poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Kult cargo w oświacie

W ostatnim Magazynie Świątecznym Wyborczej z 28.-29. kwietnia jest ciekawy artykuł Piotra Cieślińskiego o naszym systemie edukacji. Bardzo spodobała mi się jego konstatacja, że "Polski system oświaty przypomina mi kulty cargo praktykowane przez ludy Melanezji na Oceanie Spokojnym."


Bardzo celna uwaga. Kopiujemy jakieś elementy rozwiązań istniejących gdzieś na świecie, broń Boże nie całe systemy, i przenosimy na nasz grunt. Nie zaprzątamy sobie przy tym głowy uczciwą analizą, czy taki wyrwany z kontekstu element: 
a) zadziała u nas zgodnie z oczekiwaniami i będzie jak tam.
b) zadziała, ale z racji osadzenia w innym kontekście organizacyjnym, zupełnie inaczej.
c) nie zadziała w ogóle.

Do dokonywania zmian w zupełności wystarczy władza lub dostęp do niej i silne przekonanie o własnej racji, bez znaczenia - prawdziwe czy udawane. Dodajmy do tego zupełną nieodpowiedzialność za swoje czyny, oraz zdezorientowanie społeczeństwa przyjmującego z pańszczyźnianą mieszanką rezygnacji i respektu wszelkie narzucane mu rozwiązania. 

Nie ma pogłębionej analizy, długofalowego myślenia, holistycznego spojrzenia. Jest królestwo hucpiarzy i hochsztaplerów.

Przyjemnie jest czytać sobie o kapitanie z Köpenick i myśleć z pogardliwą wyższością o durnych Szwabach, których tak łatwo było otumanić. Szkoda tylko, że w tych  naszych pustawych czerepach ledwie od kołtuna uwolnionych, nie zaświta, że jesteśmy gorsi. Bo u Prusaków, to kapitan z Köpenick musiał zaraz uciekać z kasą, a u nas byłby wybierany w kolejnych wyborach.


niedziela, 29 kwietnia 2012

Asertywność

Hebius niedawno skomentował mojego poprzedniego posta tymi słowy:

"Przejawiasz porażającą asertywność względem rodziny :P"

Zabił mi tym małego klina, bo słowo "asertywność" jest, z przyczyn niejasnych, jakoś dla mnie obcym. Znaczy to, że nie jestem w stanie przyswoić jego znaczenia i kiedy je słyszę, to rozpaczliwie próbuję  sobie przypomnieć co ono znaczy i z reguły mam z tym duże problemy. Nie wiem czemu akurat z tym pojęciem mam takie przejścia, bo generalnie z przyswajaniem trudnych słów jakoś sobie radzę. Lecz niech się tylko rozlegnie: "asertywność" a już miotam się, jak Kelda z przeliczaniem skali mapy. Powyższy komentarz Hebiusa wywołał małe zamieszanie w mym rozumku, bo musiałem się solidnie zastanowić o co mu chodzi: czy to dobrze czy źle, czy on pisze poważnie czy się nabija, czy to politowanie czy przygana? Uff...

Po części tylko te moje reakcje są zrozumiałe, gdyż pomijając samą nazwę, która była zupełnie nieznana, a odnosząc się do treści, asertywność to było coś zupełnie nie do przyjęcia w naszej rodzinie. W domu dziadka Gargamela "posiadanie i wyrażanie własnego zdania, bezpośrednie wyrażanie emocji i postaw w granicach nienaruszających praw i psychicznego terytorium innych osób oraz własnych, bez zachowań agresywnych, a także obrona własnych praw w sytuacjach społecznych" było absolutnie niedozwolone, gdyż było wyłącznym przywilejem "pana domu". Oczywiście bez tego całego pieprzenia o nienaruszaniu praw i psychicznego terytorium innych, bo przecież dziadek Gargamel w swoim domu miał prawo robić wszystko na co miał ochotę, a my, wedle jego słów aż nadto często powtarzanych - byliśmy tylko u niego.

Jakiekolwiek, najdrobniejsze nawet zachowania asertywne były natychmiast miażdżąco potępiane jako: "egoizm śmierdzący", "podskakiwanie" , "mądrolowanie chłopskiego filozofa", "zachowaj te głupstwa dla siebie!" "jak będziesz u siebie, to...".
Ciekawe to, że jakoś nigdy nad tym nie myślałem, a teraz jak się nad tym tak zastanawiam, to widzę, że właśnie wszelkie moje zachowania asertywne wywoływały u Gargamela szczególnie agresywne reakcje.

Wychowanie przez wzbudzanie poczucia winy to potężna broń, dająca rozległą strefę zniszczeń. Odmowa wykonania polecenia Gargamela, szczególnie oczekującego zrobienia czegoś dla niego, była straszliwą zbrodnią, zasługującą na najwyższe potępienie. W zasadzie kalibrowo to było świętokradztwo. 

Dziś wiele u siebie przepracowałem i już nie jestem tak bardzo podatny jak dawniej. Ale i tak, jakby ktoś spytał moją rodzinkę, to najprawdopodobniej by usłyszał, że jestem:
  • nieużyty,
  • wygodny,
  • zdolny, ale leniwy, 
  • nigdy nie chcę pomóc,
  • o nic mnie nie można poprosić,
  • nie mam za grosz wyczucia, że komuś należy się pomoc,
i tak dalej na tę melodię.

A dzisiaj z pomocą siostrzeńca zabudowałem półkami wielką wnękę w ich pokoju.


O pewnym szoferze i jego durnym wujaszku


Miałem się spotkać z kumplem o 13.00. Wyliczyłem czas przed jego przyjściem, zrobiłem plan, wszystko powinno było udać się załatwić.
Jadę sobie do rembudmarketu. Telefon. Siostrzeniec. Żebym im pomógł złozyć szafę, co ją przywiozą. Jutro. Troszkę zajęło ustalenie co rozumie pod pojęciem złożenia i szafy. Okazało się, że to będzie kilkanaście płyt pilśniowych, z których dopiero trzebą będzie tę szafę zrobić. Jeśli ktoś ma wątpliwości czy na pewno chodzi o płyty pilśniowe, śpieszę donieść, że słusznie ma. Bo okazało się po kolejnych uściśleniach, że tu chodzi o płyty paździerzowe. Z punktu widzenia sztywności i wytrzymałości mebla, różnica, rzekłbym, raczej znaczna. Kiedy wcześniej radzili się z czego ten mebel robić sugerowałem albo sklejkę, albo litą sosnę.
Nie skomentowałem, ale grzecznie spytałem skąd pomysł paździerzówki? "Bo była najtańsza?". Odpowiedź przyjąłem do wiadomości, bo już po ptokach, ale robienie mebla przy takiej zamianie materiału, to żadna frajda. 
Uwielbiam jak ktoś najpierw nalega na pomoc, a potem robi po swojemu, choć nie zna się na tym ani ciut, ciut.
No, ale mniejsza z tym. Obiecałem, że kupię co trzeba do złożenia tego Ludwika 19 i 3/5. Jestem w markecie, koszyk pełny, idę już do kas. Telefon. Siostrzeniec oznajmia, że zaraz przyjedzie bo coś tam ma kupić, będzie za 20 minut. Grzecznie tłumaczę mu, że się śpieszę, jestem umówiony i nie mogę czekać, a mam nienajlepsze [1] doświadczenia z jego punktualnością. Nie, nalega że zaraz będzie! Poza tym odwiezie mnie samochodem, więc i tak będę do przodu czasowo.  Cóż, chłopak nie wyobraża sobie poruszania się po Wawie inaczej niż autkiem. 
"No nie wygłupiaj się, nie bądź taki, zawiozę cię gdzie chcesz!"
I stary dureń się zgodził...
Przyjechał po 30 minutach.
Trafiliśmy na kolejkę, w której się terminal zablokował, ale kasjerka caly czas pozostawała przy nadziei, że zaraz się odblokuje. Czasu poszło, że...
 W tamtą stronę jakoś dojechałem autobusem bez korka, ale teraz siostrzeniec wybrał inną trasę. Z Jerozolimskich lądujemy na Żwirkach. Korek po horyzont. Lanos bez klimy, w środku jak w piekarniku, i to bez termoobiegu. Koszmar. 

W końcu za moją sugestią przebijamy się Racławicką do Puławskiej i wreszcie jedziemy od południa ku Centrum. Pyta gdzie mnie podrzucić. Mówię, że najlepiej na róg Marszałkowskiej i Armii Ludowej (Trasy Łazienkowskiej), bo muszę jeszcze coś załatwić. [2]
"OK!"
Jedziemy. 
"A może być Plac Trzech Krzyży?"
"Nie, nie może, to mi kompletnie nie pasuje."
"To gdzie chcesz?"
"Tam gdzie mówiłem - róg Marszałkowskiej i Trasy. Ostatecznie, jak ci wygodniej może być Plac Zbawiciela"
"Aha. OK"
Jedziemy, coś mi nie pasuje - nie ten skręt.
"Eeee... Którędy jedziesz?"
"Przez Centrum. Na Konstytucji cię wysadzę."
"Nie chcę na Konstytucji. Musiałbym się sporo cofnąć, a nie mam na to czasu."
"A to gdzie chciałeś?"
Widzę przed nami Rondo Jazdy Polskiej. Chrystepanie, trzeba korzystać z okazji, póki jeszcze czas.
"Wiesz wysiądę tutaj."
"Ale ja cię podwiozę na Zbawiciela!"
"Wiesz, ale może lepiej będzie jak wysiądę tutaj, zanim dojedziemy do Placu Wilsona."
Wolny!
Było po pół do drugiej.
Z kumplem się zdzwonimy po majówce.

