czwartek, 26 maja 2011

Dobry Niemiec


Jest ciepły lipcowy dzień 1944 roku. W miasteczku Głębokie coraz wyraźniej słychać huk dział zbliżającego się frontu. Władze niemieckie wydają rozkaz ewakuacji wszystkich mieszkańców; kto go nie wykona zostanie rozstrzelany.

Nauczycielka Katarzyna z Grabowieckich Miciukiewiczowa jest w tragicznej rozterce - jej matka jest sparaliżowana, mąż nie żyje od 1940 roku, nie ma żadnej rodziny w okolicy (wszyscy wywiezieni przez Sowietów jeszcze w 1940). Nawet z pomocą niespełna 9-letniej córki Marysi nie zdoła przetransportować matki na odległą stację kolejową. Podejmuje desperacką decyzję ukrycia się i przeczekania odejścia Niemców.
Za kryjówkę posłuży im gęsty, zbity w splątany kłąb łodyg, liści i kolców maliniak, porastający ogród na tyłach domu.

Kiedy nadszedł termin opuszczenia miasta cała trójka zapadła w gęstwinie i w napięciu wsłuchiwała się w odgłosy ewakuacji. Stopniowo zapadała cisza w miarę jak mieszkańcy opuszczali swe domy i mieszkania odchodząc na wygnanie.

Odległy huk frontu, ciepłe lipcowe słońce i przejmująca wokół cisza, która jeszcze parę godzin temu była gwarnym miasteczkiem. A w maliniaku trzy przerażone kobiety czekające co przyniesie im los.

Nagle tę ciszę przecięły dźwięki - z sąsiedniego domu popłynęła muzyka fortepianowa. Na ulicy słychać było chrzęst podkutych butów i niemieckie głosy. Od czasu do czasu gdzieś rozlegały się strzały - to szły niemieckie komanda sprawdzające jak wykonano rozkaz ewakuacji. Znalezionych ludzi zabijano na miejscu. 

Na zarośla padł cień - esesman wspiął się na komórkę i z góry przepatrując maliniak znalazł ukrytą trójkę. Najstarsza z kobiet, Maria z Hołyńskich Grabowiecka, większość życia spędziła w zaborze austriackim i płynnie mówiła po niemiecku. Zaczęła prosić Niemca żeby darował im życie, przynajmniej dziecku. Jej austriacki akcent zwrócił uwagę Niemca, który spytał ją skąd pochodzi. Wyjaśniła, że urodziła się jako poddana cesarza Franza Josefa II, że młodość spędziła w państwie austriackim, że dobrze wspominała cesarza itp. Esesman wysłuchał w milczeniu i powiedział, że jest Austriakiem i zawsze podziwiał i szanował cesarza. Kazał im siedzieć cicho i nie wychylać nosa aż do nadejścia Rosjan. Przesunął kolbą karabinu gałęzie, żeby zasłonić przejście do kryjówki i odszedł.

Dwa domy dalej na tej samej ulicy rozstrzelał paru znalezionych mężczyzn.

Katarzyna Miciukiewiczowa z matką i córką doczekała "wyzwolenia", a po wielu dramatycznych perypetiach cała trójka wyjechała do Polski, później nazwanej Ludową. Ale to już inna historia.

niedziela, 22 maja 2011

Od apostoła do hydraulika


Kiedyś Maciej Stuhr wspominał jak prowadził bodajże imprezę stowarzyszenia famaceutów. W ramach rozrywek goście m.in. musieli odpowiadać na zadane pytania/tematy. Na pytanie "Co to jest złudzenie apteczne?" padła pyszna odpowiedź: "To złudzenie, że jest się prawie lekarzem, kiedy jest się prawie sprzedawcą".

Wielu, bardzo wielu nauczycieli [1] postrzega swój zawód misyjnie. Że oto tu mają do spełnienia wielką, ważną misję narodowo-społeczną, wyciągania ludu z mroków ciemnoty i analfabetyzmu, niesienia kaganka oświaty pod strzechy (a niechby i pod blachodachówki). Jako awangarda inteligencji idą z płomykiem swojego najważniejszego pod słońcem przedmiotu rozniecać ognisko rozwoju, postępu i ogólnej pomyślności. Już w samym założeniu mamy do czynienia z opozycją: misja światłych z jednej strony i oporna ciemnota z drugiej. Ci co niosą światło wiedzy czynią to dla dobra wspólnego, więc wszelki opór i wstręty jakie im się w tej zbożnej misji czyni są oczywiscie aspołeczne, szkodliwe dla wspólnoty i ich potępienie oraz pokonanie jest oczywiście usprawiedliwionym obowiązkiem nauczyciela. Oświecany lud jest przedmiotem działań, a nie podmiotem. Wizja taka ukształtowała się, jak sądzę, w II połowie XIX wieku i u nas dodatkowo została wzmocniona obowiązkiem oświecania w duchu narodowym. A więc opierający się nauce tuman jednocześnie jest złym Polakiem działającym na szkodę narodu, ojczyzny i państwa. Zagrożenie jakie sobą stanowi motywuje i usprawiedliwia nauczyciela w wykorzystaniu wszelkich środków dla zawrócenia go ze złej drogi i zagnanie do sfornego stada zmierzającego ku świetlanej narodowej przyszłości.

