niedziela, 30 października 2011

O internecie i saperach

Minęły właśnie 2 miesiące od rozpoczęcia roku i 4 miesiące od podjęcia decyzji o wprowadzeniu dziennika elektronicznego, a ja dalej nie mam netu w pracowni. Komp stoi w charakterze rekwizytu, równie użyteczny co paprotka na oknie. Ależ mnie irytuje taki rozpaczliwy brak profesjonalizmu. :-(

Są dwie filozofie saperskie.
Pierwsza oparta jest na przekonaniu, że zanim się wejdzie na pole minowe, trzeba nauczyć się jak wygląda mina i jak ją rozbroić.
Druga filozofia uważa, że powyższe przygotowania są zbędne, gdyż w zupełności wystarczy sama szczera chęć przejścia przez pole minowe.

Mnie bardziej do przekonania trafia ta pierwsza, ale nie wiem czemu w mojej pracy jakoś ta druga cieszy się o wiele większą  popularnością. Jak kto nie wierzy niech sprawdzi w internecie z kompa w mojej pracowni.

No ale ja to jakiś nienormalny jestem.

sobota, 29 października 2011

Leci! Kryj się!


A co leci?

Ano gorący kartofel leci.

Czyli funkcja szkolnego rzecznika praw ucznia.

Dzieci sobie wybierają takiego rzecznika spośród nauczycieli i wydaje im się że fundują sobie szeryfa, który wkroczy do miasta bezprawia i wyjdzie zeń drugą stroną z parą dymiących koltów zaprowadziwszy prawo i sprawiedliwość.
Z punktu widzenia niemal wszystkich nauczycieli to śmierdzące jajo zniesione przez mamusię Scyllę - ryzyko narażenia się koleżankom i kolegom interwencjami, po rendez-vous z tatusiem Charybdą - obawą że uczniowie się zorientują że zostali olani.
Z punktu widzenia osoby posiadającej choć molekułę zdrowego rozsądku to krzyżówka telefonu zaufania z dystrybutorem chusteczek i punktem sprzedaży otuchy.

Krótko mówiąc - funkcja zbędna, bo pozbawiona jakichkolwiek uprawnień władczych. Jedynym sensownym rzecznikiem praw ucznia w szkole jest jej dyrektor, który jako jedyny ma dostateczną władzę i autorytet, żeby skutecznie naruszeniom tych praw przeciwdziałać. Niestety u nas dyrekcja ochoczo wydelegowała to zadanie na nauczyciela nie dając mu tak naprawdę żadnych instrumentów działania. Jak dzieje się coś nie halo, to i tak sprawa trafi do dyrekcji. Więc po co w ogóle zachodzić do RPU, skoro prościej pójść od razu do dyra? Rzecznik może tylko mediować, zaś dyrekcja od razu strzelać. A uczniowie oczekują szybkich efektów po ich myśli.

Więc RPU to niepotrzebne ogniwo. Ale za to jak to dumnie brzmi, że w szkole jest Rzecznik Praw Ucznia! I o to tak naprawdę chodzi.

Wskutek powyższego na wieść o tym, że po szkole grasuje delegacja samorządu polując na kandydatów na RPU, grono zareagowało mniej więcej tak, jak rotmistrz 23. pułku ułanów grodzieńskich Czuczełowicz na atak lotniczy: "W kusty, job waszu mat'!!"

Przyszły dzieci do mnie, zgnębione zlewką grona, biedne takie, że nie miałbym serca odmówić i zgodziłem się kandydować. W sumie robota dla mnie nie obca, bo przez kilka lat byłem pierwszym RPU w tej szkole.

Odbyły się wybory, miałem dwie kontrkandydatki. Kampanii wyborczej nie prowadziliśmy, raczej przypominało to oczekiwanie na wyrok.;-)
Mimo że 2/3 wyborców zna mnie ledwie dwa miesiące (bo w zeszłym roku przecież nie pracowałem), to jednak wygrana była wyraźna:
Mła - jakieś 260 głosów, obie kontrkandydatki - 160 w sumie. Frekwencja nadzwyczaj wysoka - circa 85%.

Doszły mnie słuchy o ładnej scence wyborczej.
W jednej z klas trwa głosowanie. Pewien, no... niewykluczone, że przypuszczalnie być może prawdopodobnie dość bystry  uczeń pyta:
"To na kogo mam głosować?"
Jego koleżanka na cały głos: "Na niego, bałwanie!"

niedziela, 23 października 2011

Moje dziecko tego nigdy by nie zrobiło!


Dobrze kiedy dziecko ma wsparcie rodzica w konfrontacji ze światem, ale fatalnie, kiedy to wsparcie jest kompletnie bezrefleksyjne.

Kiedy wychowawca bądź nauczyciel ma zastrzeżenia do zachowania dziecka, to zwraca na nie uwagę rodzica. Cel jest jasny - trzeba skorygować zachowania młodego człowieka by nie przyniosły mu szkody, zwłaszcza kiedy się utrwalą i zostaną przeniesione z wieku młodzieńczego w wiek dorosły.