A tyle już razy sobie obiecywałem, że nie dam się kolejny raz nabrać...

_______________________________________
[1] Eufemizm taki.

[2] Jakby co, to jest Google Maps.

sobota, 28 kwietnia 2012

Przerwa śniadaniowa

Sapho przypomniała mi sprawę Robina i jego czajnikowej zbrodni. Urocza historyjka. Dziś to byłoby naprawdę niebezpieczne, bo degeneracja instalacji elektrycznej naszej szkółki poczyniła od tamtych czasów znaczące postępy. 

Pewnego pięknego popołudnia w trakcie rady szkoleniowej [1], na której pan edukator zarabiający na kawior i szampana do chlebka, wyciągał nas z mroków ciemnoty i fachowej miernoty, rozległ się trzask, huknęło, błysnęło i oczom wszystkich ukazało się gniazdko zwisające smętnie ze ściany na kawałku kabla. Zostało dosłownie wysadzone. Lapek i rzutnik okazały się być stanowczo zbyt wielkim obciążeniem dla gomułkowskiej instalacji.

Poza tym dziś Robin nikomu by swoim czajnikiem nie zaimponował. Keldzie jakiś czas temu na moment mowę odjęło, kiedy ujrzała jak po dzwonku na przerwę młodzież w drugim końcu sali zabrała się za szykowanie sobie papu przy pomocy przytaszczonego tostera. Myślę, że jest kwestią nieodległego czasu, kiedy odpalą w pracowni ekspres do kawy bądź grilla.

_______________________________________
[1] Nasze rady odbywają się zwykle właśnie pięknymi popołudniami.

piątek, 27 kwietnia 2012

Pożegnanie maturalsów

Trzecie klasy wreszcie poszły sobie. Zważywszy, że ich frekwencja oscylowała w okolicach 75-79%, można powiedzieć, że do odejścia ze szkoły szykowali się przez całą trzecią klasę.
Po majówce będzie już o tych kilka godzin mniej. Plan się niestety nie zmieni, więc mój układ godzin zbyt rewelacyjny nie będzie, ale bywało sporo gorzej. Moja prośba o drobną korektę planu jednej klasy - w jej interesie - po wstępnej deklaracji zgody władzy, ostatecznie została olana. Wygoda układacza jest ważniejsza niż interes uczniów.
Zdjęcie maturalsów z dachu robił absolwent. Wolny dzień Kapitana Cybucha okazał się ważniejszy niż uświęcona tradycja. ;-)
Ja zaś bez problemu założyłem spodnie z czasów kiedy byłem piękny i młody (no bo teraz, niestety, jestem już tylko piękny). Nigdzie nie piją, żadnego nawisa brzucha i porcięta wciąż dobrze wyglądają, mimo, że wszystkie egzaminy końca studiów oglądały. Co tu dużo gadać - fartgaloty! Nieskromnie muszę stwierdzić, że wyglądałem nieźle. Oczywiście jak na siebie, śpieszę donieść! 
Kiedy ja byłem caluśki na czarno, Señor Infor, oślepiał swą polarnobiałą kreacją, od stóp po oprawki okularów. Aż oczy bolały, jak wyszedł na boisko, w pełnym słońcu.
Jakimś cudem będę miał etat z samej historii. Golutki, więc z kasą będzie chudo, ale zawszeć to ulga, że nie będę musiał sztukować WOSem. Uczyć 2 przedmiotów na raz, w dodatku w sporej części w wymiarze zaledwie 1 godziny tygodniowo, to jednak było dość uciążliwe.
Sporo ludzi potraciło etaty (lądując na ułamkach), kilkoro, zdaje się, do zwolnienia - reforma zawitała w progi liceum.

czwartek, 26 kwietnia 2012

Smreczki-skurwiesyny

I po zebraniu. Połowa rodziców się pofatygowała. Pani Mikołajowa wtarabaniła się na moje zebranie i dała spicz w swoim stylu. Nie wiedziałem, że można tak do rodziców mówić. Niektórzy z nich też nie wiedzieli.

Kiedy skończyły się lekcje nagle poczułem rześkość. Mimo perspektywy rady i zebrania czułem się jak po przekroczeniu granicy, za którą już w bliskiej perspektywie leży odpoczynek. Oddałem wszystkie prace. Jutro tylko parę skróconych lekcji i dispacz maturalsów. Wreszcie będzie można trochę zwolnić.

Zebranie minęło spokojnie, tylko na deser szykowany był siurpryz, który mi zwarzył humor. Odkryłem, że ktoś (z dobrego serca i czystej życzliwości, rzecz jasna) postanowił zakrzątnąć się w moim dzienniku i wyręczyć w mnie w usprawiedliwieniach. No i mamy smród.

A tak się durny cieszyłem, że już z górki. A przecież takie górki to zwykle smreczkami porośnięte, spod ziemi, jak skurwiesyny wyskakującymi.

Porozmawiałem z mamą T. i już wiem o co chodzi. Niestety, przy takiej konstelacji mam przechlapane i Trocki będzie u mnie szalał. W gruncie rzeczy całkiem prosta zależność.

środa, 25 kwietnia 2012

Dzidzia brzdąc

Ostoja nie pojawiła się dziś w szkole. Obstawiam, że pójdzie na zwolnienie, dla zademonstrowania jak cierpi wskutek ostatnich prześladowań. Być może fundnie sobie urlop dla poratowania zdrowia zszarganego nieustannym doświadczaniem terroru - stawiałbym na dwa miesiące, do zakończenia zajęć. Z dramaturgicznego i taktycznego punktu widzenia byłoby to posunięcie dość oczywiste. W tym czasie mogłaby spokojnie pisać kolejne skargi, a o tym co się dzieje w szkole i tak jej z detalami opowiedzą pozostali na froncie członkowie klubu im. Turkucia Podjadka. W międzyczasie rozstrzynięty zostanie konkurs na dyrektora szkoły, co znacząco rozjaśni pole bitwy.

Ciekawa rozmowa z Trockim. Szaleje na moich lekcjach, bo jak twierdzi, są one po lekcjach na których musi dużo pisać i nie może rozładować emocji, bo pisanie jest "takie, no wie pan! Na matematyce się... tego... no... wie pan... myśli, a tam tylko pisać i pisać trzeba."
Coś mi to ściemą zalatuje, bo jakoś te jego tłumaczenia kupy się nie trzymają. Wygląda mi na to, że raczej zrobił sobie sport z testowania gdzie są moje granice eksplozji. Chyba jestem typem, którego jeszcze nie spotkał, przynajmniej na gruncie szkolnym i wyraźnie jest zaintrygowany. Procedury badawcze ma na poziomie zaawansowania małpiatki - poskakać z wrzaskiem przed nosem, pociągnąć za futro, rzucić patykiem i wypatrywać reakcji. Konfiskata fona była wyraźnie reakcją jakiej się nie spodziewał. Jego zaś reakcja była stosowna, tzn. nadął się i oznajmił że się nie będzie odzywał.  Tyle tylko, że był to typowy foch dziecka, zaskoczonego nieoczekiwaną dlań reakcją. Po chwili rozmawiał już swobodnie.
Za dwa lata będzie mógł głosować. Łojzicku...

wtorek, 24 kwietnia 2012

Kadet Biegler

Mam wrażenie, że w tym tygodniu dzieje się troszkę za wiele. I to tylko patrząc na zaanonsowane atrakcje. A przecież jeszcze za węgłem zwykle czają się różne niespodziewanki, czyhające stosownej chwili, żeby znienacka kopnąć nas w dupę z tym niezrównanym wyczuciem momentu, kiedy akurat pragnęlibyśmy choć trochę odsapnąć.

Z mozołem brnę przez sprawdzanie prac, staram się oddać je wszystkie przed długim weekendem, a że ostatnio trochę mi się spiętrzyły, to ciężkawo jest. Treść - załamka. Z tego co tłumaczyłem tym ciubarykom na lekcji prawie nic nie ma. Zupełnie jakby nauczyciel lekcji nie prowadził, tylko z piersiówki gorzałę golił za mapą schowany. No ale co się dziwić, jak im się nie chce na lekcji czegokolwiek zanotować.

Dziś mieliśmy radę, na której miały być przedstawiane wyniki klasyfikacji klas trzecich, które w najbliższy piątek idą sobie z Bogiem. Roboty, przy sprawnej organizacji - na jakieś dwa, trzy kwadranse, przy naszej - 1,5 godziny. I tak nieźle. Kiedyś, jak Dyrekcja miała akurat fazę, to rada tylko mojej klasy trwała 2 godziny.
Naiwniakom wydawało się, że po omówieniu klasyfikacji będziemy mogli się rozejść. No, jakby wczoraj w tej szkole zaczęli pracować, doprawdy. Dyrekcja miała w zanadrzu atrakcje którymi sypnęła, żeby nam czas na następne 2 godziny zająć.

Okazało się, że musieliśmy być świadkami kolejnego starcia Dyrekcji i Ostoi (oporu przeciw tyranii, rzecz jasna) piastującej zaszczytną i odpowiedzialną funkcję przewodniczącej Klubu im.Turkucia Podjadka. Niestety w kategoriach umiejętności wojennych, to było spotkanie kadeta Bieglera z księciem Wellingtonem. Nie to miejsce, nie ten plan bitwy, nie to... ech... wszystko. Jeśli efektem bitwy jest dostarczenie amunicji przeciwnikowi, to chyba trudno mówić o sukcesie, zwłaszcza kiedy dla świadków ten rezultat jest oczywisty, a sam kadet Biegler dowie się o tym zapewne w przyszłym tygodniu, miesiącu, kwartale. Ostoja wyszła à la MacArthur (Jeszcze tu wrócę!) a Dyrekcja bezradna siedziała i dopytywała się wokół co dalej zrobić.

