiła ulepszyć pomoc psychologiczno-pedagogiczną wymyślając nowy system udzielania tejże. Choć po prawdzie nazywanie tego czegoś systemem jest obrazą dla pojęcia systemu [1].

Z grubsza rzecz biorąc będzie się robiło to samo co dotąd, tylko z produkowaniem stert dokumentacji i mnożeniem formalnych kontaktów w formie zebrań zespołów. Nauczyciele, a zwłaszcza wychowawcy będą mieli kupę dodatkowej roboty [2], tworzy się nowe punkty rodzenia konfliktów na linii szkoła-rodzice [3], za to na pewno jedna grupa będzie na całym tym zamieszaniu wygrana - pracownicy MEN i kuratoriów [4]. Towarzystwo z Alei Szucha wypnie piersi po medale za kolejną wspaniałą reformę, po której Polska wzrośnie w siłę, a ludzie w dostatek. Pracownicy kuratoriów zaś zyskają wspaniałe "Poletko Wiecznej Kontroli", na którym będą mogli do końca świata i dzień dłużej udowadniać swoją absolutną niezbędność dla polskiej oświaty [5].

I o to prawdopodobnie w tym wszystkim chodzi.

A że ta pomoc ped.-psych. to miała być dla dzieci? A kogo one w biurokracji oświatowej obchodzą? Przecież administracja która przekroczy tysiąc osób zatrudnienia funkcjonuje już sama dla siebie, a nie dla społeczeństwa.
___________________________________
[1] Wszak system to celowe uporządkowanie części w działającą całość.

[2] Pedagodzy to już mają w ogóle przerąbane.

[3] W proces pomocy psychologiczno-pedagogicznej wciąga się rodziców, co jest zamierzeniem słusznym, tylko że większość rodziców nie będzie tym zainteresowana, za to zachwyci się grupa nawiedzonych awanturników zyskująca nowe instrumenty do walki ze smokiem (np. rodzic ma możliwość sprowadzania na posiedzenie zespołu lekarza, tylko nikt nie wymaga by był to specjalista od dolegliwości na jakie cierpi dziecko! A więc rodzic może przyholować sąsiadkę dentystkę, żeby się "fachowo" wypowiadała na temat dolegliwości psychicznych ucznia).

[4] No i oczywiście firmy szkoleniowe, które żyją z takich reform żerując na unijno-publicznych pieniądzach. Ale to tak oczywiste, że nawet nie widzę potrzeby wspominać o tym w głównym tekście.

[5] Bo w przeciwnym razie ktoś mógłby wreszcie zauważyć, że w obecnym kształcie to instytucja zbędna i niewarta wydawanych na nią publicznych pieniędzy.

niedziela, 25 marca 2012

Szkielet wielkanocnego zajączka z szafy

Dwa zdarzenia popsuły mi humor (nie to, żeby przedtem był jakiś specjalnie dobry, raczej szedł standardem ostatnich miesięcy). Zajrzałem do Gargamelów[1], bo mama się rozchorowała i chciałem zobaczyć czy jej trochę lepiej po pierwszych antybiotykach. Trafiłem na Siostrunię, która przyszła w tym samym celu (plus obiad). Podjęła temat Świąt dyrygując przygotowaniami - chodzi o to, żeby mamę odciążyć od krzątania się po kuchni, ale na mój gust odniesie połowiczny sukces, bo mama tłuczenie garnkami traktuje jako podstawową funkcję swej roli rodzinnej i próbę odsunięcia od kuchni traktuje jako zamach na imponderabilia, któremu musi się przeciwstawić z całą przebiegłością i zdecydowaniem. Więc podejrzewam, że i tak będzie próbowała coś upiec cichaczem na własną rękę, niezależnie od naszych ustaleń. Machnąłem już na to ręką, upiekę co mam upiec i siup. W sumie udział w zapełnianiu stołu nie stanowi dla mnie problemu.

Gorzej, że Siostrunia się rozpędza i oznajmiła, że trzeba wyręczyć ojca od mycia okien i że mam się włączyć, bo jej syn i jego panna będą myli. I tu mi się włączyło faktycznie, ale opór. Nie znoszę jak mi się coś narzuca, zwłaszcza z podtekstem "Jesteś to winny!". Poza tym bardzo różnimy się w podejściu do pracy: ja preferuje pracę solo, którą sam sobie organizuję i nie lubię korzystać z pomocy, zaś Siostrunia uwielbia zaangażować wszystkie formy życia w okolicy do pracy/pomagania, co jest dla mnie wybitnie frustrujące i irytujące.[2] W dodatku Siostrunia robi to w taki sposób, że  odmawiający ma poczucie iż dokonał właśnie czynu niegodziwego a co najmniej moralnie wątpliwego.

Do tego mycia okien bardzo nie lubię z racji mojego silnego lęku wysokości (niby wie że mam, ale wyraźnie do niej nie dociera).

A nie wiem, czy nie najsilniejszym czynnikiem jest to, że mi się natychmiast wyświetlił powrót do rodzinnego domu. Sprzątanie było moim obowiązkiem i zrobienie tego znowu tam wywołuje najbardziej nieprzyjemne wspomnienia. Siostrunia, jako dużo starsza ode mnie, wychowywała się w innych warunkach (sama kiedyś powiedziała, że miałem pecha urodzić się tak późno, kiedy Gargamelowie bardzo się już zmienili) i pewnych niuansów zupełnie nie czuje. Choć nie mieszkam tam od wielu już lat (Bogu niech będą dzięki!) i wiele rzeczy mam już psychicznie przepracowanych,[3] to hasło: "Łap się za sprzątanie!" natychmiast wywołało uśpione od lat wspomnienia. 
Mogę zrobić zakupy, upiec, pozmywać... Ale nie chcę sprzątać, a zwłaszcza myć okien. :-(

Aaa... jeszcze drugie zdarzenie. Sms: "Hej, co u Ciebie słychać?" Po paru miesiącach głuchej ciszy takie zainteresowanie, cóż za nagły fawor i splendor dla mnie! A ja wciąż pamiętam te przykrości i odepchnięcia. Akurat zablokowana "na wychodzące" komórka ułatwiła kwestię odpowiedzi. :-(

Ale przykro i tak.

_____________________________________________
[1] Od rodzinnego pseudonimu Pana Domu (mojego, nie chwaląc się, złośliwego autorstwa). Mam ten talent po tatusiu. Wybitny językolog, Dziadek Gargamel, wzniósł się kiedyś na wyżyny swojej kreatywności porządkując świat nazewnictwa członków rodziny. Otóż poinstruował swego wnuczka: "To jest, Jasiu,  twoja babcia, czyli Babcia Marysia. A to... - pokazał na swoją matkę, a prababkę rzeczonego Jasia - to jest... eee... to jest... Babcia Staruszka!". Biedna babcia już do końca swych dni pozostała "Staruszką".:-)

[2] Dobrą ilustracją jej działania jest niedawny przypadek jej urodzin. Wykonała serię marszów i kontrmarszów pt. "Gdzie urządzać???", a kluczowym problemem był stół. Otóż nie posiada odpowiedniego stołu dla gości, to znaczy posiada, ale nie chce jej się go wyjąć ze składziku. Mogła, za moją sugestią, pożyczyć stół od rodziców, ale nie była w stanie go przewieźć. Jest ich tam troje, każde z prawkiem, mają samochód w stałym użyciu, a nie mogą przewieźć na dystansie 2 km rozkręcanego na części stołu. Tymczasem ja sam przeniosłem kiedyś ten stół w częściach od Gargamelów do siebie i z powrotem, i to dwukrotnie (20 minut marszu). 