Tylko że czasy się trochę zmieniły.

Dziś mało kto, poza samymi nauczycielami, tak postrzega edukację i rolę nauczyciela. Dziś tuman kategorycznie sobie nie życzy żeby go zmieniać i oświecać, a większość populacji sądzi, że to jego prawo być chamem i oddziaływanie na niego, żeby nim przestał być to może ingerowanie w oryginalność i autonomię jednostki, więc może nie wypada. Więc żadnego kaganka już nie ma, chyba że w muzeum.
Szkoła nie jest już jak w XIX wieku jedynym źródłem wiedzy dla niepiśmiennego ludu. Po co się czegoś uczyć w szkole, jeśli można to sprawdzić na wikipedii?
Kiedyś nauczyciel należał do elity intelektualnej, szczególnie w małych miejscowościach. Dziś w obliczu masowej inflacji wykształcenia jaka nastapiła w III RP, wyższe wykształcenie i tytuł magistra nic nie znaczą. [2]

Dziś rodzic nie oczekuje od szkoły, że ta zapewni jego dziecku awans społeczny pod warunkiem jego ciężkiej pracy w postaci pilnej nauki. Dziś rodzic oczekuje od szkoły zaświadczenia, które umożliwi przesunięcie pociechy wyżej, na kolejny etap. Szkoła to punkt wydawania "papierków" zwanych świadectwami i nic więcej. Wiedza, kultura, umiejętności to rzeczy, owszem przydatne, ale niekoniecznie. One są w opcjach, lecz do ustawienia się w życiu wystarczy pakiet podstawowy, a ten się dostaje za chodzenie, a właściwie za zapisanie się do szkoły i pojawianie się w niej od czasu do czasu. Czy się stoi czy się leży, to promocja się należy. [3]

W takiej nowoczesnej polskiej szkole nauczyciel to ktoś, kto ma zadbać by pociechy dobrze się czuły, broń Boże nie przepracowały i nie stresowały i w terminie dostały należne im zaświadczenie z którym pójdą dalej. Sęk w tym że wielu, bardzo wielu nauczycieli co najwyżej to podejrzewa, gdzieś czuje intuicyjnie że zmiana zachodzi, ale ta nowa rzeczywistość i nowa ich rola jeszcze do nich nie dotarły. W ich świadomości króluje stary model, u niektórych ewoluujący w kompleks Boga.

Ludzie spoza branży edukacyjnej nie zdają spobie sprawy z tego, jak bardzo wyczerpujący psychicznie jest zawód nauczyciela. Co ciekawe rozumieli to doskonale mądrzy ludzie w wieku XIX ustanawiając długie urlopy nauczycielskie - po prostu wiedzieli, że potrzeba czasu na zregenerowanie psychiki wyłomotanej przez dzieciarnię. Dziś ta świadomość zanikła. Jeśli na to nałożymy potężny stres związany z wyżej wspomnianą zmianą roli i postrzegania nauczyciela, to mamy sytuację wybitnie szkodliwą ze społecznego punktu widzenia. 

Kilkusettysięczna masa sfrustrowanych i pozostawionych samym sobie ludzi [4], odgrywających ważną rolę społeczną, krytykowanych na każdym kroku za wszystko (wystarczy wejść na jakieś forum np. onet.pl i poczytać ile tam jadu i zawiści pod adresem belfrów). A przecież od tych ludzi zależy w jakimś stopniu ukształtowanie przyszłych pokoleń. [5] Na to ani społeczeństwo, ani elity polityczne nie patrzą, ślepe jak krzyżówka kreta z lemingiem na jakąkolwiek dalszą perspektywę.