Niestety, ale dyrektor musi umieć pokazać kto tu rządzi, albo się pakować. Są chwile, kiedy powinien potrząsnąć personelem i zademonstrować kto tu jest szefem. Ludzie potrzebują poczucia bezpieczeństwa, że ktoś tym interesem kieruje i w razie potrzeby mają się do kogoś pełnomocnego zwrócić. Marynarz dużo lepiej pracuje, kiedy wie że na mostku jest opanowany kapitan a nie ciocia Klocia choleryczka.

Przypomina mi to wszystko jako żywo klimatem sceny sprzed wielu lat, kiedy kończyła się kadencja poprzedniej dyrektorki. Wtedy też rzuciły się na nią jej przeciwniczki, z równym zapałem przerabiające co się da na zarzuty i pretensje. Ale Mamuśka miała jednak format szefa i wyglądało to jak bambusowe sampany atakujące z łuków fregatę z baterią 18-funtówek na każdej burcie.

Wg mnie recepta na wojnę jest prosta: jeśli nie ma bezwzględnej konieczności, to nie zaczynać, jeśli nie ma się pewności, że się przeciwnika rozjedzie pierwszą, a najwyżej drugą szarżą.

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Traktorek na torze

Odkryłem znaczącą zaletę poniedziałku. Albo jego plus, względnie - dobrą stronę. Mniejsza z tym - coś co daje mściwą satysfakcję podłemu belfrowi [1].
Otóż bachory mają się równie kiepsko na starcie tygodnia jak my. Co ciekawe, w poprzednich rocznikach tego nie zauważyłem. Ten jest najwyraźniej pierwszy który tak ma. Nie wiem czemu tak jest, ale chyba szukałbym przyczyny w ewolucji gimnazjum, które w coraz mniejszym stopniu uczy młodzież uczenia się i funkcjonowania w warunkach jakiegoś rygoru obowiązku. Wcześniejsze roczniki (tzn. już choćby obecne klasy drugie!) w miarę ogarniają się z kopyta w poniedziałek z rana, a te małolaty dopiero we wtorek (niektóre dopiero po południu...).

Belfer, nawet jeśli mściwie usatysfakcjonowany, to sam wypompowany. Część śpi, część gada, część pajacuje, reszta... buehehe! myśleliście że napiszę "pracuje"? Cóż za naiwność, doprawdy. Otóż nie - reszta ma lekcję także w dupie, tyle że na różne inne sposoby. 

Nie wiem jak mam ich zmusić do pracy, czy choćby do zainteresowania. Są zdemoralizowani systemem polskiej edukacji. Wiedzą, że nie mogę nastrzelać jedynek, bo to ja będe miał większy kłopot niż oni. Wiedzą, z tą niezachwianą pewnością aroganckiego nastolatka, że historia do niczego im się w życiu nie przyda, na maturze jej zdawać nie będą, więc nie widzą najmniejszego powodu żeby jej się uczyć, czy w jakikolwiek sposób przy niej pracować ponad absolutnie nieodzowne minimum. Praca na lekcji na to minimum się nie łapie.

Ja sam nie daję już rady. Uczę bandę leni michałka [2] i nie wiem jak wyjść z tej kwadratury koła. Ci, którzy gardłują o podniesieniu pensum nie mają pojęcia o czym bredzą. Wysiłek, jaki musiałbym włożyć w odpowiednie zagonienie pierwszaków do pracy, wymagałby raczej obniżenia mi pensum, bo inaczej bym się zajechał. Moje wykształcenie nie dało mi instrumentów do operowania takiego pacjenta. Doświadczenie rozkłada bezradnie ręce. Nie besser jest.

W niektórych klasach jedna lekcja jest dla mnie takim wydatkiem energetycznym jak 4-5 lekcji w innej klasie (w tej samej szkole). Kelda sobie takie klasy chwali, bo jest jak mała samobieżna elektrownia jądrowa i swoimi turbinkami mogłaby zasilić w energię uprzemysłowiony kontynent. Ale ja jestem przy niej raczej wolnoobrotowy traktorek i wrzucony na tor Formuły 1 odczuwam dziwny niepokój [3].

Trocki dzisiaj wyzbył się fona. Swoim pajacowaniem dojechał do granicy, a właściwie pojechał za granicę. Pierwszy raz w "karierze" kazałem uczniowi oddać komórkę, potem zwrócę ją rodzicom. Mam nadzieję, że przyjdzie mama - bardzo konkretna kobieta. Trocki nie mógł w to uwierzyć. Odstawił takie przedstawienie, że Julian XIII by się ucieszył z odkrycia bliźniaka. Jeśli potraficie sobie wyobrazić króla Juliana, któremu zabrano koronę, to widzicie Trockiego bez fona.

_________________________________________
[1] Eee... a może belfru? z francuska brzmi, więcej światowo tak. Może powinienem wzorować się na koleżance Tubero di Monte Calvaria, znanej z wytwornej artykulacji "faux pas" jako: fał pa ?

[2] Niestety tak, historia została zdegradowana do rangi michałka. I dzieje się tak w całym przekroju systemu, aż po studia wyższe. Owszem, wyższe studia również, bo żeby się dostać na 2-letnią magisterską historię na Jagiellonce trzeba mieć licencjat z dowolnego kierunku.

[3] Choć pewnie gdyby to przeczytali moi pierwsi uczniowie, z czasów kiedy zaczynałem pracę, to by parsknęli śmiechem. Od szybkości mówienia ochrzcili mnie "Teleekspres".

Napoleonka od serca

Historia Ajsa z prezentem przypomniała mi zabawne zdarzenie jakie parę lat temu mi się przytrafiło.

Jakoś  wczesną wiosną (w każdym razie do końca roku było jeszcze sporo czasu) zapowiedziała mi się z wizytą mama jednego z moich chłopaków. Na zebraniu ostatnim była kilka tygodni wcześniej, więc chciała się dowiedzieć jak się jej pociech sprawuje. Przemiła i przeurocza osoba, uprzedzająco wręcz grzeczna i delikatna, jakby przeniesiona z innej epoki, nie sposób było jej nie lubić.

Przyszła po lekcjach, tego dnia miałem ich dużo, więc byłem cokolwiek wymłócony i musiałem się mocno spiąć, żeby z nią sensownie rozmawiać. Tym bardziej musiałem się koncentrować, że mówiła raczej cicho i nienazbyt wyraźnie. W dodatku po spotkaniu z nią miałem jeszcze coś do zrobienia w szkole.  Porozmawialiśmy, pani szykuje się do wyjścia i...

-Panie profesorze, ja tu dla pana coś mam.

I wtyka mi reklamówkę. Ja z zasady nie przyjmuję prezentów od rodziców, tylko w drodze wyjątku jakieś słodycze od dzieciaków, żeby im przykrości odmową nie robić. 
A tu - sam nie wiem co większe: zażenowanie czy zaskoczenie.

-Ależ proszę pani, naprawdę, nie ma powodu do żadnych prezentów. Bardzo proszę...

Ale mama już w fazie i nawet nie słucha. Ja czuję, że zaczynam się czerwienić. Ona, konspiracyjnym szeptem:

-Panie profesorze, ale to specjalnie dla pana, napoleonka

Głupio mi dalej odmawiać - uruchamiają mi się wyrzuty sumienia, widzę oczami wyobraźni jak ona biedna stoi i i piecze i ubija tę napoleonkę, i już wyobrażam sobie, jak jej będzie przykro jak odrzucę ten jej podarek od serca. A to przecież taka miła pani. I ten głosik w mojej głowie: "Weź się walnij w ten durny czerep! Musisz być taki zawzięty?! Kobiecie przykrość tylko wyrządzisz."

Cały w pąsach biorę zawiniątko, żegnam się i uciekam w te pędy do pokoju nauczycielskiego nawet nie zaglądając do torby. W pokoju położyłem zawiniątko na stole i poleciałem wykonać robotę która na mnie czekała. 

Jakiś czas później, wszystko już skończone, wracam do pokoju spakować klamoty. Sięgam po paczkę z napoleonką... 
Ooo, w pudełku - dobrze, nie rozciapirzy się w transporcie.
Dziwne jakieś to pudełko...
Napoleonka powinna chyba raczej być taka więcej plaskata, a to jak makowiec - wąskie i długie.
Zaglądam...
Ja pier...!
To nie była napoleonka. 
To był jej braciszek - Napoleon!
Flaszkę mi dała!

Staremu głuchemu durniowi nawet przez myśl nie przeszło, że może to być butelczyna. Napolecośtam skojarzyłem wyłącznie z ciastem, nawet nie zaświtała inna opcja!  Na ułamek sekundy tylko przemknęła mi myśl: "Jakiś dziwny kształt ma to ciasto...", ale uleciała bez zatrzymywania się. 

Kelda aż się za boki złapała ze śmiechu nad moją naiwnością, jak jej całą historię opowiedziałem. Ale jej absolwent też sprezentował flaszkę, więc mamy remis. ;-)

A Napoleon klasyk był - trzy gwiazdki, zielony karton i obfite złocenia.



niedziela, 22 kwietnia 2012

Feldwebel

Pojęczałeś, poużalałeś się nad sobą, gówno ci z tego przyszło, a teraz morda w kubeł i bierz się do roboty, bo samo się nie zrobi.