[3] Czy jak kto woli - mam  poupychane  w szafach swojej psychiki różne szkielety, które na co dzień z nich nie wyłażą.

sobota, 24 marca 2012

Pochwała akumulatora

Kolejny tydzień pracy przeleciał jak oka mgnienie. Mało snu, sporo napięcia. Klasy trzecie szykują się do wylotu, trzeba było oceny przewidywane powystawiać. I zebranie z rodzicami było, a to zawsze niewiadoma - czy się jakiś ciężki przypadek nie trafi. Bo trafiają się. W praktyce nauczyciel jest w takiej konfrontacji osamotniony, co nie poprawia samopoczucia. A kiedy się uczy w dziesięciu czy więcej nawet klasach, to prawdopodobieństwo takiego trafienia robi się spore.
Z każdym kolejnym zebraniem rysuje mi się  troszkę niepokojący obraz "moich" rodziców (tzn. mojej klasy). Najbardziej słyszalny jest ton: wymagać i rację ma nauczyciel. Inne podejście albo milczy albo nie przerywa się do mikrofonu.
Zaczyna mi kiełkować podejrzenie, że moje dzieciaki miały chyba sporo szczęścia trafiając na taką parę wychowawców którzy "przewodzą na ciepło", a nie tylko "za kark itd. wedle klasyka".
Przy wysokim poziomie infantylności dzieciaków nauczyciel "przewodzący na zimno" pozamyka i zrazi oraz na dłuższą metę raczej wywoła napięcia niż zbuduje owocną więź z klasą. W klasie męskiej ten efekt może być nawet spotęgowany. 

Może kiedyś napiszę o tym coś więcej, bo na razie to nie mam pomysłu jak to ująć, żeby nie wyszło, że brutalnie jadę po niektórych koleżankach. W każdym razie jestem głęboko przekonany, że rozdawanie wychowawstw powinno być poprzedzone staranną analizą psychologiczną (nie mam na myśli jakichś specjalistycznych badań, tylko po prostu wnikliwe przyjrzenie się sprawie od tej strony). Wychowawca musi typem osobowości pasować do klasy. Podobnie - nauczyciele przedmiotów "strategicznych" (tzn. maturalnych oraz uczonych przez więcej niż rok i w większym wymiarze godzin).

Żeby nie było, że tylko smęcę, to były i momenty sympatyczne. W piątek usłyszałem od kilku uczniów (po różnych lekcjach), że "Lekcja była super!" i "Psorze, ekstra było!". Chyba się nie nabijali. :-P 
Fakt, że tematy podeszły - dobrze nadawaly się do ukazania tego na co zwracam dzieciakom szczególną uwagę: na zachowania ludzi, na psychologię, na to co ludźmi powodowało, jakie podejmowali decyzje, czym motywowane; ukazuję im, że bez względu na kostium historyczny ludźmi rządzą te same emocje co dzisiejszymi. Że na przykład między Władysławem Warneńczykiem i kibolem było więcej wspólnego, niżby się z pozoru mogło wydawać. Faktografia pełni u mnie rolę jedynie pomocniczą - porzadkującą narrację.

Niektórym to się podoba. Ale też i wydatek energetyczny na takich lekcjach jest potężny, nieporównywalny ze stylem "Proszę przeczytać rozdział VI i wykonać zadania na końcu od 1. do 5. Hmmm, gdzie ja postawiłam moją kawę?" Po paru lekcjach jestem jak rozładowany akumulator. Ludzie, którzy nie pracowali jako nauczyciel nie mają pojęcia jak bardzo energochłonny to zawód.

czwartek, 22 marca 2012

Eee, czy koleżanka czyta jeszcze tę gazetkę?

Coś takiego zdecydowanie zasługuje na osobnego posta.

Dziś, 22. marca, z pieniędzy jakie gmina przeznaczyła na potrzeby szkoły została zakupiona ostatnia w tym roku szkolnym rolka papieru toaletowego. Więcej kasy w tej pozycji budżetowej (środki czystości itp.) nie mamy. W innych pozycjach jest podobnie.


Wywiadówkowa zamiana ról

Rada i zebranie. Dwa cudowne zdarzenia, w których mam wyjątkową możność stykania się z jakże różnymi typami ludzkimi i podziwiania krętych ścieżek, po których pomykają ich procesy myślowe. 
Nie polecam.

Moje bambini zdeklasowały konkurencję zdobywając komplet punktów w szkolnym konkursie na projekty z zakresu nauk ścisłych (fizyka, biologia itp.). Dyrekcja cała rozpływała się w zachwytach, nawet Pani Mikołajowa wyraziła się z dużym uznaniem. Fajnie, że dzieciaki pocisnęły i przypunktowały. W dodatku bez mojego wsparcia, bo z tych przedmiotów to ja mógłbym im swą pomocą tylko zaszkodzić.

Na radzie oczywiście poszedł pojazd po wszystkich, że się nie włączali w to co dzieci robiły, że wychowawców na pokazach nie było itd. w ten ton. Wkurzyłem się, bo to że akurat wychowawcy nie  mogli na tym siedzieć to było wynikiem takiego a nie innego zorganizowania uroczystości. 
Jeśli mam równocześnie nadzorować dwie ekipy na dwóch różnych piętrach [1], to nie ma siły, żebym mógł sobie rozsiąść się wygodnie i podziwiać prezentacje. Jeśli wychowawczyni musi prowadzić lekcje z klasą trzecią, to jak niby ma dozorować i podziwiać swoich uczniów? Jak się tak pozarządzało, to może wypadałoby nie jechać po wszystkich, a tylko po tych faktycznie obijających się? Kulturalnie ustosunkowałem się do pretensji Dyrekcji, podobnie DNiB, więc za chwilę usłyszeliśmy dalszy ciąg sztorcowania ale już z zaznaczeniem, że jest grupa nauczycieli którzy się dwoją i troją, oraz reszta która przesiaduje w pokoju i myśli że ma dzień wolny.

A na zebraniu... Ręce mi opadają, kiedy muszę rodzicom tłumaczyć sprawy które sami powinni dostrzegać we własnych dzieciach. Kiedy muszę mówić o tak oczywistych sprawach jak konieczność chwalenia swojego dziecka, budowania jego poczucia własnej wartości. Czuję się bezradny, kiedy matka opowiada "Pan wie, Staś mi niedawno powiedział, że kiedyś to się nim chwaliłam przed koleżankami, a teraz to ani słowa. To ja mu powiedziałam: - Synku, a czym ja się teraz mogę Tobą chwalić?" i zupełnie nie widzi jak strasznie raniące są takie słowa matki dla (bardzo wrażliwego) chłopaka.
Kiedy rodzic przytacza mi różne zachowania dziecka, a ja na piechotę punkt po punkcie wyjaśniam co się w każdej z tych sytuacji dzieje z psychiką dzieciaka, to czuję się trochę głupio, bo przecież nie mam wykształcenia psychologicznego, ale i tak mam wrażenie, że wyprzedzam o mile całe. Ale na miłość boską, przecież takie kwestie sam rodzic powinien  dostrzegać, czuć je, być na nie uwrażliwiony. Rodzic skupia się na ocenach, a nie widzi co się z psychiką jego dziecka dzieje. 