Rodzic mądry dostrzega ten cel i wie że to dla dobra jego własnego dziecka. Ale to niestety stopniowo wymierający gatunek.
Coraz więcej rodziców reaguje zignorowaniem komunikatu, jak sądzę, ze zmęczenia, z lenistwa, z bezradności.

Jest też elitarna i również rosnąca grupa kuriozów, którzy reagują wyparciem i agresją. Nie przyjmują do wiadomości, że ICH dziecko może zachowywać się niewłaściwie i sugestię, że tak jest w istocie przyjmują jako potwarz i oszczerstwo oraz agresywny atak na NICH i ICH rodzinę, którą muszą bronić. [1] Odrzucają hurtem wszelkie informacje wskazujące, że dziecko zachowuje się autodestrukcyjnie lub źle, wchodzą w syndrom oblężonej twierdzy i zamykają na wszelkie argumenty i dowody, choćby najbardziej racjonalne i oczywiste. To jakieś karykaturalne wręcz zachowania plemienne - bronić naszych, bez względu na to co zrobili.
Ci nieszczęśni głupcy, bo nie ma co się bawić w eufemizmy, nie zdają sobie nawet sprawy z tego, jaką krzywdę wyrządzają własnemu dziecku. Utrwalają w nim postawę złożoną z krętactwa, zakłamania i wypierania. [2] Dodatkowo nie korygują zachowań, kótre w dorosłym życiu mogą mu przynieść przykre a nawet tragiczne konsekwencje.

Samochód prowadzić może tylko ten, kto ukończył kurs i zdał egzamin, ale dziecko wychowywać może każdy. No i efekty widać... :-(

_________________________________________
[1] Nauczyciel sugeruje, że młodzian może coś brać, bo trudno inaczej wytłumaczyć jego dziwne a charakterystyczne zachowania, a tatuś: "Olek na pewno nic nie bierze!" i do stojącego obok synalka "Tatuś ci wierzy, Olusiu!".
Synalek maluje tagi i penisy w zeszytach kolegów, na ławkach, ścianie itp. a tatuś krzyczy (sic!), że nic mu nie udowodniono i żeby mu pokazać ekspertyzę grafologiczną.

[2] -Jasiu, co trzymasz w ręce?
      -Jakiej ręce?
      -Tej!
      -To nie moja ręka!
Rodzic:
      -Pan udowodni, że to była jego ręka!!!

niedziela, 9 października 2011

Konfrontowanie dzieci z ich poczynaniami

Rodzic powinien wykazywać troskę o dziecko - to fundamentalny obowiązek każdego rodzica. Schody zaczynają się, kiedy przychodzi do określania granic tej troski. Granica zakreślona zbyt szczupło - dziecko nie będzie należycie zadbane. Granica rozciągnięta za daleko - dziecko będzie chowane pod kloszem. Znaleźć tu umiar i złoty środek to sztuka, której nikt nie uczy i trzeba własnym przemysłem do tego dojść.
Mam w zwyczaju zbierać różne lapsusy uczniowskiej twórczości kartkówkowo-klasówkowej i wywieszać w gablotce na korytarzu jako tzw. Humor zeszytów. Uczniom się to podoba, niektórzy nawet nie kryją się z autorstwem niektórych "kwiatków z oślej łączki" i na pół korytarza drą się "To moje!".[1] 
Myślę, że ma to jakiś walor edukacyjny i może od czasu do czasu ten czy ów uczeń pomyśli, że warto by się przyłożyć do pisania, by podobnych głupot nie pisać.

Pewnego pięknego dnia 39. odcinek stał się bohaterem interwencji troskliwej matki ucznia, która dowiedziawszy się o uprawianym przeze mnie ww. procederze, poddała go krytyce jako ośmieszanie uczniów i poprosiła, żebym nie umieszczał w kolejnym odcinku lapsusa jej syna, jeśliby ten takowy w przyszłości popełnił. Wyjaśniła, że nie ma znaczenia anonimowość cytatów, bo "Jeśliby zobaczył swój tekst w gablocie, to by go rozpoznał i byłoby mu przykro". Trochę mi zajęło połapanie się o co chodzi, ale obiecałem, że nie umieszczę - w końcu "Nasz klient - nasz pan". 

Podziwiać nalezy zapał w chronieniu dziecka przed konfrontowaniem się ze skutkami jego własnych działań. Z pewnością wchodząc w dorosłe i samodzielne życie będzie znakomicie uodporniony na porażki. Skoro przeczytanie własnego lapsusa na tablicy ma wywołać aż tak szkodliwe następstwa, że trzeba go przed nimi chronić, to nasuwa się pytanie: jak on ma sobie dać radę w życiu?
_________________________________________
[1]  Bo wszystkie "kwiatki" są wywieszane anonimowo, tzn. bez wskazówek dot. autora/ki i klasy.

wtorek, 4 października 2011

Kurs doskonalący, tylko - co?