Kolejny dowód na to, że sparowani mają łatwiej - mają pod ręką audytorium do demonstrowania swojego dołka. Mogą sobie w łóżku zostać, oznajmiając że nie są w stanie wstać. Jeść nie zrobić, zakupów nie zrobić, nie sprzątać itp., bo partner, bądź partnerka zrobią to za nich. A singiel/samotny nie ma na kogo obowiązków zwalić. Emilia Korczyńska jakby sama żyła, to by tak często globusa nie miała.

Oto recepta na szczęście - spychaj na bok smutki i poczucie braku, a będziesz mógł uchodzić za szczęśliwego! Jakiż genialny w swej prostocie przepis! Szkoda tylko, że one cały czas tam są. Kumulują się. I pewnego pięknego dnia zastukają do drzwi, lecz nie dadzą się już spławić jak wcześniej. Jak się ma silny charakter, to można wytrzymać długo.

Z tym zresztą wiąże się ciekawe spostrzeżenie jakiego dokonałem parę lat temu na swój temat. Zawsze byłem przekonany, że mam słaby charakter. Tymczasem dopiero po cirka abałt 20 latach zdałem sobie sprawę z tego, że potrafi on być bardzo silny i trzymać mą osobowość w ryzach jak pruski feldwebel kompanię pod ogniem. Choć ciągnąc metaforę należałoby zauważyć, że jeśli ogień potrwa dostatecznie długo, to nawet jeśli kompania wytrzyma przecie żywa noga z niej nie zostanie...

czwartek, 19 kwietnia 2012

Kiepski produkt Pana Boga

Najwyraźniej i Najwyższemu zdarza się kryzys twórczy. Pierwszy zaliczył przy Adamie, a potem to już poszło z górki. Gdzieś na jej stoku i ja się znajduję. Sam nie wiem, co też Pan Stworzenia myślał sobie powołując mnie do życia. Mam nadzieję, że w ogóle wtedy myślał. A może to już szło z automatu, raz ustawionego, z odpowiednią tolerancją na nieforemne egzemplarze, żeby się nie zacinał?

Dobrze jest widzieć sens życia. Tak, wiem, różny wzrok ludzie mają. Dla kogoś pokroju Arnolda Boczka będzie to perspektywa michy flaków na obiad, dla kloszarda moneta w wyrzutniku następnego parkometru, dla artysty - kolejne dzieło nad którym wnet podejmie pracę.

A jaki sens ja widzę? A żadnego. Moja zwykła odpowiedź na pytanie: "Jak się żyje?" brzmi "Siłą przyzwyczajenia." i chyba niewiele osób słysząc ją domyśla się, jak bardzo jest ona prawdziwa. Praca i samotne mieszkanie, w którym nie można oczekiwać że ktoś za nas zrobi co trzeba, tworzą ramy, na których rozpina się rutyna dnia codziennego. Praca, która wykonuję w znacznej części w domu pozwala wypełnić sobą cały dzień, tydzień, miesiąc, rok, życie. Urządza czas, nadaje rytm, tworzy złudzenie sensu życia, jego wagi. Poza nią nie ma nic.

Hobby leży mimo i pokrywa się kurzem. Niepotrzebne jako wypełniacz czasu, gdyż praca robi to lepiej. Nieskuteczne jako źródło satysfakcji i budowania własnej wartości - w internecie bez trudu znajdowałem osiągnięcia, do których nawet się nie zbliżę. Nieefektywne jako środek budowania dobrego nastroju i samopoczucia - bo wciąż to poczucie winy, że zajmuję się pierdułkami, gdy obok praca leży. Ona - pożądana i jednocześnie niszcząca.

Praca w której tak łatwo ulec złudzeniu. Złudzeniu co do wartości tego co robię i akceptacji mnie przez innych. Złudzeniu, które umieści cię w matriksie twojego życia. Tyle że ty sam sobie ten matriks zbudowałeś. Ale to tak przyjemne jest sądzić, że robi się coś istotnego, że jest się dla kogoś kimś ważnym. NAUCZYCIEL. Misja, kaganek, kształtowanie etc. A w rzeczywistości... Jesteś tylko kartą z talii! Co najwyżej bardziej niż inne barwną i oryginalną, ale to tyle - nic więcej. 

Życie w którym na nic już się nie czeka. Puste, które pustym już pozostanie. Podziwiam i zazdroszczę ludziom, którym to nie przeszkadza.

środa, 18 kwietnia 2012

Gary Baldi

Siedzę i sprawdzam kartkówkę humana. Zapowiedziana wcześniej, temat krótki, a właściwie temacik, bo to raptem 2 lekcje były. W podręczniku - wszystkiego 7 stron tekstu. Trzeba było wykazać się umiejętnością, a nie tylko wyklepaniem faktografii.

Nędza. Tacy z nich humaniści, jak ze mnie solista baletu. Ani się nie douczyli faktografii, ani prostego porównania nie potrafią zrobić. I to pomimo, że już po podyktowaniu polecenia przypomniałem im (tzn. powiedziałem) jak powinna wyglądać odpowiednio skonstruowana analiza porównawcza w pracy historycznej.

Plączą terminy, nazwy, przytaczają wydarzenia bez umiejscowienia w czasie, piszą bzdury ("Celem zjednoczenia Niemiec i Włoch było połączenie poszczególnych kolonii w jedno państwo.", "Oba państwa chciały się zjednoczyć."). Bezrefleksyjnie dosłownie przytaczają wyrwane z kontekstu zdania z opracowania na stronie internetowej. Nawet nie przychodzi im do głowy, że wychodzą dziwolągi, a samo opracowanie nadaje się do kosza z powodu błędów. Do tego załamuje sprawność językowa ("W obu zjednoczeniach osobą, która chciała zjednoczenia była jedna osoba, która zapoczątkowała wszystkim późniejszym działanią.")

wtorek, 17 kwietnia 2012

Cud materializacji

Ostatnie kilka dni szkoła żyła zaginięciem dziennika. Sherlock Wice prowadził śledztwo, odnosząc już na wstepie znaczące sukcesy - wyeliminował ok. 500 podejrzanych. Bo dzięki monitoringowi okazało się, że żadne bambino do pokoju się nie zbliżyło w okresie, w którym dziennik zniknął. A więc wiadomo było, że zbrodniarz czaił się wśród nas.
Wice sporządził tajną listę podejrzanych i szykował się już do przesłuchań, zwlekając zapewne tylko z powodu poszukiwań odpowiedniej lampy do świecenia w oczy. No, przynajmniej mam taką nadzieję, że powodem opóźnienia nie było szykowanie przez konserwatora narzędzi tortur dla usprawnienia procesu ujawniania sprawcy.
Jednak ani lampka, ani (podejrzewane) narzędzia nie były potrzebne, bo dziennik w cudowny sposób zmaterializował się w pokoju. Cudowność tego zdarzenia polegała na tym, że pojawił się w miejscu wcześniej  przeszukanym na tyle starannie, by mieć absolutną pewność, że go tam nie ma. A tu proszę - cud!

Nieco mniej cudowne jest to, że tajemnicą poliszynela stało się kto jest sprawcą tego cudu. Koleżanka AntyAntonia[1], znana szeroko w kręgach administracji i obsługi jako specjalistka od zagarniania, zapominania, zostawiania itp. różnych rzeczy. Do tej pory specjalizowała się głównie w kluczach, teraz widać postanowiła się rozwijać i rozszerza specjalizację. Jednocześnie jako osoba skromna i nie szukająca rozgłosu, zapewne zamiast afiszować się ze zwrotem dziennika postanowiła go dyskretnie podrzucić do pokoju. Dyskrecja także kazała jej odłożyć go nie do szafki z dziennikami, ale w ustronne miejsce, w którym mógłby swą skromną ekspozycją sprawiać wrażenie czekającego w nienarzucający się sposób na swojego Stanleya [2].

Pech chciał, że nie wiedziała iż to miejsce było już dokładnie przeszukane i nawet inspektor Japp nie kupiłby takiej bajki. W tej sytuacji nawet jej donośna tyrada przeciw nieodpowiedzialnym ludziom gubiącym dziennik straciła nieco na swej nośności i sile wyrazu. Tym bardziej, że jakoś rzuciło się ludziom w oczy, iż dziennik znalazł się akurat zaraz po tym, jak koleżanka AntyAntonia przyszła do pracy. A w dodatku była ostatnią osobą, która miała dziennik na lekcji przed jego zniknięciem.

Na wszelki wypadek chyba zacznę lepiej pilnować drugiego śniadania...

_______________________________________
[1] Można ją tak określić z uwagi na to, że św. Antoni jest patronem od rzeczy zagubionych.

[2] Chodzi, rzecz jasna, o Henry'ego Mortona Stanley'a.

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Gałgan turecki

Nuda, plucha, paskudnie. Słońca nie ma, humoru nie ma. Chociaż może nie - przesadziłem, humor jak na mnie nienajgorszy. W pracy znośnie. Jak zwykle kilku pajacowało jak z rozumu obranych.

Trocki zachowywał się jakby odchodził od zmysłów z lęku, że ktoś mógłby zapomnieć o jego istnieniu, w związku z tym co mniej więcej 3-4 minuty odstawiał kolejny numer performansu pt. Patrzcie na mnie - jestem głupkiem!