A jak jeszcze w takich rozmowach słyszę teksty w rodzaju "No przecież on/ona ma wszystko, nic mu nie brakuje!" to coś we mnie pęka i wyjeżdżam z Wersalu, przechodząc na otwarty tekst: "Najwyraźniej jednak czegoś mu brakuje - poczucia bezpieczeństwa, akceptacji i poczucia własnej wartości." Ale to dla mnie bulwersujące, żebym musiał - ja, obca osoba! - coś takiego rodzicowi o jego własnym dziecku mówić.

Wychowawca stający po stronie dziecka w jakiejś opozycji do jego rodziców wciąż jawi mi się jako dziwna zamiana ról, przynajmniej w stosunku do stereotypowych wyobrażeń.

__________________________________
[1] W dodatku pilnując, by jedna z nich nie puściła  szkoły z dymem, bo pichcili na granicy wytrzymałości instalacji elektrycznej. A właściwie to już za tą granicą...

środa, 21 marca 2012

O nieskuteczności wiosennego nęcenia marchewką

Dzień wagarowicza jest "be!". Trzeba iść z duchem postępu i zamiast oburzającej samowoli trzeba wprowadzić ład i porządek. Anarchią trzeba pokierować, chaos zorganizować, pustą zgrywę nasycić treściami wychowawczymi.

Ludzie o mentalności biurokraty postanowili (ogólnopolsko zresztą) wziąć się za Pierwszy Dzień Wiosny i jego niesfornych czcicieli. Postanowili już ładnych kilka lat temu, a dziś widzimy ewolucyjne formy ich wizji świata w pięknym rozkwicie.

U nas ogłoszono "Wielokulturowy Dzień Wiosny" - że tak światowo i nowocześnie jest.[1] Najpierw miały się odbyć pierwsze trzy lekcje (które mogli prowadzić uczniowie - jeśli się dogadali z belfrem).

Potem nieśmiertelne zdjęcie z dachu.  Naturalnie nikogo zeń nie zdejmowano. Dziatwa i belferstwo skupili się u podmurówki [2], jakimś cudem stojącej jeszcze, sali gimnastycznej, by dać się sfocić kapitanowi Cybuchowi skaczącemu wzdłuż krawędzi z aparatem. Naturalnie był żelazny punkt każdego focenia, czyli "mhrożące khrew w żyłach" zupełnie "niespodziewane" potknięcie kapitana Cybucha na samiuśkiej krawędzi i cudowne jego ocalenie dramatycznym gibnięciem na stronę życia. Rzecz jasna skwitowane chóralnym jękiem przerażenia. [3]

Kolejnym punktem miały być stanowiska-stoiska, na których poszczególne klasy miały przedstawiać/przybliżać poszczególne kraje na ogół europejskie. Przybliżanie miało dotyczyć rzecz jasna - kultury tych krajów. A więc całość miała być przesycona treściami edukacyjnymi i emanować nimi na wszystkie strony. Praktyka była bardziej trywialna i bardziej spodziewalna. Wszystko sprowadziło się do jedzenia mniej lub bardziej nawiązującego do prezentowanych krajów, na które dzieciaczki rzuciły się z takim zapałem, jakby to była szkoła w Sudanie, a nie na Mazowszu. W trymiga zeżarli wszystko. I można uznać że tu się drogi dzieci i planu imprezy zaczęły rozchodzić. Otóż szarańcza uznała, że skoro do żarcia nic już nie ma [4], to właściwie nie bardzo jest po co siedzieć i zaczęła stopniowo się ewakuować.

Cześć zeszła jeszcze na koncerty ambitnych wykonawców [5], reszta zaś wybyła. Decyzja o rozstaniu z tak wspaniałą imprezą zapewne przychodziła im tym łatwiej, że wypadła atrakcja, która zdaniem jej organizatorki, miała być clou całego dnia. Otóż ta wspaniałe zabawy miały być uwieńczone wizytą konia na szkolnym boisku. Szkapina, zdaje się, była od rzeźni uratowaną. W tym celu już od rana szło krojenie marchewek dla rumaka.[6] Wizja obejrzenia i pomacania konia w oczywisty sposób musiała być niezwykle atrakcyjną dla naszych nastolatków, więc możecie wyobrazić sobie zawód i rozczarowanie, kiedy okazało się, że konika nie będzie. Plotka, że jakoby koń nogę złamał, została zdementowana. Okazało się, że koń nie chciał wejść do przyczepy więc stajenni ciągnęli go za nogi, wtedy im się przewrócił i było podejrzenie, że kręgosłup sobie złamał. No i z wyjazdu nici. 
W sumie to się szkapinie nie dziwię - jak się dowiedziała dokąd ma jechać, to się broniła jak mogła. Chyba bardziej niż przed rzeźnią. ;-)

Do tego trzeba zaznaczyć, że impreza była tylko dla klas pierwszych i drugich, które działały pod nader luźnym i okazjonalnym nadzorem wychowawców, gdyż klasy trzecie miały "normalne" lekcje i jeśli wychowawca miał akurat lekcję z maturzystami, to nie miał szans doglądać swoich wychowanków. Jaka była faktyczna użyteczność lekcji prowadzonych w takich warunkach, to pozostawiam już domyślności szanownych czytelników. No, ale jakby co, to się szumnie nazywa, że "maturzyści lekcji nie tracą". No właśnie - nazywa... Grunt, żeby się biurokraci nie przyczepili - to jest najważniejsze w procesie uczenia i wychowywania.

___________________________
[1] Proszę zwrócić uwagę, jak zręcznie uniknięto tego deprawującego liczebnika "pierwszy"!

[2] no bo budynek nie ma stóp, więc się u nich skupić nie dało.

[3] Na ogół mam wtedy niejakie podejrzenie, że w klasach męskich w tym jęku przeważają nuty zawodu. ;-)

[4] No, prawie nic. Była jeszcze marchewka...

[5] Pod koniec to grali chyba reprezentanci nurtu "Nie ma złej muzyki - są tylko za słabe wzmacniacze".

[6] Jaka impreza taki rumak... Intuicyjnie to bym stawiał, że marchewką to sa króliki napędzane a nie konie, ale okazuje się - nie znam się.

poniedziałek, 19 marca 2012

Moja mówić suahili!

Oddałem poprawy w humanie. Widać, że te dzieciaki nawet coś tam się nawet uczą, przyswajają jakieś informacje, ale rozpacz się zaczyna kiedy mają te informacje jakoś wykorzystać. Przecież w historii faktografia nie jest celem samym w sobie (choć wiem, że wśród moich kolegów i koleżanek po fachu nie jest to bynajmniej dominującym podejściem), ale narzędziem do tworzenia narracji, analizy, syntezy itp. To zaledwie klocki, z których dopiero budujemy, ale przecież bez poznania klocków nie sposób czegokolwiek zbudować.

