środa, 31 sierpnia 2011

Dlaczego JA, a nie ON?!


Na początku roku każdy belfer dostaje swój rozkład zajęć. Sprawa czysto organizacyjna, jednak w niektórych wyzwala zadziwiające emocje. [1] Jeden rzut oka pozwala im stwierdzić, że rozkład nie pokrywa się z wymarzonym rozkładem optymalnym, jakiego oczekiwali. [2] Poszkodowany zaczyna toczyć gniewnym wzrokiem za tym, kto jest odpowiedzialny za takie skandaliczne zignorowanie oczekiwań. Uległość nie wyściubia nosa - króluje słuszny gniew ludu. Lud jest doświadczony, bo tak pomiatany jest co roku, więc wie doskonale, że inni na pewno mają lepiej. Trzeba więc zbadać rozkłady innych, by znaleźć dowody, że ich potraktowano lepiej. Oczywiście wiadomo z góry, że te dowody tam są bo lud jest zawsze krzywdzony, trzeba więc tylko poświęcić chwilę na znalezienie kolegi czy koleżanki z atrakcyjniejszym rozkładem.

Słuszny gniew zaczyna wrzeć i kipieć, kiedy ofiara tyranii rusza do szarży na wicedyrektora odpowiadającego za układanie planu zajęć. Wstępne wstrzelanie się do celu jest zupełnie zbędne, od razu przechodzi się do nawały artyleryjskiej ze wszystkich luf: "Dlaczego ja mam aż cztery okienka, kiedy Kowalski ma tylko jedno?!" Znak zapytania jest wyłącznie elementem konwenansu, bo przecież lud doskonale wie dlaczego. Jeśli zły wice nie pokaja się niezwłocznie i nie obieca solennie, że natychmiast to zmieni i okienka polikwiduje, to lud głośno mówi dlaczego jest gnębiony rozkładem. 
Otóż układ! Pozamerytoryczne sympatie wice dla swoich kolesi! Oburzająco niesprawiedliwe uprzywilejowanie obijających się przydupasów władzy kosztem nieskazitelnego ludu, pracującego ciężko a ofiarnie jak nikt inny. Wszelkie merytoryczne wyjaśnienia w ogóle nie są przyjmowane do wiadomości, bo lud widzi tylko swoją krzywdę i korzyść innych.

Ale lud jest też nie w ciemię bity. W gruncie rzeczy wie doskonale, że wicedyrektor to skończona kanalia, która ma wredną satysfakcję z gnębienia ludu i prośby tegoż nie spełni, więc trzeba działać okrężną drogą. Sprawdzonym spsobem jest przymilne podejście kolegi czy koleżanki i namówienie go/jej głosem  posuwiście oleistym na taką zamianę lekcji, żeby sobie zrobić dobrze. Jeśli można sprawić, żeby kolega został w szkole w piątek dwie godziny dłużej, by samemu wyjść tyleż wcześniej, to tylko kompletny idiota by z tego nie skorzystał. A lud przecież mądry jest. I sprawiedliwość ma we krwi. 

Wyssanej z bliźnich.

___________________________________
[1] Sam nie wiem dlaczego tak jest, że to niemal zawsze kobiety a nie faceci odstawiają takie cyrki.

[2] ...a jakiego nikt nie dostaje, bo rozkład zajęć 50 ludzi zawsze jest kompromisem.

piątek, 26 sierpnia 2011

Krytykanci kraczą a karawan postępu mknie przed siebie


Ja to chyba jakiś nienormalny jestem. 

Bo wydaje mi się, że jeśli podejmujemy się jakiegoś przedsięwzięcia to najpierw dość starannie rozważamy potrzeby, możliwości i zagrożenia. Sprawdzamy czy mamy wszystko co potrzebne, żeby zrealizować nasze zamierzenie, a przynajmniej upewniamy się czy będziemy to mieli, kiedy będzie potrzebne. Jeśli mamy do zrobienia jakąś pracę, to zabezpieczamy narzędzia i materiały. 
Jeśli chce się wprowadzić dziennik elektroniczny, to rozsądek dyktuje upewnić się, czy dostateczne jest zaplecze techniczne (serwer, łącza, komputery w salach) żeby wprowadzanie danych do dziennika odbywało się bez przeszkód. Ten sam rozsądek podpowiada, że należałoby wcześniej przeszkolić ludzi, którzy mają do tego dziennika wprowadzać dane czyli nauczycieli. Nautralnie owo przeszkolenie rozumiejąc jako naukę faktycznej obsługi dziennika, przynajmniej na poziomie funkcji podstawowych, najczęściej wykorzystywanych.