Turek był zdegustowany, że przeszkadzam mu w spaniu i pieszczeniu szyi sąsiadki, więc postanowił zademonstrować swój sprzeciw wobec opresyjnej rzeczywistości. Skorzystał z okazji, że podszedłem do drzwi przepędzić komunikatorki [1], i usiadł sobie na podłodze, opierając się plecami o bok biurka, głowę malowniczo udrapował w szal i czekał. Moje parsknięcie i rechot klasy chyba były nie do końca oczekiwaną reakcją, bo poczłapał z powrotem na miejsce. Gałgan wie, że go lubię i jednak na zbyt wiele sobie pozwala. Trzeba będzie odprawić dywanik. Dla jego dobra, oczywiście. Znaczy - Turka, nie dywanika.

Human-tuman wyraził zainteresowanie dokładnym zakresem sprawdzianu. Wzruszyłem się. Mało tego! Okazało się, że chcą nawet powtórzenia; oczywiście po swojemu rozumianego, to znaczy że ja mam jeszcze raz opowiedzieć o tym, o czym już kiedyś mówiłem. Dobra, wspaniałomyślny jestem, machnąłem ręką na nowy temat i zrobiłem powtórzenie. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że choć sprawdzian był zapowiedziany 2 tygodnie temu, to planują wziąć się do nauki dopiero dzisiaj. Ciekawym bardzo co napiszą na tej klasówce[2].
Aha, sprawdzian jest jutro.

Podziurawiony rozbroił mnie pytaniem: "Panie profesorze, a nie wie pan kto ma teraz dyżur na tym piętrze?" Odparłem "Ja."
P.: "A na II piętrze?"
Ja: "Señor Infor."
P.: "Oj..." i zawiedziony odszedł, niemal powłócząc nogami.
Ciężki jest los ucznia, który chce sobie zapalić, a dyżurujący belfer go z klozetu pędzi.

___________________________________________
[1] Specyficzna szkolna forma życia. Zwykle płci żeńskiej, rzadziej mieszanej. Występująca wyłącznie w czasie lekcji. Materializująca się zaklęciem: "ńdobryczymożemyprzeszkodzićchciałyśmycośogłosić"[3]. Przekazująca komunikaty owiane mgłą tajemnicy, gdyż z wygłaszanej treści można by sądzić, że to jakieś bzdety, ale fakt, że komunikatorek zwykle jest sztuk co najmniej dwie, wskazuje na wielką wagę komunikatu, niemożliwą do udźwignięcia przez jedną osobę.

[2] Nie wspominam o skomleniu i delegacjach o przełożenie na "za tydzień", bo human, w odróżnieniu od innych profili, jeszcze się nie nauczył, że (u mnie) przekładanie sprawdzianów zdarza się podobnie często jak podwyżka pensji.

niedziela, 15 kwietnia 2012

Tęczowy admirał? ;-)

Czytam sobie biografię admirała Jerzego Świrskiego (przedwojennego szefa KMW, czyli MarWoju) autorstwa Marcina Graczyka. Są tam oczywiście opisy życia prywatnego admirała. [uwaga - wszystkie skróty tak zaznaczone (...) są moje; cytaty z książki podane kursywą]

"(...) o życiu prywatnym Świrskiego. Trzeba przyznać, że na ten temat nasze informacje są bardzo skąpe. Nie wiemy, kiedy pierwszy raz się ożenił."

Owdowiał w wieku zaledwie 23 lat. W drugi związek małżeński wstąpił już trzy lata później. Panna miała lat 25, więc wg ówczesnych pojęć była w wieku do zamążpójścia dość zaawansowanym. Nie miał dzieci.

"nigdy nie przejawiał talentów towarzyszkich"
"Razem z nią [tj. żoną - uwaga moja, JJP] składał wizyty wszystkim żonatym oficerom. Z nieżonatymi zapoznał się zbiorowo."
"Maria Świrska w przeciwieństwie do męża była osobą rozmowną i towarzyską"
"Wolne od pracy chwile spędzał w towarzystwie żony. Była to osoba skromna, nie próbowała otwarcie wpływać na męża. Była bardzo Świrskiemu oddana, umiała go wspierać w trudnych chwilach."
"(...) mówił niewiele, więcej słuchał. Jednak w towrzystwie ludzi których lubił i szanował potrafił prowadzić zajmującą rozmowę."
"Jako osoba bardzo systematyczna nie lubił, aby cokolwiek zakłócało ustalony tryb życia."
"(...) nie prowadził żadnych lekkich rozmów, natomiast można z nim było pomówić rozumnie i naukowo."

Jego adiutant tak wspominał:
"Bywałem w domu u państwa Świrskich w latach 1921-22 prawie codziennie po służbie do godz. 22-23. Zwykle o godzinie 20 Dowódca siadał z żoną Panią Marią do kolacji, musiałem mu towarzyszyć, a gdy byłem w tym czasie nieobecny, wysyłał ordynansa, który przychodził do mnie do domu, ewentualnie szukał mnie w mieście i meldował, że Pan Komandor nie siada do stołu  i oczekuje  w swoim pokoju na moje przyjście, wiedziałem już, o co chodzi i spieszyłem jak najszybciej wykonać rozkaz. Bardzo rzadko w te lata ktoś bywał u Państwa Świrskich."

Jak dotąd nic nadzwyczajnego.

Ale fragment kilkadziesiąt stron dalej uruchomił wyobraźnię w duchu czasów dzisiejszych.

"kpt. mar. M(...) W(...) został kierownikiem Działu Ogólnego MW. Nie ulegało wątpliwości, ze był on - z powodów nikomu nieznanych - bardzo Świrskiemu bliski i wywierał na niego duży wpływ. Miał być jedynym jego przyjacielem. Był kawalerem i przez cały czas mieszkał u Świrskich, nawet po przeniesieniu go w stan spoczynku. W 1926 r. Świrski powołał go na stanowisko szefa sztabu KMW, co wywołało niezadowolenie Sztabu Generalnego, który również miał wpływ na sprawy kadrowe. Wobec uporu szefa KMW, W. utrzymał się na stanowisku."

A czy nasz admirał nie był gejem przypadkiem? Niepraktykującym raczej. Dowodów, rzecz jasna brak, ale jeśli na powyższe popatrzymy jak na poszlaki, spojrzymy na ówczesną obyczajowość, to... pourquoi pas?
Nie byłby to zupełnie niespotykany przypadek, w końcu jeśli o tęczowość podejrzewa się samego ministra wojny Zjednoczonego Królestwa marszałka lorda Horatio Herberta Kitchenera, 1. hrabiego Kitchener of Khartoum  KG, KP, GCB, OM, GCSI, GCMG, GCIE [1] w związku z jego przywiązaniem do swojego adiutanta[2], to czemu coś podobnego nie miałoby być udziałem polskiego admirała?

Pojedyncze z cytowanych cech i zachowań nie nasuwają podejrzeń, ale jak popatrzymy na nie zbiorczo, to już nie jest to tak jednoznaczne. Patrząc z psychologicznego punktu widzenia byłoby to dość prawdopodobne.
Powściągliwość w kontaktach z obcymi, zwłaszcza z samotnymi mężczyznami. Rozluźnianie się w towarzystwie znajomych. Swoiste używanie kobiet (żony swojej lub cudzej) jako zasłony (przejmują inicjatywę w sytuacji społecznej i dzięki temu można się wycofać, unikając zdradzenia się gestem lub słowem). W ogóle dążenie do zasłonięcia się w kontaktach z ludźmi: mundurem, funkcją, żoną. Dziwne zabieganie o towarzystwo adiutanta przy kolacji - czyżby niechęć do pozostania wieczorem sam na sam z żoną? Dziwne pomieszkiwanie z podwładnym, zwłaszcza w kontekście bardzo silnie pilnowanego przez admirała dystansu wobec innych ludzi.

Chciałbym podkreślić, że do powyższej hipotezy należy podchodzić z dużą rezerwą. Nie ma, jak sądzę, żadnych dowodów na to, że admirał Świrski był homoseksualistą - co najwyżej nader wątłe poszlaki. To czy był nim, czy nie był, w żaden sposób nie umniejsza ani nie powieksza jego zasług. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że dla oceny Świrskiego jako postaci historycznej i jej dokonań nie ma to żadnego znaczenia. Jeśli komuś to skojarzy się z szarganiem pamięci postaci historycznej, innymi słowy uważa mniejszościową orientację seksualną za coś uwłaczającego, to niech się popuka w głowę - tak długo aż mu minie. 

Ot, po prostu dociekliwość historyka, który chciałby wiedzieć jak było naprawdę i nie zadowala się czytankami z zestawem patriotycznych mitów.


___________________________________________
[1] Te wszystkie literki, to symbole najwyższych z jego licznych odznaczeń, od Orderu Podwiązki poczynając.

[2] Przykład Kitchenera przytaczam specjalnie, bo są między nimi pewne podobieństwa i zawodowe i charakterologiczne.

sobota, 14 kwietnia 2012

Nie wchodź tu!

W mijającym tygodniu mieliśmy dzień otwarty dla gimbusów. Dość smętnawo to wyszło. Zebranie wstępne, przemówienia i wyświetlenie prezentacji o szkole [1] odbyło się w jakże rozległych przestrzeniach korytarza parteru, co już wystarczyło, żeby zasugerować niezbyt wypasiony standard lokalowy[2].

Czekałem w sali, żeby zaspokoić ciekawość licznie walącej dzieciarni, gęsto przetykanej rodzicami żywo zainteresowanymi przyszloscią ich pociech. Niepokoiłem się, czy aby na pewno jestem dobrze przygotowany, czy aby na pewno pamiętam wszystko co trzeba, o co mogą spytać i takie tam zwykłe schizy perfekcjonisty.

Stary cymbał. 