A te biedne dzieciaki, niewątpliwe produkty naszego coraz bardziej pop...go systemu edukacji, są warsztatowo nieporadne jak nieszczęście. Nie czytają całości polecenia, nawet jak przeczytają to nie rozumieją. Odpowiadają nie na temat, ignorują polecenie w stylu "co wiem to piszem". Ubóstwo słownictwa i nieporadność językowa drastycznie ogranicza im możliwości konstruowania wypowiedzi - przy pewnym wyćwiczeniu wyobraźni można się domyślać o co autorowi/ce chodzi, ale to co jest faktycznie napisane to jakieś banialuki, albo płycizny. Do tego rosnący poziom infantylizmu - u pierwszaków w LO zauważam zachowania typowe dla pierwszych klas podstawówki. Niestety to przekłada się na poziom intelektualny - mam realizować historię w zakresie rozszerzonym, a więc na podwyższonym poziomie trudności i skomplikowania, a te dzieci patrzą na mnie jakbym do nich mówił w suahili. Przy prezentowanym poziomie infantylizmu opanowanie jakichkolwiek bardziej skomplikowanych zagadnień, problemów, procesów czy - nie daj Boże! - powiązań między nimi, staje się niemożliwe do osiągnięcia.

Do tego wszystkiego, kiedy przychodzą rodzice na zebranie, to nie mam jak im tego powiedzieć. W niejednym przypadku uczciwy komunikat brzmiałby: "Proszę pani, przy prezentowanym obecnie poziomie intelektu, umiejętności i pracy obecność pani dziecka w liceum jest absolutną pomyłką, której nie wolno dłużej tolerować". Ale że tak powiedzieć nie mogę, to muszę uczestniczyć w systemowej fikcji pt. Uzyskiwanie wykształcenia średniego. Średniość tego wykształcenia została sprowadzona przez kolejne durne reformy na poziom kiepskiej, w najlepszym razie - przeciętnej podstawówki z lat 80-tych.

Wiem niby, że wyciągnąłem najkrótszą słomkę i dostaję w naszej szkółce gorsze klasy z rozszerzoną historią niż kolega Latający Kolejarz, ale marna to pociecha - formalnie rzecz biorąc mam ich przygotować do matury z historii. A oni tak się nadają do tego, jak ja na linoskoczka.

niedziela, 18 marca 2012

Niedziela to taki dzień przed poniedziałkiem

Piękna pogoda była za oknem, a ja się nie ruszyłem z domu. Często mam tak w niedziele. Sam nie wiem czemu. Siedzę w domu i zajmuję się jakimiś głupotami, ani nic pożytecznego nie robię, ani nie odpoczywam. Zezuję na stosik prac do sprawdzenia i uciekam od nich jak się da. Bo co to za przyjemność czytać bzdury w rodzaju:  "Mieszko przyjął chrzest ponieważ chciał wziąć ślub z Dąbrówką, by móc się ochrzcić" albo że "na czele metropolii gnieźnieńskiej stał św. Wojciech". Pojedyncze takie kwiatki bawią, ale z czasem nawarstwiają się dławiącym chęć do pracy osadem. 

Szperałem po sieci, czytałem blogi [1], spakowałem buty zimowe, rozwaliłem kilka cywilizacji wrogich i pechowych, takie tam. Zaprojektowałem szafkę nad drzwiami sypialni - te parę metrów półek bardzo by się przydało, bo książek jak zwykle nie mam gdzie trzymać i piętrzą się w stosikach na podłodze. Ale obawiam się, że nieprędko znajdę czas by pojechać po deski do Lerłasa. W takich chwilach wzdycham, że nie mam autka - tachanie dech tramwajem jest czasem uciążliwe, zwłaszcza, że do pętli jest tam jednak kawałek drogi. A w tym roku lekcje kończę raczej późno jak na taką eskapadę.

W te dwa dni parę godzin poszło na fonokonferencje z DNiB, która doła podłapała. Niewiele Jej mogłem pomóc poza wysłuchaniem. Podobnie zresztą i Ona niewiele może pomóc mnie. Po tylu latach każde z nas wie już dobrze, gdzie, czego i dlaczego nam brakuje. I co? I nic. 

Kolejna znajomość zdaje się dobiegła końca. Maile bez odpowiedzi, głucha cisza, niby standard w sumie, ale przecież przykre to.
I znów pustka.
Jak zawsze.

_____________________________________________
[1] Łypiąc przy tym z zawiścią iluż one mają czytelników, a ja mam tylko moją gromadkę szczuplutką, nad którą drżę i trzęsę się, żeby drzwiami nie trzasnęła i nie wyniosła precz od tej pesymistycznej grafomanii. :-)

sobota, 17 marca 2012

Ostatni weekend zimy

Piękna pogoda, cieplutko. Zima żegna się z nami jakoś przyjaźnie i sympatycznie. Rano wyszedłem jeszcze w czapce, rękawiczkach i polarku, ale szybko je zdjąłem. Jakoś niezauważalnie przemknęła tegoroczna zima.

Już połowa marca, jeszcze 6 tygodni i pójdą już sobie maturzyści. Ale że po drodze święta, to zleci jeszcze szybciej. Potem matury i zaraz wakacje. I cały rok przeleci. Kolejny rok. Coraz szybciej mi te lata przemykają, życie coraz szybciej przecieka między palcami. Jaki to wszystko ma sens?

Na mieście mnóstwo ludzi, lekkie ubrania, krótkie rękawy, okulary przeciwsłoneczne. Gdzieś się śpieszą, gdzieś pędzą - jak to w Wawie (podobno mówi się o nas, że Warszawiaka można poznać po tym, że wszędzie się śpieszy i wchodzi nawet po schodach ruchomych). Byłem u rodziców, poszedłem do Siostruni życzenia urodzinowe złożyć i suwenirem ucieszyć (10 płyt z muzyką "rudego księdza") wysłuchałem i poszedłem na zakupy. Szedłem sobie, bardziej żeby się przejść niż lodówkę zaproduktować, mijałem tych wszystkich ludzi i jakoś nie najlżej mi było. 

Zwieść cię może ciągnący ulicami tłum,
wódka w parku wypita albo zachód słońca,
lecz pamiętaj: naprawdę nie dzieje się nic
i nie stanie się nic - aż do końca.

Czy zdanie okrągłe wypowiesz,
czy księgę mądrą napiszesz,
będziesz zawsze mieć w głowie
tę samą pustkę i ciszę.

[słowa: Michał Zabłocki]

czwartek, 15 marca 2012

Jak stworzyć skrytożercę?

Wychowywanie młodych ludzi jest sztuką trudną  i mozolną już samo z siebie, więc rozsądek podpowiada, by sobie to zadanie ułatwiać, ale są pedagodzy, który nie chcą iść na łatwiznę, lecz wybierają drogę trudną, dodatkowo pracowicie kreując utrudnienia i płodząc komplikacje. Bo cóż to dla nich? Takie Czaki Norisy polskiej oświaty.

Wzburzony Trocki przychodzi szukać pomsty i sprawiedliwości. Ale najlepiej samej pomsty.