W swoich oczach nauczyciel jest depozytariuszem Wiedzy, przewodnikiem i wyrocznią, apostołem po prostu, zaś w oczach coraz większej części społeczeństwa jest człowiekiem z branży usługowej. Jak do szewca się idzie z dziurawymi butami, po hydraulika dzwoni gdy z kaloryfera cieknie, tak do nauczyciela się idzie, żeby dziecko mogło dostać się do następnej klasy, bo bez tego "magistra nie zrobi". 
Kobitka [6] czy facet od usług ma szybko wykonać robotę i zniknąć, a nie wymądrzać się, ani - nie daj Boże - wywyższać. Kiedy ma dziecku dać kwitek do następnej klasy, a ona/on śmie kręcić nosem i krytykować, że dziecko leniwe i mało zdolne [7] to obywatel czuje się zaatakowany w samym środku swojego jestestwa. "Jakakolwiek krytyka mojego dziecka, to atak na mnie!" - oto dewiza rosnącej liczby rodaków. Można to zresztą rozwinąć: "Atak na mnie nie może być usprawiedliwiony, więc krytyka mojego dziecka jest niesprawiedliwa." I pozamiatane - gość od usług napastuje klienta. A klient nasz pan.

___________________________________________
[1] stawiałbym, że większość.

[2] niektórzy jeszcze tego nie zauważyli. Jak np. pewien kolega dumny z awansu, który wyrwał go z rodzinnej Pipidówki i rzucił do samej Warszawy. Kiedy uznał że dyrekcja potraktowała go z niedostateczną rewerencją wykrzyknął z oburzeniem : "Jak można mnie tak traktować?! Ja jestem MAGISTREM!!!"

[3] jeśli ktoś sądzi, że to tylko prakyka, to śpieszę donieść, że nasze dzielne władze oświatowe dbają troskliwie o nieprzepracowywanie się przyszłych wyborców i już dawno wprowadziły przepis, że można zostać promowanym do następnej klasy z jedynką w podstawówce i w gimnazjum, a były podejmowane starania, żeby tak samo było i w liceum.

[4] widział kto, żeby misjonarz z kagankiem zapisywał się do psychiatry?!

[5] proste doświadczenie: których swoich nauczycieli pamiętasz lepiej - normalnych czy szurniętych? 

[6] jak ja nie znoszę tego słowa! Ale użycie tu umyślne.

[7] bo nie wypada powiedzieć, że tępe i lotne jak otoczak, gdyż prawda to ostatnia rzecz jaką wyborca chce usłyszeć, więc rodzicowi wówczas natychmiast leci z odsieczą kawaleria z kuratorium i gminy.

środa, 4 maja 2011

Owieczka na gigancie

Ateiści w swoich relacjach z chrześcijanami przypominają pd pewnym względem samych chrześcijan w relacjach z żydami. U niektórych apostatów daje się zauważyć pewne napięcie i emocje w reakcjach na, nazwijmy to, "katolickie praktyki". Kiedy widzą zachowania niezbyt oczywiście kojarzące się dziś z nauką i nowoczesnością, bywa że zaczynają pomstować na "ciemnotę i zabobon" [1]. Na logikę nie powinno ich to obchodzić, bo przecież występując z Kościoła, wyłączyli się z grupy w której takie zachowania obowiązują, więc to już im nie grozi. 
A jednak tam gdzie rządzą emocje, logika siedzi na schodach. Mam wrażenie, że dla nich sam fakt istnienia tych potępianych przezeń praktyk jest odbierany jako atak na ich nową pozycję na wolności. Czują się zagrożeni i dlatego głośno a nieżyczliwie komentują. 
Po części być może dlatego, że wystąpienie z grona wierzących jest u nas nadal traktowane jako dziwactwo, okresowa fanaberia, którą wystarczy przeczekać, albo zignorować. Apostaci o tym wiedzą i są skłonni dopatrywać się w różnych wypowiedziach i zachowaniach wierzących podstępnych prób sprowadzenia z powrotem zagubionej owieczki. A owieczka jest dumna z uzyskanej wolności i wizja koszaru jest dla niej bliska koszmaru. Jednocześnie z drugiej strony praktykujący katolicy nieraz nie wykazują się należytą delikatnością i nie chcą zrozumieć, że np. udział we mszy świętej - dla nich naturalny i oczywisty, dla byłego katolika jest trudny do zaakceptowania, jako swoisty emocjonalny powrót do tego, od czego uciekł.
Byłoby w tej sferze prościej, gdyby katolikiem zostawało się z wyboru - świadomego wyboru zainteresowanego!, a nie mocą cudzej decyzji, bez pytania o zdanie samej owieczki. [2]
A co to ma wspólnego z Żydami i chrześcijanami?
Chrześcijaństwo powstało jako sekta w łonie judaizmu, od którego (za sprawą działań św. Pawła z Tarsu) ostatecznie się oderwało i zaczęło żyć własnym życiem. Jak ktoś kiedyś ładnie zauważył, główna różnica miedzy chrześcijaństwem i judaizmem jest taka, że żydzi wierzą, że mesjasz przyjdzie, a chrześcijanie wierzą, że już przyszedł. W tej perspektywie dla żyda chrzescijanin stanowił niewielki problem - to był po prostu ktoś, kto się pomylił i tkwił w tej pomyłce, wierząc że jeden z mnóstwa proroków jakich judaizm wyprodukował jest mesjaszem i synem Bożym.W gruncie rzeczy - jego problem.
Ale dla chrześcijanina żyd był kimś o wiele bardziej niepokojącym. Był tym kto nie uwierzył w boskość Jezusa, a więc kimś kto samym faktem swojego istnienia w jakimś stopniu podważał istotę religii chrześcijańskiej. To że nadal byli wyznawcy judaizmu był dla podświadomości chrześcijan takim cichutkim głosikiem wątpliwości: "A może faktycznie mylimy się?".
Lecz nową religię przyjmowali ci, którzy bardzo tego pragnęli, bo nie odnajdywali się w dotychczasowych kultach. A tacy głęboko i bezkompromisowo religijni ludzie [3], uszczęśliwieni że wreszcie znaleźli "Prawdę" jakiej szukali, mają większą niż inni skłonność do agresji względem tych, którzy w jakikolwiek sposób podważają ich "odkrycie". Więc swoją agresję kierowali przeciw żydom. Agresją tłumili i wypierali wszelkie wątpliwości. Jak sądzę nawet nie zdawali sobie świadomie sprawy z tego, że je w ogóle mają! Nie jest przypadkiem, że duchowni katoliccy przez kilkanaście stuleci podsycali wrogość wobec żydów - przecież jako funkcjonariusze tego związku wyznaniowego (jaki uroczy współczesny termin!) byli najbardziej zainteresowani zdeprecjonowaniem tych, którzy samym swoim istnieniem podważali sens ich istnienia. Agresja bywa efektem lęków. Jeśli jesteś pewny swego, cóż cię krytyka obchodzi?
Można by jednak złośliwie zapytać: ale po tak dlugim okresie istnienia chrześcijaństwa, jaka może być jeszcze wątpliwość co do Jezusa? Więc po cóż jeszcze atakować żydów? Może niechęć chrześcijanina wobec żyda jest wprost proporcjonalna do wątłości wiary tego chrześcijanina?