Zainteresowanych tą klasą było... może 12 gimnazjalistów i 2 rodziców. W niektórych z pozostałych klas - jeszcze mniej. Byłem bardzo zaskoczony. Nie mogłem zrozumieć, jak to możliwe, że tak mało rodziców interesuje się szkołą do której być może będą chodzić ich dzieci. Przecież one idą reformą, organizacja nauczania w liceum wygląda zupełnie inaczej niż dotąd, wydawało mi się oczywiste, że rodzice będą chcieli się temu przyjrzeć, zobaczyć jak szkoła zamierza tę Hallową łamigłówkę rozwiązać, wypytać nauczycieli o klasę, szkołę, wszelkie szczegóły itp.

Okazało się, że ja żyję na innej planecie. Kelda mnie oświeciła: primo rodzice nie interesują się edukacją swoich dzieci, w gimnazjum (dobrym!) normą jest 5 rodziców na zebraniu. Secundo garstka rodziców przyszła jednak na nasz dzień otwarty, ale na kategoryczne żądanie pociech większość czekała przed szkołą, mając zakaz pokazywania się w środku i robienia im obciachu. Nie tak mnie dziwi żądanie dzieci, jak to że tylu rodziców tak potulnie się na to zgodziło. To pokazuje przecież, jak bardzo chore relacje z własnymi dziećmi zbudowali!

A sama młodziez na spotkaniu pytań prawie nie miała. W ogóle sprawiali wrażenie, że w ogóle nie wiedzą o co pytać. Kelda   potwierdziła to moje podejrzenie w późniejszej rozmowie. Pogratulować reformy - młodzież nie ma o niej pojęcia,  a rodzice w większości w ogóle się tym nie interesują. 

Dopiero co miałem na pewnym forum rozmowę z pewnym userem, który, jak przystało na wyznawcę korwinizmu, stanowczo twierdził, że zło w polskiej oświacie to zbyt wiele regulacji, a wystarczy pozostawić pełną swobodę decyzji rodzicom którzy będą podejmować najlepsze decyzje dla dobra swoich dzieci. No to przy okazji dnia otwartego mogłem właśnie naocznie się przekonać na co można liczyć w kwestii rodziców i podejmowania przez nich wyborów edukacyjnych, z odpowiednią do wagi problemu znajomością rzeczy.

Wygląda na to, że nabór będziemy mieli zbudowany na decyzjach nieprzemyślanych i przypadkowych, złożony z młodych ludzi, którzy nie będą potrafili odpowiedzieć na pytanie: "Dlaczego wybrałeś tę szkołę?". Fajna praca się zapowiada, nie ma co.

Ale też czym my możemy tych lepszych przyciągnąć? Szkoła biedna jak mysz kościelna, bez miejsca do  zajęć WF, żebrząca u rodziców na papier toaletowy, pieniędzy na koła przedmiotowe nie będzie, może z godzin karcianych będzie się łatać, SKS nie będzie (zresztą gdzie by miał być bez sali gimnastycznej?), koła zainteresowań pospadają. Nędza. Kto tu przyjdzie? I ile wypracuje?
_________________________________________
[1] Prezentacja jak dla mnie niezbyt porywająca - mało czytelna i mało dynamiczna. Nie dziwię sie, że moje chłopaki skwitowały ją krótko: "Nudna!".

[2] Sala gimnastyczna nieustająco pozostaje zamkniętą a perspektywy wydębienia od gminy mamony na remont są marne.

piątek, 13 kwietnia 2012

Piątek trzynastego

Piątek trzynastego! Cóż za wyborna okazja by dać upust swym podłym a mrocznym skłonnościom i w pełni wykorzystać potencjał dnia. Kilka moich dzisiejszych klas pisało prace. Zapowiedziane prace, bo w tym oceanie mroku jakim jest moja dusza, muszę zachowywać pozory w postaci światełka dobra[1].

Lesery-informery podeszły z nonszalancją weteranów - poleciłem przynieść podręczniki (po 1 na ławkę), bo będą potrzebne do wykonania zaplanowanej pracy w grupkach. Podręcznik był rzeczywiście jeden na ławkę. Ławka z podręcznikiem też była jedna. Reszta miała to prawie w dupie. Prawie - bo parę osób wyjechało do mnie z pretensją, że w podręcznikach ćwiczebnych, które wydałem z zasobów pracowni [2] nie ma odpowiedzi! Wzruszyłem się nadzwyczajnie, jak to moje pracowite pszczółki przejmują się jednak nauką historii. No, oczy omal mi łzawą mgłą nie zaszły. Kilka osób pracowało pilnie i zapełniło arkusze, ale większość oddała je mało lub w ogóle pismem nie pobrudzone. Moje czyścioszki!

Moje diablęta weneckie pisały po raz pierwszy od ostatniej wpadki z durnym przepisywaniem na żywca z komórek (za którą dostali opieprz), więc można powiedzieć, że dzisiejsza praca miała charakter jakiegoś testu. Zaczęła się od błyskotliwego manewru Misia Uroczego, który siedząc w środkowym rzędzie, zwisł z ławki i czerpał natchnienie z podręcznika w otwartej torbie leżącej w przejściu między ławkami. Był przy tym tak wybornie zamaskowany, że dla ujrzenia go w całej okazałości musiałem dokonać niezwykle trudnego, rzadkiego  i oczywiście niespotykanego manewru odchylenia się na krześle o jakieś 20 cm w prawo. Okazał się przy tym człowiekiem tak wielkiej wiary (w siebie), że nie przerwał lektury nawet wtedy, kiedy szedłem już w jego stronę ku uciesze klasy. Co ciekawe, klasa szybko zamilkła kiedy zobaczyła że zabieram mu pracę i stawiam jedynkę za jej niesamodzielność. Od tego czasu była absolutna cisza - można było oddechy słyszeć.

Kolejna ekipa pisała zapowiedzianą wcześniej kartkówkę z malutkiej porcji materiału - z dwóch lekcji ledwie więc mogłem nawet jej nie zapowiadać, ale chciałem przeczytać coś sensownego a nie tylko "imię, nazwisko, klasa, data". Oczywiście Zdechlak i Rzep już wczoraj kręcili się jak w ukropie, żeby wycyganić odwołanie lub chociaż przełożenie dzisiejszej pracy, a i nawet na początku lekcji rozległ się humanistyczny skowyt "nie piiiiszmyyy dzisiaaaaaj! prooosiiiiimyyyy!!". Po mojej uprzejmej propozycji nawiązania bliższego kontaktu z przyrodą [3] zabrali się za skrobanie po papierze.

Najgorsze, niestety, w tym wszystkim jest to, że efekty tego trójklasowego  skrobania będę musiał jeszcze przeczytać i ocenić. Hélas!


__________________________________
[1] Nazwa pochodzi od "Dobra, nie rzutuje - niech  się pali!"

[2] Mało ich i innego wydawnictwa, więc nie do końca kompatybilne z zestawem zadań.

[3] "A spadajcie na drzewo!" [4]

[4] No dobra, nie powiedziałem tak, ale mniej więcej taka była istota komunikatu. :-)

środa, 11 kwietnia 2012

Rozkaz krótki i zwięzły

No i znowu w pracy. A w pracy jak w pracy. Sferyczny jak zwykle małpiego rozumu dostaje, sam już nie wiem, to chyba fuzja ADHD z syndromem dziecka niedozauważanego. Zastanawiam się czy rodzicom będzie bardzo nie na rękę jak uduszę smarkacza?
Trzeba widzieć minę ucznia kiedy mówię mu na poprawie: "Przy tym zadaniu nie potrzebujesz wiedzy historycznej; wystarczy że pomyślisz logicznie. Ustaw się na ich miejscu i pomyśl co byś zrobił." Panika i boleść - jak można być tak okrutnym i wymagać odeń myślenia.

Na długiej przerwie zebranie. Dziewczyna od Wszystkiego przekazuje informacje jak ma wyglądać dzień otwarty dla kandydatów do naszej szkółki. Dyrekcja w swoim stylu menedżerskim wydaje dyspozycje kto gdzie ma być. Wiadomo o tym było już przed świętami, była o tym mowa, a i tak okazuje się, że lista przydziałów rodzi się w bólach i niepewności dopiero na zebraniu. Należało przyjść i po prostu krótko a treściwie zakomunikować pracownikom co, który, gdzie ma robić i szlus. A nie odstawiać rozważania: "A to pani... eee... pani Kowalska może? Świetnie! Nie? No to może Wiśniewska by poszła? Pójdziesz Zosiu? Aha, czyli Kowalska, tak? Doskonale. Czyli idzie Malinowska. Że co? No przecież mówię że Kowalska, zawsze przecież mówiłam, że tylko Kowalska!".
A ja, jak zwykle, mam zapieprzać ponad normę. Bo rzecz jasna nikogo z St.Cow's Legion zaangażować do pracy nie można..

wtorek, 10 kwietnia 2012

Szkoła dawniej i dziś

Zostawmy XIX wiek i popatrzmy jak się zmieniła szkoła i dzieciów chowanie na przestrzeni ledwie ostatnich dwóch pokoleń. Nie nasza? Jeszcze nie, ale żwawo zmierzamy w tym kierunku, omal nóżków nie łamiąc. Na razie możemy się śmiać...


Zdarzenie I: Johnny i Mark wdali się po szkole w bójkę na pięści.

1960 – Zbiera się tłum. Wygrywa Mark. Johnny i Mark podają sobie ręce i rozchodzą się w zgodzie.