- Pani mi jedzenie wyrzuciła.
- Proszę???
- No tak. Mój obiad. W pudełku.
- Czy mógłbyś troszkę szerzej opisać to zdarzenie, bo na razie mam chyba niepełny obraz?
- Siedziałem na lekcji i kulturalnie jadłem sobie obiad, co mi mama przygotowała, z pudełka, a pani Borgin  podeszła i mi go wyrwała i wyrzuciła do śmieci. Ona nie mogła mi zabrać obiadu!
- Trocki, TO - NIE - BYŁO - KULTURALNE. Na lekcji się nie je - to jest wiadome.
- Ale ja kulturalnie jadłem...
- Jeśli jadłeś na lekcji, to nie było kulturalne i kropka.
- No dobrze, niech będzie. Ale jak ona mogła mi zabrać obiad?! I wyrzucić?!
- OK, zabrać mogła, wyrzucać nie powinna. Porozmawiam z panią.

Kilka dni później. Pani Borgin materializuje się na sąsiedniej klepce parkietowej. Zalewa mnie potok słów, czuję się jak brzeg traktowany falą przyboju Olejowego Morza. W końcu udaje mi się wychwycić maciupką przerwę, tak w nanosekundach liczoną, dopaść do głosu i przypomnieć sprawę Trockiego.

- Tak, zabrałam. I następnym razem też mu wyrzucę. Cztery razy mu mówiłam, a on nic. A w ogóle to ja będę chciała jego rodziców na zebraniu zobaczyć. Dzisiaj też - dwie kanapki zjadł mi na lekcji, nawet nie wiem kiedy.

No, to pogratulować, koleżanko, osiągniętego sukcesu wychowawczego. Uczeń dalej je, tylko teraz sobie  zrobił z tego rajcujący sport. I wycwanił się tak, że już za nim nie nadążasz. Brawo. A wystarczyło spokojnie z nim porozmawiać po lekcji.





wtorek, 13 marca 2012

Już był w ogródku, już witał się z gąską...

No, takiego scenariusza to - przyznaję - nie przewidziałem. Nieobliczalność w naszej szkółce rzeczywiście wielką jest. Otóż, szkolenia nie było. Pokazu zresztą też. Firma mająca je robić wystawiła nas do wiatru i to bez słowa wyjaśnienia (może później ich sumienie akwizytorskie ruszyło i przeprosili - nie wiem). 

Oj, trzeba było widzieć Dyrekcję! Siedziała naprzeciw nas i heroicznie nawijała o rzeczach ani nowych, ani odkrywczych, ani pilnych, i wciąż się łudząc, że za chwilę drzwi się otworzą i wkroczą panowie (a może panie) z tablicą i zaplanowana rada szkoleniowa jednak się odbędzie. Drzwi się uparcie nie otwierały, tablica nie wjeżdżała, a z nieszczęśliwej Dyrekcji z wolna uchodziło powietrze. Sytuacja była tak paradna, że nawet nie czułem irytacji słuchaniem o rzeczach oczywistych i dobrze znanych. W sumie godzinę nas przetrzymała, nim się pogodziła bidulka ze smutną rzeczywistością, że promocja "Tablica za kilka tysi w zamian za obowiązkowe szkolenie dla wszystkich" to zbyt piękne by było rzetelne.

Ten tydzień to jak dotąd w ogóle jakaś klęska biednej Dyrekcji:  poniedziałkowa rada przełożona, wtorkowa nie wypaliła. Taki efektowny gadżet, jakże pięknie wyglądający w sprawozdaniu i chwaleniu się przed władzami i publiką, nie dotarł. Jedyna nadzieja, że czwartkowa rada się uda. Czy może raczej - odbędzie się, bo określenie "uda się" jakoś średnio pasuje do naszych konwentykli. Ale o tym innym razem.

Ach, szkolić, szkolić, szkolić!

Jest jedna osoba w szkole, która chyba czeka na rekolekcje z utęsknieniem. To wymarzony okres dla naszej Dyrekcji, która kocha zwoływać posiedzenia rad pedagogicznych [1] oraz urządzać nam rady szkoleniowe. Jakość tych szkoleń jest na ogół odwrotnie proporcjonalna do zapału, z jakim Dyrekcja nas nimi uszczęśliwia. Trzy dni, w których lekcje kończą się wcześniej toż to eldorado dla miłośnika rad, zebrań i szkoleń. Zamiast robić je dopiero po południu, można startować już od południa! Hosanna!

W tym roku mieliśmy mieć dwie, w tym jedną szkoleniową, ale kilka osób [2] zachowało się jak banda niewdzięczników i pospolitych chamów skończonych po prostu, że tak we wprost się wyrażę, ośmielając się prosić o zwolnienie z jednej z rad! No brak słów po prostu. Dyrekcję to tak zbulwiło, że z miejsca przeniosła termin rady na inny dzień na popołudnie, oznajmiając z satysfakcją, że skoro tak, to będą siedzieć do wieczora! Że niby my.

Dziś mamy szkolenie z obsługi tablicy interaktywnej, które zapewne jak zwykle w takich przypadkach okaże się pokazem. W zamian za szkolenie mamy dostać właśnie rzeczoną tablicę. 

Mamy już dwie.

Używamy jednej.

Właściwie to:   używa   -  jedna koleżanka.

Może po "szkoleniu" znajdzie się jeszcze druga. Koleżanka, znaczy się. Bo tablic to nam na pewno nie zabraknie. Grunt to zapas mieć.

______________________________
[1] Od lat staramy się trafić do "Księgi rekordów Guinessa" pod względem ilości posiedzeń rady pedagogicznej w ciągu roku szkolnego. W najlepszych latach spokojnie przekraczamy trzydziestkę (i to tylko licząc same protokołowane, a więc formalne).

[2] Naturalnie Dyrekcja (swoim zwyczajem) gromko oznajmiła, że zwolniło się "30 osób!"...

poniedziałek, 12 marca 2012

Rekolekcje i zapasy

Rekolekcje nam nastały. Porządni katolicy mają ładnie iść do kościółka wysłuchać rekolekcji. W tym celu dziatwie przysługują wg rozporządzenia kagankowego ministra trzy dni wolne od zajęć lekcyjnych.
To teoria.
Zaś nasza praktyka jest... taka no - tradycyjna.
Zamiast wolnych dni - są wolne godziny. Zwykle w jednym z dwóch wariantów: kilka lekcji i rekolekcje, albo rekolekcje a po nich lekcje.

Prawo udziału w rekolekcjach mają wszyscy katolicy, ale u nas ta grupa wyznaniowa nie wiedzieć czemu dzieli się na dwie mniejsze. Klasy I i II, w których na rekolekcje idą z założenia wszyscy chodzący na religię, oraz klasy III które na żadne rekolekcje nie idą, tylko mają normalne lekcje, z wyjątkiem tych osób, które wyraźnie zamiar pójścia na rekolekcje wyrażą. A więc jedni domyślnie, a drudzy dopiero na żądanie.