____________________________________________
[1] np. kult relikwi; BTW jak dla mnie - makabryczny i dzikim pogaństwem tęgo podszyty.
[2] Apostata by zapewne gniewnie a gorzko skomentował tę praktykę: "Szybko chrzcijmy go, zanim się zorientuje!"
[3] na ogół nazywamy ich fanatykami, ale tutaj to słowo nie pasowało mi do wywodu, jako niepotrzebnie zbyt wartościujące.

poniedziałek, 2 maja 2011

Niewierzący praktykujący

CBOS we współpracy z Centrum Myśli Jana Pawła II opublikowało sondaż, z którego wynika, że Jan Paweł II jest autorytetem dla 93 % Polaków. Liczba tych którzy deklarują kierowanie się w życiu jego wskazaniami zmalała z 84% w 2005 do 66% obecnie.

Można się martwić, że liczebność tych grup maleje. Można się cieszyć, że tak wielu docenia wielkość papieża i kieruje się jego wskazaniami. 

Pal sześć ilu z tych ludzi wskazało Jana Pawła II jako autorytet z głębokiego przekonania, a ilu z konformistycznego przekonania że " tak wypada". 

Mnie bardziej ciekawi coś innego: jaki byłby odsetek kierujących się wskazaniami papieża, gdyby nie pytać o to wprost lecz pośrednio, odwołując się do treści nauk Jana Pawła II, bez wspomnienia o ich autorze. Albo spytać te 66% deklarujących życie w zgodzie ze wskazaniami, żeby wymienili te wskazania. Coś mi się zdaje, że wyniki nie byłyby tak budujące. Od lat mam gorzkie wrażenie, że jedyne co z wypowiedzi Jana Pawła II naprawdę zainteresowało masy naszych, pożal się Boże, katolików i trafiło do nich, to wspomnienie o kremówkach. Reszta momentalnie uleciała z wiatrem.

Zresztą co tu mówić o naukach papieskich. Jakby przepytać rzetelnie tych naszych "katolików" z nauk Kościoła, zasad wiary itp. elementarza, to jaki byłby wynik? Większość by oblała koncertowo. Bo u nas większość chodzi do kościoła ze zwyczaju i presji otoczenia, bo "tradycja taka". A refleksji intelektualnej w tym tyle, ile wody na pustyni. Klepie się bezmyślnie paciurki i mechanicznie powtarza za księdzem i resztą na mszy bez zastanowienia nad treścią. Ci sami ludzie śmieją się, że w Tybecie modlitwę odmawia się przez zakręcenie bębenkiem modlitewnym. A sami to niby w czym lepsi?