2010 – Wezwano policję. Jednostka Szybkiego Reagowania przybywa i aresztuje Johnny’ego i Marka. Policja rekwiruje telefony komórkowe z nagraną bójką jako dowody rzeczowe. Chłopcy są oskarżeni o napaść oraz zachowanie niegodne ucznia, obaj zostają wyprowadzeni ze szkoły oraz obaj są zawieszeni, mimo iż to Johnny sprowokował bójkę. Zostają zaaranżowane różne konferencje oraz spotkania z rodzicami. Zapis video jest dostępny na 6 stronach www. 

Zdarzenie II: Jeffrey nie chce siedzieć spokojnie w klasie, przeszkadza innym uczniom.

1960 – Jeffrey zostaje wysłany do gabinetu dyrektora, dostaje 6 razy po dupie. Wraca do klasy, siedzi cicho i nie przeszkadza już w prowadzeniu zajęć.

2010 – Jeffrey zostaje nafaszerowany dużą dawką Ritaliny. Ociera się o śmierć. Staje się zombie. Stwierdzono u niego zespół ADHD. Szkoła dostaje dodatkowe fundusze z powodu niepełnosprawności Jeffrey’a. Jeffrey wylatuje ze szkoły.


Zdarzenie III: Billy wybija szybę w samochodzie sąsiadów i dostaje od ojca “z plaskacza”.

1960 – Billy następnym razem będzie ostrożniejszy. Wyrasta na normalnego faceta, idzie do collegu i zostaje zdolnym biznesmenem.

2010 – Ojciec Billy’ego jest aresztowany za znęcanie się nad dzieckiem. Billy zostaje przeniesiony do domu dziecka i przyłącza się do gangu. Psycholog wmawia jeszcze siostrze Billy’ego, że była molestowana przez ojca i tatuś trafia do paki. Matka Billy’ego wdaje się w romans z psychologiem. Psycholog otwiera własną klinikę i występuje w telewizji.

 Zdarzenie IV: Mark, uczeń collegu, przynosi do szkoły papierosy.

1960 – Mark częstuje papierosem dyrektora szkoły w wydzielonym pomieszczeniu dla palących.

2010 – Wezwano policję i Mark wylatuje ze szkoły za posiadanie narkotyków. W jego aucie dokonano rewizji, szukając narkotyków i broni.

Zdarzenie V: Tom z Sarą idzie do stodoły i...

1960 – ...rozmawiają ze sobą. 

2010 – ...bawią się w "rodziców". Tom zostaje razem z Sarą zawieszony. Rodzice Sary oskarżają rodzinę Toma o gwałt. Sara ucieka z Tomem. Tom zostaję bandytą, a Sara prostytutką. Od 5 lat trwa postępowanie karne w sprawie rodziców Toma. 

Zdarzenie VI: Mohammed oblewa angielski na maturze.

1960 – Mohammed podchodzi jeszcze raz do egzaminu i idzie do collegu.

2010 – Sprawa Mohammeda zainteresowała lokalną grupę Obrony Praw Człowieka. Ukazują się artykuły w ogólnonarodowej prasie, że obowiązkowy egzamin z angielskiego to czysty rasizm. Stowarzyszenie Swobód Obywatelskich wysuwa pozew sądowy przeciwko stanowemu systemowi szkolnictwa i nauczycielowi angielskiego. Angielski już nie jest obowiązkowym przedmiotem na maturze. Mohammed zdaje maturę z wynikiem pozytywnym i zarabia na życie kosząc trawniki. Lepszej roboty nie znajdzie, bo nie zna angielskiego.

Zdarzenie VII: Johnny znajduje resztki fajerwerków, wsadza je do butelki po rozpuszczalniku i wysadza w powietrze mrowisko.

1960 - Mrówki giną.

2010 – Zostają wezwane MI-5 i policja, a Johnny jest oskarżony o popełnienie aktu terroryzmu. Trwa dochodzenie przeciwko rodzicom, rodzeństwo Johnny’ego zostaje zabrane z domu, skonfiskowane są komputery, a tata Johnnyego trafia na listę podejrzanych i nigdy już nie poleci za granicę.

Zdarzenie VIII: Johnny upada na przerwie i zdziera sobie skórę z kolana. Jego nauczycielka Mary znajduje go płaczącego i postanawia go przytulić, by choć trochę go pocieszyć.

1960 – Po kilku chwilach Johnny czuje się lepiej i wraca do gry.

2010 – Mary jest oskarżona o molestowanie seksualne i traci pracę. Grozi jej 3 lata pozbawienia wolności. Johnny uczęszcza przez x lat na psychoterapię, ale żaden z jego związków nie przetrwa roku.

Stare dobre czasy II

Ale żeby się gminne urzędasy za bardzo do restytucji dawnych standardów nie paliły, to dla równowagi regulamin biurowy z tego samego okresu. :-)

Regulamin biurowy (1870)

1. Personel winien być w biurze tylko w dni robocze pomiędzy godziną szóstą przed południem a godziną szóstą po południu. Oczekuje się, że wszyscy współpracownicy bez wezwania będą pracowali w godzinach nadliczbowych - jeśli będzie taka potrzeba.

2. Za czystość biura odpowiedzialny jest pracownik o najdłuższym stażu. Wszyscy terminatorzy i uczniowie mają zgłaszać się u niego czterdziesci minut przed rozpoczęciem pracy i pozostają do dyspozycji także po zakończeniu zmiany.

3. W czasie godzin biurowych nie wolno rozmawiać. Przyjmowanie posiłku jest dozwolone pomiędzy godzina wpół do dwunastej do dwunastej. Jednakże nie wolno w tym czasie przerywać pracy.

4. Regułą jest noszenie skromnej odzieży. Personel nie może ubierać się jaskrawo i wolno mu nosić tylko porządne pończochy.

5. Nie wolno nosić w biurze ocieplaczy i płaszczy, ponieważ personel ma do dyspozycji piec. Poza tym zaleca się aby każdy członek personelu w okresie zimowym przynosił cztery funty węgla.

6. Pragnienie tytoniu lub napojów wyskokowych jest słabością ciała i jest zabronione dla wszystkich członków personelu biurowego. Osoby płci żeńskiej mają starać się prowadzić bogobojny tryb życia.

7. Każdy pracownik ma obowiązek troszczenia się o swoje zdrowie. Chorzy pracownicy nie otrzymują wynagrodzenia. Dlatego każdy pracownik mający poczucie odpowiedzialności powinien ze swego wynagrodzenia odkładać pewnę sumę, żeby nie stać się ciężarem dla ogółu w razie niemożności pracy lub zmniejszenia się zdolności do pracy.

8. Urlopów udziela się tylko w wypadkach naglących ze względów rodzinnych. Wynagrodzenia za ten czas nie płaci się.

9. Należy zawsze pamiętać o tym, że jest się winnym wdzięczność swemu chlebodawcy. W końcu on Was żywi.

Zajebiste to były czasy. A przecież to było raptem 6 pokoleń temu.

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Stare dobre czasy

Se non è vero è ben trovato. Mam nierzadko wrażenie, że do tamtych czasów wzdychają z tęsknotą organy prowadzące szkoły, czyli nasz kochany samorząd terytorialny.

Obowiązki nauczyciela (1872)

1. Nauczyciel każdego dnia powinien zadbać o to, aby lampy były napełnione a kominek czysty.

2. Każdy nauczyciel winien codziennie przynosić wiadro wody i kubeł węgla.

 3. Pióra należy przygotowywać starannie. Końcówki piór można ostrzyć zgodnie z indywidualnymi upodobaniami wychowanków.

4. Nauczycielowi płci męskiej zezwala się na wykorzystanie jednego wieczoru w tygodniu na sprawy osobiste (bądź też dwóch wieczorów, jeśli regularnie uczęszcza do kościoła).

5. Po spędzeniu dziesięciu godzin w szkole, nauczyciele mogą oddać się czytaniu biblii lub innych pożytecznych ksiąg.

6. Nauczycielki, które wychodzą za mąż bądź angażują się w romanse dostaną natychmiastowe wypowiedzenie.

7. Nauczyciel, który pali, używa alkoholu w jakiejkolwiek formie, uczęszcza do kasyna lub domu publicznego, lub też goli się u fryzjera dostarcza znakomitych powodów, by żywić poważne wątpliwości co do jego wartości, zamiarów, prawości i uczciwości.

8. Nauczyciel powinien odkładać drobne sumy z każdej wypłacanej mu pensji, aby w latach starości nie stać się ciężarem dla społeczeństwa.

9. Nauczyciel wykonujący swą pracę sumiennie i wiernie przez 5 lat spodziewać się może podwyżki w wysokości dwudziestu pięciu centów tygodniowo, o ile zarząd wyrazi na to zgodę.

Święta dawniej i dziś

Święta na szczęście już mijają. Za oknem ulice skąpane w potokach pięknego słońca. Jeszcze tylko jutro wolne i znowu do pracy. Niestety zacznę ją od wyjazdu na indywidualne - absmak, ale cóż zrobić. Na szczęście w te dni wolne nie miałem żadnych prac do sprawdzania, bo sprężyłem się i uwinąłem ze wszystkimi przed świętami. Sam nie wiem, może to przyczyniło się do kiepskiego nastroju jaki miałem, tzn. owo pociśnięcie nieprzyjemnej pracy. Kumulacja przykrych czynników z pewnością podziałała silniej. Wczoraj tylko zrobiłem jeszcze parę robótek na stronę szkółki, tak że i tu mam wszystko załatwione jak należy.