To że na rekolekcje mają iść wszyscy chodzący na religię nie oznacza, że idą. Tak na oko 20% klasy potrafi przynieść zwolnienie. Z drugiej strony, by uniknąć zajęć pt. konsultacje i opieka, które szkoła (teoretycznie) organizuje dla nie uczestniczących w rekolekcjach, nawet ateusze z klas I i II na te rekolekcje się zapisali.[1]

_______________________________________
[1] No cud po prostu. Jak w anegdotce, bodajże ze wspomnień Józefa Kuropieski, kiedy do dowódcy kompanii zgłasza się szeregowy Żyd z prośbą o parodniową przepustkę na święto (zdaje się Yom Kippur). Oficer zagląda do papierów i widzi, że żołnierz ma adnotację "niewierzący". Pyta więc, dlaczego miałby przepustki udzielić. A żołnierz na to: "Bo to tak wielkie święto, że nawet niewierzący je obchodzą!"

niedziela, 11 marca 2012

Udarem przez płytki

Dobry brat poszedł i półeczkę zamontował. Przezorność podpowiedziała, żeby wziąć więcej kołków i wkrętów, bo skoro Siostrunia nie powiedziała na ile punktów półeczka mocowana, to może być od dwóch do fafnastu. Wiem już, że przezorność moja mądrusia jest, więc jak jej dosłyszę to słucham. 
Półeczka okazała się mieć prawie metr długości i metalową konstrukcję. Spoko, nie takie rzeczy się robiło. Zaznaczyłem miejsca na otwory, zrobiłem rysikiem wgłębienia w szkliwieniu, żeby wiertło nie tańczyło, najniższe obroty i jedziemy[1]. 
I stoimy.
Czy obroty małe czy duże efekt ten sam - wiertło zaraz zacznie dymić, a ja się nawet jeszcze przez szkliwienie na całej średnicy nie przegryzłem. Ki czort? Przyglądam się dokładniej glazurze, coś mi świta, ale pytam jeszcze Siostrunię. Watsonie, ależ to elementarne! Na ścianie jest to samo co na podłodze - terakota i to zajebiście solidna. Wiertło zrobię na Kojaka zanim się przez to cholerstwo przewiercę. 
No to ryzyk fizyk, ostrzegłem inwestorkę, żeby się zaasekurować gdy zobaczy co się (najprawdopodobniej, jak sądziłem) stanie z płytkami kiedy uruchomię plan B. Przestawiłem na udar, małe obroty i duf-duf-duf! Jeden otwór, drugi, czwarty... wszystkie. W betonie szło łatwiej niż w tej cholernej terakocie! Do tego żadna z płytek nie pękła, choć otwory fi8 były ~3 cm od ich krawędzi; troszkę tylko ukruszyło się szkliwienie wokół krawędzi otworów. Ot, siurpryz.

_____________________________________
[1] Zasadniczo jest zasada, że w glazurze wierci się bez udaru, bo od wibracji pękają płytki.

piątek, 9 marca 2012

Perspektywa weekendowego wypoczynku

Kolejny tydzień w pracy za mną. Finisz był pracowity, bo i dzienniczny [1] uzupełniłem (rzutem na taśmę Señor Infor wskrzesił mojego trupka kompka) i pisaninę trzech klas sprawdziłem i rozmowę z matką ucznia odbyłem. Rozmowa - trudna, przygnębiająca, bez większych nadziei na uzdrowienie sytuacji - nic nie możemy zrobić, problem musi rozwiązać rodzina, a w kwestii tego czy i kiedy to zrobi, to jestem raczej niezbyt dobrej myśli.

Próbowałem wytłumaczyć dyrekcji, że forsowane przez nią rozwiązanie pewnej kwestii grozi zainstalowaniem niebezpiecznej luki przez którą kiedyś możemy sobie biedy napytać, ale nie udało się. Zafiksowała się i ani drgnie. Widzi tylko jeden aspekt problemu - ten który już zaistniał i nie przestawia się na szersze spojrzenie, choć oczywiście jest święcie przekonana, że patrzy szeroooko. Cóż, opędzanie się od obrońcy uciśnionych jest dla niej ewidentnie męczące i absorbujące. Żaliła się zresztą, że już nie ma na to siły.

Dzieci opieprzone raz i drugi wyraźnie starają się na moich lekcjach, co daje zróżnicowany rezultat. W mojej klasie - połowiczny, w klasie Keldy - komiczny. Moi próbują sie jako tako mitygować, ale temperament ich ponosi i kilku co i rusz pajacuje. Stopniowo zaganiam ich do pracy, zobaczymy co z tego wyjdzie. [3]
Za to Feegle starają się heroicznie sprawiać wrażenie uważających i skupionych. Wygląda to tak jakby zaawansowane ADHD powstrzykiwało sobie botoks wszędzie gdzie się da i usilnie próbowało wyobrazić sobie jak wygląda wyraz skupienia i zainteresowania na twarzy.

Wszystkich chyba przebił Danny Potter, który ofiarnie pozbył się swojej dyżurnej gazety i siedział sztywno jakby kij połknął, odchylony do tyłu tak, że sprawiał wrażenie jakby wciskał się górą tułowia w oparcie krzesła. Patrzył na mnie nienaturalnie szeroko otwartymi oczami i wyglądało jakby bał się je choć dla mrugnięcia powieką zamknąć [4]. No, komedia. Kelda twierdzi, że ich  nie opieprzała, ani żadnych standardowych dydaktycznych smrodków nie emitowała. "Ja tylko z nimi porozmawiałam. Powiedziałam im, że nie musiałam pytać pana profesora coście robili - wystarczy, że zobaczyłam jego minę."

Może w weekend trochę odpocznę. Mam wprawdzie trochę prac do sprawdzania i biurowej roboty, no i Siostrunia (wielka przeorysza zakonu "BO-TY-NIGDY-NIE-CHCESZ-MI-POMÓC!") wierci mi dziurę w brzuchu, żebym jej półkę w łazience zamontował. Fakt posiadania przez nią w domu dorosłej pociechy płci męskiej nic nie zmienia, bo "on nie ma do tego nerwów i zaraz mi wszystko podziurawi". Więc nie mam wyjścia, jak sie będę ociągał to usłyszę ww. zawołanie, ewentualnie w wersji przygważdżającej - tzn. uzupełnionej o "CIEBIE-O-NIC-NIE-MOŻNA-POPROSIĆ!"
Nie muszę chyba dodawać, że nazwanie tego po imieniu szantażem emocjonalnym natychmiast wygenerowałoby tsunami obrazy i wezwanie niebios w obronie sponiewieranej niewinności. ;-)
___________________________________
[1] Nowy neologizm [2] mojego autorstwa: skrótowiec od "dziennik elektroniczny".

[2] To tak dla podkreślenia świeżości i nowatorstwa.

[3] Zły pan kazał pod koniec lekcji przeczytać przełooogroooomny kawał tekstu (~27 linijek) a następnie zapytał z tego na ocenę. Szczęśliwiec coś bąknął, coś zamamrotał  po czym oznajmił półszeptem: "Miałem pięknie ułożoną wypowiedź, ale teraz już nie pamiętam co chciałem powiedzieć."

[4] Zapewne z obawy, że jak zamknie to już ich nie otworzy, obalony natychmiastową sennością.

środa, 7 marca 2012

Na chamstwo i głupotę - lekarstwa nie ma

Pani Mikołajowa przekroczyła granicę, do której nie powinna była się zbliżać[1]. Każdemu mogą puścić nerwy, ale to była czysta mściwa agresja. Na zimno, bo 15 sekund wcześniej rozmawiała ze mną całkiem spokojnie. A chwilę potem przy wice agresywny atak na mnie. Uważam, że niezasłużony i niesprowokowany. Nawet nie tyle same słowa, choć i one były nie do przyjęcia w stosunkach między nauczycielami, ile ładunek emocjonalny jaki im towarzyszył.