Doskonalę się nieustająco, znaczy - kurs trwa. Dzisiaj mieliśmy praktyczny pokaz jak urządzić edukacyjny odpowiednik budowy domu w kolejności fundamenty - > dach - > parter.

Pani nam wręczyła fragmenty podstawy programowej i oznajmiła, że mamy przełożyć to na konkretne treści, pamiętając że na całe "Dwudziestolecie międzywojenne" mamy 15 godzin lekcyjnych. Oznaczało to, że mamy w praktyce podzielić to na tematy lekcyjne. Pani zażyczyła sobie, żeby to było zrobione w ujęciu problemowym, a na sugestię że przy zakresie podstawowym ujęcie problemowe jest... mało efektywne, odparła "problemowo". Nie zaskoczyło mnie ani trochę, gdyż miałem już okazję się przekonać, że pani rusza na zajęcia z góry zaprogramowana i zmiana planów nie jest brana pod uwagę, nawet jeśli widać, że założenia były... ekhem, ekhem... nietrafne i aż krzyczą pod niebiosa, żeby je zmienić, bo wszystko się kupy nie trzyma.

Zrobiliśmy raz-dwa podział treści na jednostki lekcyjne - fajnie nam wyszedł, mógłbym to spoko sam realizować na swoich lekcjach. Rozum, nawet nieużywany, podpowiadał żeby zebrać to, co opracowały trzy grupy, połączyć, poprzycinać, żeby się w przewidzianym limicie czasu zmieściło i mielibyśmy całkiem znośny rozkład materiału dla działu "Dwudziestolecie międzywojenne", nadający się do zastosowania w praktyce.
Ale pani przecież miała zaplanowane "coś" i nie była w stanie nawet tego zauważyć, bo musiała podążać za rzeczonym "cosiem". Więc zaczęła przekładać nasze ustalenia na program, choć właściwa kolejność  jest odwrotna, tzn. na podstawie podstawy programowej układa się program, a na podstawie programu układa się rozkład materiału.
Wyszły jakieś ogólnikowe i cokolwiek chaotyczne dyrdymały, nad którymi zresztą niektórzy kursanci i kursantki dyskutowali z zapałem, wyraźnie zdradzającym, że chyba nie zauważyli metodycznego absurdu tego co robiliśmy.
Konkluzji, ani podsumowania, które by dały nam jakąś wskazówkę "po kiego grzyba to było?!" - nie było. Tylko pani skończyła zajęcia. Co było najbardziej pozytywnym elementem dzisiejszych zajęć.

niedziela, 2 października 2011

Komputer w pracowni to jednak sztuka jest


Po fafnastu dniach eksponowania kompa i monitora luzem w mojej sali nadszedł czas na uruchomienie tych czcigodnych zabytków. [1]

Uwertura

Señor Infor: Czy masz rozgałęziacz w pracowni?
Ja: Nie mam.
Señor Infor: To ci nie zainstaluję. Musisz mieć rozgałęziacz. Jak będziesz miał to przyjdź i mi powiedz, a ja ci wtedy zainstaluję i będziesz miał.

I akt. Następny tydzień.

Señor Infor: Rozgałęziacz masz?
Ja: Mam mieć. Zamówiłem w administracji i już powinien być.
Señor Infor: To jak będziesz miał to sam sobie to podłączysz, przecież to proste jest i już masz.
Ja: A jeszcze czego! Podłączyć kabelki to dla mnie żaden problem, ale te czary mary z instalacją, klikanie w cośtam w programach, to ja o tym nie mam zielonego pojęcia. Ty mi to musisz zrobić, bo ja się nie znam. No, to weź rozgałęziacz z administracji i kiedy Ci pasuje podłącz mi te wszystkie ustrojstwa.
Señor Infor: No ty niemożliwy jesteś! To ja mam latać do administracji po twój przedłużacz?! [do kolegi] Ty słyszałeś? Ja sam to mam wszystko zrobić?! [do mnie] Na szóstej lekcji ci pasuje?

II akt. Szósta lekcja.

Wkracza Señor Infor  

Señor Infor: Zaraz to będziesz miał.
Ja: OK.
Lekcja trwa, Señor Infor krząta się przy kompie, wychodzi, coś przynosi; kwadrans jeden, drugi, trzeci.
Kilka minut do dzwonka.
Señor Infor: Ja ci tego nie zrobię. Sygnału wi-fi nie ma.
Ja: Jak to nie ma?
Señor Infor: No nie ma, do tej części budynku dociera może 10% sygnału.
Ja: Ale w niektórych salach jest.
Señor Infor:  Owszem - jest, ale tylko w tych blisko sekretariatu - ich nadajnik to jedyne działające źródło sygnału w szkole. A tutaj powinieneś korzystać z nadajnika w pokoju nauczycielskim, ale on sygnału nie daje.

Kurtyna 

Nauczycielowi dostęp do internetu przecież niezbędny nie jest bo zawsze może "coś tam dzieciakom zadać", a jak administracja ma bez netu pracować?
No nie da się! Co nie, panie Boczku?!
__________________________________
[1] 15 cali kineskopu i coś koło 1,2 GHz procek...