Święta nie sprawiają mi żadnej przyjemności. Wymiaru religijnego nie mają dla mnie żadnego, a rodzinny? Pamiętam święta i juble z lat mojego dzieciństwa. Wielu gości, inne twarze, inne emocje, możliwość zasłużenia na pochwałę - to było ważne i fajne. Do tego lepsze jedzenie, na codzień nie spotykane, i ładnie podane, na odświętnej porcelanie, ze srebrnymi sztućcami babci. W szarzyźnie peerelowskiej rzeczywistości, kiedy gospodarka już się wyraźnie załamywała, to było atrakcyjne. Do tego perspektywa dziecka, z jeszcze względnie niewielkim balastem smutków i przykrości, ułatwiała skupianie się na przyjemniejszych aspektach wydarzeń.

A dziś? Rodzina i znajomi powymierali, przy stole siada 6-7 osób. Ja rodziny nie założyłem, choć przecież to syna powinność kontynuować budowanie rodziny, zapełniać puste miejsca przy stole. Jedzenie w zasadzie takie samo jakie można mieć na co dzień - w sklepach jest wszystko. Atmosfera naznaczona chorobą, śmiercią, pustką, nie oczekiwaniem od życia już niczego. Takie spotkanie rodzinne nie daje nic, żadnego wsparcia, żadnej ulgi, żadnej przyjemności. Jest tylko poczucie obowiązku. 

Dobrze chociaż, że słońce tak pięknie świeci.

niedziela, 8 kwietnia 2012

Schab

Zapadło ustalenie, że ulżymy mamie w pichceniu i przygotujemy część potraw. Siostrunia miała zająć się wypiekami, ja miałem upiec mięsko. Mama zdecydowała żeby to był schab i od szynki, tzw. kulka. OK, kupiłem, namoczyłem w maślance i upiekłem w rękawie. Schab w mieszance przypraw, szynka w tymianku, majeranku i cząbrze, z solą oczywiście. Piekę na termometr, a nie na czas, więc pieczyste wyszło soczyste, nie wysuszone - zacne.
Zaniosłem, ochy i achy, ale... już coś zadryndało poruszając znajomą strunę, co zlekceważyłem - nawet nie zajrzawszy do środka mama schowała do lodówki. Najs... Oczywiście - kordialne podziękowania za pomoc.

Dziś rodzinne śniadanie, półmisek wędlin się zapełnia - jak dla plutonu po manewrach. Okazuje się, że mama upiekła klopsa, a dziadek Gargamel nakupił szynki, baleronu i pasztetu w wędliniarni. Moich pieczystych nikt nawet nie spróbował. Na odchodnym, Gargamel usilnie mi wciskał swoje zakupy, z kiełbasami włącznie, bo nabył tyle tego, że nie ma co z tym zrobić.

Czy chodzi o te dwa kawałki upieczonego mięsa? Jasne że nie. One były tylko katalizatorem. Jak zwykle "rodzinne święta" wyzwoliły wspomnienie domu "rodzinnego"[1]. W tym konkretnym przypadku typowe zachowanie moich rodziców: oficjalne werbalne chwalenie, a za chwilę niewerbalne (albo niewiele rzadsze i werbalne) pokazanie, że sukces czy pomoc dziecka były bezwartościowe i bez znaczenia.

Można wyprowadzić dziecko z domu rodzinnego, ale domu rodzinnego z dziecka - nigdy.

______________________________________
[1] Czemu w cudzysłowie? Bo dziadek Gargamel nigdy nie omieszkał podkreślić: "Jak będziesz u siebie, to będziesz robił po swojemu. A jak długo będziesz U MNIE, to ma być tak ja chcę." Przekaz był niedwuznaczny - dziecko wychowywało się w nie swoim domu. Że nie było w tym złej woli, tylko bezgraniczna głupota i kompletny brak empatii? Niewielka pociecha - dla moich emocji znaczenia to nie miało żadnego.

wtorek, 3 kwietnia 2012

Kurso finito!

Kurs pseudodoskonalący dotyczący nowej podstawy programowej w LO, na który chodziłem od jesieni wreszcie się skończył. I to główna jego zaleta. Na zakończenie pani wręczyła nam zebrane w program nasze wypracowane materiały, przez nią twórczo przetworzone. Imię i nazwisko mojej skromnej osoby figuruje wśród 12 autorów tego programu. Gdyby miało to jakiekolwiek znaczenie pewnie bym się tym przejął, ale ponieważ nie ma żadnego, więc się nie przejąłem.

Kolega Latający Kolejarz w ewaluacji kursu podobno wyraził się szczerze o jego wartości. Mnie jak zwykle w takich chwilach ruszyła wrodzona dobroć [1] i napisałem bardzo wstrzemięźliwie. Tak sobie myślę, że na moją hiperłagodną ocenę wpływ miała niewiara, że ktoś z przełożonych pani prowadzącej te karty ewaluacji przeczyta, bo w takim przypadku szczerość miałaby może jakiś sens. A tak - pani zrobi z nimi co zechce, a nie wydaje mi się, by zdolna była do dostatecznie radykalnej przemiany.

A poza tym przeziębiłem się, jestem zmęczony i mam humor jeszcze gorszy niż zwykle. Do tego ostatnio wpieprzam za dużo słodyczy i wkrótce będę miał brzuszek jak kolega Latający Kolejarz. :-(

_____________________________________________
[1] ...albo brak asertywności. Bo na pewno nie sumienie - wszak wiadomo, że nauczyciele sumienia nie mają.

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

A siedzę tak sobie i dumam...

Dlaczego palacze zamykają się w toalecie po dwóch w kabinie?
Co zrobić, żeby kopciuchów stamtąd wykurzyć?
Jak sprawić, żebym polubił sprawdzanie prac pisemnych?
A przynajmniej, żebym miał mniejszy wstręt do tego?
Co robić na lekcjach z uczniami klas maturalnych, którzy mojego przedmiotu nie zdają, są nim kompletnie nie zainteresowani i nie mają najmniejszej ochoty na udawanie, że w jakimkolwiek stopniu ich obchodzi to co ja mówię?

Ot, belferskie zagwozdki.

niedziela, 1 kwietnia 2012

Władza się wyżywi

Mamy kryzys - OK, rozumiem. Trzeba ograniczać wydatki - OK, rozumiem. Ale priorytety mojego miasta mi się nie podobają. Mam wrażenie, że ich listę układa Ferdek Kiepski z Boczkiem.

Setki milionów na drugi stadion, jakby Narodowego było mało.
Burmistrz Śródmieścia zapatrzony w najbogatszych i lekceważący innych mieszkańców miasta -> "Nie posiadam wrażliwości społecznej"
Cięcie pieniędzy na oświatę (jak to jest z tymi opowieściami o tym, że subwencja oświatowa od państwa jest za mała, skoro moja szkółka, wg Dyrekcji, dostaje tylko 3/4 należnej nam subwencji, a reszta idzie gdzieś indziej?). Obcina się pieniądze nawet na utrzymanie higieny w szkole, na środki czystości! [1] Do tego dochodzi zabieranie pieniędzy na żywienie dzieci [2].
Zarzynanie Warszawskiej Opery Kameralnej i Festiwalu Mozartowskiego [3], której obcięto budżet bardziej niż innym instytucjom kulturalnym. Członek zarządu województwa odpowiedzialny za kulturę mówi wprost: "Tak duże cięcie było decyzją urzędniczą i uznaniową, niezależną od wartości artystycznej teatru." "To nie znaczy że chcemy unicestwić WOK"

A jakoś nic a nic nie słychać, by porównywalne [4] oszczędności dotknęły miejskich polityków i urzędników.

Tytuł notki to oczywiście słynne słowa rzecznika prasowego rządu z czasów komuny, Jerzego Urbana, wypowiedziane w czasie stanu wojennego. Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci, więc postawa naszych polityków i urzędników nie powinna dziwić - powielają wzorce, przy których się socjalizowali.

Śp. Stefan Kisielewski pół wieku temu ocenił rządy Gomułki jako "dyktaturę ciemniaków". Dziś prof. Dołowy powiedział: 
"Większość dzisiejszych polityków to przecież sfrustrowani inteligenci, którzy nie sprawdzili się w swoich dziedzinach, którzy, tak a nie inaczej wykształceni, nie obejmują żadnej całości. Nie potrafią myśleć abstrakcyjnie, nie przebrnęli nigdy w życiu przez tę granicę, od której zaczyna się głębia i wysiłek myślenia.Cały wywiad w "Polityce"

Historia lubi się powtarzać, bo ludzie wciąż ci sami, tylko kostium i scenografia się zmienia. I społeczeństwo jak było durne, tak jest nadal.

______________________________________
[1] Chociaż u nas i tak jeszcze nie jest najgorzej, bo rekord Polski to chyba pomysł geniusza Krakowa - tamtejszej wiceprezydent, która uznała że w szkołach da się zaoszczędzić na sprzątaczkach przez zmuszenie do sprzątania uczniów. Tupet i bezczelność wprost dech zapiera. A potem nadchodzi przygnębienie, kiedy widzimy że ktoś taki nie wyleciał z hukiem ze swojego fotela, tylko nadal urzęduje w najlepsze, jak gdyby nigdy nic! Tu nadal jest Azja... :-(

[2] Chodzi o likwidację stołówek szkolnych i płynący za tym wzrost ceny obiadów. Z obiadów szkolnych korzystały przede wszystkim dzieci niezamożnych rodziców, a nie najlepiej sytuowanych. A więc miasto przerzucając obiady na rodziców w istocie rzeczy oszczędza kosztem nie bogatych. Znakomicie koresponduje to z poglądami śródmiejskiego burmistrza.

[3] Tak, wiem, że to nie miasto tylko urząd marszałkowski, ale to akurat szczegół bez znaczenia, bo ta sama mentalność.

[4] Jestem wstrzemięźliwy i nie napisałem: "jakiekolwiek".