W połączeniu z jej poniedziałkowym występem, którym przegięła - to już za wiele.

Wedle przysłowia - jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz. Nie będę dłużej łagodził i mediował, ani osłaniał w imię ułożenia jej współpracy z moją klasą. Co sobie wypracuje swoim chamstwem, jazgotem, przemocą psychiczną i agresją wobec uczniów to będzie miała - nie mniej i nie więcej. Palcem nie kiwnę w jej obronie. Gdyby miała choć gram oleju w głowie to by się starała podtrzymywać dobre relacje ze mna, bo jestem jedyną osobą, która może wpłynąć na klasę i jednocześnie jest, pardon, była nastawiona na znalezienie z panią Mikołajową jakiegoś modus vivendi. Woli wojnę - proszę bardzo. Starałem się doprowadzić do załagodzenia napiętych stosunków między klasą i nauczycielką, ale jeśli ona jest tym niezainteresowana, to ja staję po stronie klasy. Od tego jest wychowawca.

* * *

A żeby nie bylo, że tylko narzekam - wreszcie w tym roku coś optymistycznego mi się zdarzyło: podwyżkę premii dostałem. Ciężka praca docenioną została. :-))

___________________________________________
[1]  ...a którą nie był Rubikon, gdyż ja nie mam zamiaru być Pompejuszem. Hebius słusznie zwrócił mi uwagę na groźne konsekwencje niewłaściwego doboru metafory. Dobry komentator jest bezcenny (napisałbym z rozpędu  - na wagę złota, ale cwaniak pewnie zaraz by przyleciał po sztabki, więc muszę się pilnować :-))).

wtorek, 6 marca 2012

Św.Biurokracy - patron wizytatorek

Właśnie wszedlem do domu, jedzonko (pierwsze od śniadania) i do kochanego komputerka. W szkole zapieprz taki, że furkotało. Drugi dzień z rzędu przyniosłem z powrotem to samo jabłko, którego nie miałem kiedy zjeść w charakterze II śniadania. W odwiedziny do DNiB wpadł Korytkowski - byłem tak zaganiany, że nie miałem ani chwili czasu, żeby z nim choć parę słów zamienić. A szkoda, bo miło popatrzeć jak uczeń (przesympatyczny), mimo naszych wysiłków na ludzi wyszedł. ;-)) 

Nazywanie urzędników kuratoryjnych nadzorem pedagogicznym to kpina i śmiech na sali. Wizytatorki, które prześwietlały naszą szkółkę spłodziły zalecenia pokontrolne, które miałem wątpliwą przyjemność przeczytać. Liczyły się tylko papiery i to sprawdzane wyraźnie w optyce i mentalności biurokraty - schemat, ujednolicenie pod linijkę, bez względu czy to ma jakikolwiek sens. Grunt żeby w urzędzie wszystkie ołówki w rynienkach leżały w jedną stronę i kałamarze równo ustawione były. Skupianie się w pracy szkoły na pierdach, a nie na rzeczach naprawdę istotnych wywołuje uczucie bezsilnej złości. Szkoła ma przede wszystkim uczyć i wychowywać. Papiery mają pełnić funkcję pomocniczą - ułatwiać i dokumentować przebieg kształcenia. Tymczasem stały się de facto najważniejszym kryterium wg którego kuratorium sprawdza szkołę.

Dla mnie urzędnik kuratoryjny, który skupia się na tym, żeby wszyscy nauczyciele zapisywali nieobecności na sprawdzianie w identyczny sposób, dowodzi rozpaczliwej ograniczoności swego umysłu. Jak można takiego kogoś nazywać prowadzącym nadzór pedagogiczny? To farsa. Ale niestety i rzeczywistość polskiej oświaty. Nie liczy się podstawa prawna, ani jej celowe i zdroworozsądkowe interpretowanie, lecz widzimisię urzędnika, który uporczywie stara się wykazać swą władzę, przydatność, wyższość, fachowość. I robi to jak potrafi... ile pojmuje... ile rozumie...

poniedziałek, 5 marca 2012

Bezradność

Niefajna w pracy wychowawcy jest bezradność. Kiedy stoję między nauczycielką, uczniem i jego domem i wiem już że mam bardzo ograniczone środki oddziaływania na sytuację by ją uzdrowić. Chłopak płacze z bezsilności i strachu nie wiedząc jak sobie poradzić z przedmiotem, próbujący, ale nie bardzo pewny nawet od czego zacząć, nastraszony przez ojca, opieprzany przez nauczycielkę [1], borykający się z dużymi brakami z podstawówki i gimnazjum, z dojrzewaniem, z emocjami nad którymi nie bardzo umie zapanować [2], z brakiem dostatecznego wsparcia. A ja patrzę na łzy, które jak groch toczą mu się po policzkach, i wiem że niewiele mu mogę pomóc.
I jemu i wielu innym dzieciakom w podobnych sytuacjach.

______________________________________
[1] Rany... takiego jej jazgotu jeszcze nie słyszałem, choć od wielu lat z nią pracuję i nie mam żadnych złudzeń co do jej odnoszenia sie do uczniów. Co za szczęście, że nasze pracownie nie sąsiadują.

[2] Odszczeknął jej się tak, że nie dziwiło mnie iż eksplodowała. :-)

niedziela, 4 marca 2012

Samotność imperatora


Im bardziej Puchatek zaglądał do skrzynki, tym bardziej listu od Prosiaczka w niej nie było.

* * *

Sherlocka Holmesa nie obejrzałem - musiałem załatwić najpierw pewnego agresywnego Kitajca, który śmiał zaatakować moje imperium. "Civilization IV" jest świetna, ale przesiadka z antycznej II na duuużo bardziej skomplikowaną IV to jednak sztuka i będę potrzebował trochę czasu, żeby obcykać co i jak. Zważywszy, że w CivII grałem jakieś 14 lat, to z osiągnięciem podobnego poziomu znajomości "czwórki" powinienem wyrobić się koło siedemdziesiątki. ;-)

sobota, 3 marca 2012

Słoneczko wyżej, wiosenka bliżej

Piękna dziś pogoda, mieszkanko skąpane w słońcu myszkującym po najgłębszych nawet zakamarkach, przez uchylone okno napływa świeże powietrze. Chciałbym, żeby przyszła już wiosna. Jakoś przyjemniej się zrobi. Wieczorem może sobie obejrzę "Sherlocka Holmesa" (Downey&Law). Ileż to lat już minęło od czasu kiedy pierwszy raz zobaczyłem Downeya w roli Chaplina - niezły był, skubaniec.


A z głośników mi właśnie leci "Прощание Славянки" Agapkina - jednak trzeba Ruskim przyznać, że pieśni wojenne mają zajebiste. Porywające melodie i potężne głosy [1]. O niektórych pieśniach mawiano, że tak działają na żołnierzy iż mogą zastąpić pułk czołgów.
Wielka szkoda, że w necie niemal nie ma naszych, w najlepszym razie jedno wykonanie Zespołu Artystycznego Wojska Polskiego z czasów nieboszczki komuny (mało co młodsze ode mnie). Zamiast zajmować się dyrdymałami i manipulowaniem historią nasza, pożal się Boże, prawica i tzw. ruchy niepodległościowe mogłyby się zakręcić wokół przygotowania nowych i łatwo dostępnych nagrań polskich pieśni wojskowych i wojennych - więcej z tego byłoby pożytku niż z robienia przedstawienia na dworcowym peronie.

______________________________________________
[1] W tekst niekiedy lepiej się nie wsłuchiwać, bo może się coś w żołądku przewrócić, np. na takie kwiatki:

Награда за подвигом смелым идет,
И Сталин беседует с нами.
Он смотрит в глаза нам, и руки нам жмет,
И дарит Гвардейское знамя!
                                                             Наша гвардия 

piątek, 2 marca 2012

Co władza ześle, to podzielimy

Dziś po wyjściu z pracy (wyjątkowo szybko się uwinąłem - już krótko po trzeciej, i to pomimo zastępstwa po lekcjach) ze zdumieniem nagle skonstatowałem, że właśnie minął cały tydzień w pracy. Wydawało mi się, że dopiero co zaczynałem poniedziałek, a tu jakby od razu po nim nastąpił piątek. Rutyna i atrofia życia prywatnego dają zaiste magiczne efekty. I tak mi całe życie niepostrzeżenie a bezużytecznie przecieka między palcami. Czyste marnotrawstwo miejsca i powietrza.

* * *
DNiB przyniosła mi plik ulotek z różnych szkół z targów edukacyjnych. Przejrzałem je i westchnąłem z rezygnacją. Jak to się dzieje, że inne szkoły stać na zaprojektowanie i wydrukowanie ładnych, kolorowych ulotek i folderów reklamowych, a u nas taka nędza, że na materiały reklamowe mamy zero złotych. Zresztą tyle samo mamy na całą reklamę z dniem otwartym włącznie. Zrozumiałbym, gdyby tamte szkoły były prywatne i elitarne, ale to ta sama budżetówka co my! Tak samo oskubane z kasy przez gminy jak my. A jednak jakoś potrafią środki na istotny cel zorganizować. Tymczasem u nas - bida z nędzą. Na wszystko pieniędzy brakuje. I nie chodzi tu przecież o jakieś Bóg wie jakie pieniądze, lecz o kwotę raptem 2-3 tysięcy złotych. Lubimy opowiadać jaką to mamy tradycję, ale samą tradycją się nie najesz ani nie okryjesz, jak mawiają Francuzi. 
Czym i jak mamy przyciągnąć ciekawsze dzieciaki? Mamy organizować promocję szkoły, ale bez złotówki na wydatki (sic!). Ciekawych zajęć pozalekcyjnych też właściwie nie będzie - bo pieniędzy nie ma. To kto tu przyjdzie? 

Przypomina mi to wszystko filozofię gospodarowania, którą ładnie ilustruje stara opowiastka jak to chłop chciał urentownić krowę - żeby tańsza w utrzymaniu była - i od żarcia odzwyczaić. Do pełnego sukcesu było blisko - jeszcze jeden dzień a by się krowina odzwyczaiła, ino w przeddzień właśnie zdechła. Z głodu.

A kiedy dyrekcja pokrzykuje: "Czy wy sobie nie zdajecie sprawy?! A skąd ja wam na to pieniądze wezmę?!", to grzecznie milczę. Bo i co na to można odpowiedzieć? 
Ja tutaj uczę.

czwartek, 1 marca 2012

Zamknij oczy i wyciągnij ręce

Dzisiaj szczęście mnie cmoknęło. Nie powiem gdzie, bo nie uchodzi. Otóż dyrekcja podsunęła mi do podpisu papier, a z towarzyszącego mu szczebiotu dowiedziałem się, że zostałem dokooptowany do komisji rekrutacyjnej. Niedziwne o tyle, że wykonuję różne prace związane z rekrutacją. Niefajne zaś o tyle, że rączo przepląsała też sugestia, iż skoro koleżanki X nie ma, to ja będę akurat do jej zastąpienia. 

Pierwsze wrażenie - świstu-gwizdu, dwa tygodnie poszły w p...u. Dwa tygodnie mojego urlopu, znaczy się. Bo komisja kończy swoją róbótkę w połowie lipca. Dla mnie w gruncie rzeczy nie pierwszyzna, bo przez większość lat pracy pracowałem w komisji rekrutacyjnej, ale dlaczego znowu na mnie to pada? Dlaczego do przyjmowania i przekładania papierów od gimbusów nie można by wyznaczyć kogoś z Legionu St.Cows? Przecież jest w tej szkole cały zastęp ludzi, którzy od lat poza lekcjami palcem nie kiwnęli żeby cokolwiek zrobić. Wychowawstwa - nie. Uroczystości - nie. Prace organizacyjne - tylko w zespole, broń Boże przed czymkolwiek samodzielnym. Po dzwonku - Flash z Ligi Sprawiedliwych to przy nich pełzak. 
Za to jak zwykle orze się wciąż tą samą grupką.

Ale jak trochę ochłonąłem, to doszedłem do wniosku, że jest w tym i dobra strona: krótszy urlop = krótszy dołek. Zawszeć te dwa tygodnie bliżej do powrotu do pracy. Co jest wartością nie do pogardzenia.

Aha, i jeszcze uprzedzając naiwne pytania ludzi spoza systemu: to komisjowanie jest za friko. :-)

Uważaj na marzenia - niektóre sie spełniają

Napisałbym o Feeglach których dziś znowu opieprzyłem, ale to nie ma sensu. Nic to nie zmieni, a tylko Keldzie przykro się zrobi, a przecież ona nic temu nie winna - to ja sobie nie radzę. 

Od zawsze chciałem być nauczycielem, a po fafnastu latach w zawodzie coraz częściej konstatuję, że może nie powinienem nim być. Może w ogóle, a może nie w tej szkole - sam nie wiem. Za stary już jestem na zmianę zawodu, zresztą z takim wyksztalceniem to nigdzie indziej poza kasą w Tesco by mnie nie przyjęli. Zmienić szkoły na lepszą też się nie udało - z ulicy nie wezmą, a znajomości nie mam. 

Z jednej strony mam czasy zwątpienia (bo chwile to już nie są) czy w ogóle nadaję się do tego zawodu, z drugiej wiem że mógłbym dać uczniom wiele odkryć i inspiracji, ale uczniom dobrym, takim, którym choć trochę "się chce". Niby wiem że nie jestem nauczycielem dla każdego, lecz wymagam jednak pewnego poziomu po drugiej stronie. Ale kiedy kolejny raz zderzam się z rzeczywistością zaniedbanych [1] dzieci, którym nie zależy na nauce i nawet nie chcą zaciekawić się czymkolwiek z historii, których nie nauczono szacunku dla drugiego człowieka, to rezygnacja mnie ogarnia. 

Za młody na emeryturę, za stary na zaczynanie życia od nowa. No zajebiście...

_________________________________
[1] Zaniedbanych nie w sensie ekonomicznym czy patologicznym, lecz emocjonalnym i mikroedukacyjnym. To dzieci z przeciętnych domów, dostatnich, ubrane i nakarmione. Jednocześnie to dzieci, których istotne potrzeby emocjonalne, szkolne oraz różne ich deficyty zostały przez rodziców przegapione i niezaspokojone.