Niestety, jak się okazuje, jestem czepialskim szczególarzem i pesymistą próbującym utopić radosny marsz ku lepszemu jutru w krakaniu codzienności [1].

Otóż postęp odbywa się nastepująco: 
Najpierw trzeba podjąć decyzję o wprowadzeniu dziennika elektronicznego, ignorując zdanie tych, którzy go będa obsługiwać.
Potem trzeba podjąć mocne wewnętrzne postanowienie, że posiadane zasoby sprzętowe wystarczą.
Następnie zrobić szkolenie polegające w całości na tym, że ktoś przyjdzie i wyświetlając na ścianie obraz strony dziennika w ciągu dwóch godzin pokaże gdzie są najważniejsze przyciski i omówi zasadnicze funkcje, po czym odpowie na pytania.

I włala! Szkoła ma dziennik elektroniczny, więc poziom jej debeściarskości wzrósł niepomiernie. Nauczyciele zaś mają uroczą rozrywkę, jak circa 8 kompami i lapkami obskoczyć równocześnie ponad 20 pracowni. Ponieważ jednak to typy bez fantazji i poczucia funu, więc skończy się na tym, że przyniosą do pracy własne lapki z domu. [2]

Ajaj, toż patrz pan - znowu kraczę! ^^
______________________________________
[1] moje wrażenie. Frazeologia zbyt kwiecista, żeby ją ku mnie wyartykułowano.

[2] normalka.

czwartek, 25 sierpnia 2011

Skończyły się szczęśliwe dni Aranjuezu


No i minął rok blogowania. Równo rok temu zamieściłem pierwszy post. Chyba nie sądziłem wtedy, że tyle wytrzymam z pisaniem - nigdy wcześniej tego nie robiłem. Kilka razy miałem ochotę przerwać to blogowanie, zniechęcony brakiem zainteresowania czytelników. 1300 wyświetleń to niewiele, jeśli odliczy się przypadkowe wyrzuty z Googla. Gdybym opisywał jakieś historyjki z magla, refleksje o dupie Maryni czy zamieszczał zapisy rozmów z erotycznego czata, to miałbym teraz pewnie ze 6 tysięcy wyświetleń. To raczej dobrze, że nie mam aż takich ciągot. Ale gdyby się pojawiło paru czytelników więcej, to miło by było.
Zobaczymy jak będzie dalej, chyba będę jeszcze przez jakiś czas pisał. Wracam niestety do pracy, już docierają do mnie niezachęcające informacje o wspaniałych radach (posiedzeniach rady pedagogicznej). Najwyraźniej pod moją nieobecność ustanowili nową świecką tradycję: zamiast jednej rady sierpniowej (przygotowującej do nowego roku szkolnego), będą dwie rady sierpniowe. Zapewne w celu dwa razy lepszego przygotowania. Szkoda tylko, że jak zwykle będzie to popis marnotrawienia czasu i bezładnego ględzenia przez parę godzin o tym, co przy jakim takim ogarnięciu można załatwić w pół godziny.
O tym, żeby urlopowiczów poinformować o terminach rad naturalnie nikt w szkole nie był uprzejmy pomyśleć.

A te dni Aranjuezu to wcale takie szczęśliwe nie były. Pod pewnymi względami urlop był fajny, ale pod innymi był trudny. Praca to jednak bardzo skuteczny narkotyk, pozwalający zapomnieć o  realnym świecie i o tym czego naprawdę brak. Jego odstawienie bywa wówczas bolesne.

wtorek, 16 sierpnia 2011

Do roboty!

Co jakis czas możemy usłyszeć, względnie przeczytać głosy ekspertów od ekonomii pomstujących na to jak wiele w roku mamy świąt, jak długo wypoczywamy, a jak krótko - o ileż za krótko! - pracujemy. Głosy są poparte wyliczeniami ile to miliardów tracimy przez każdy wolny dzień, przeznaczony na oburzającą bezpracość [1], zamiast na skrzętne pomnażanie dochodu i dźwiganie słupków oraz krzywych statystyk. Stałym elementem tych wystąpień jest pokazywanie jak mało obijają się niektóre (starannie wyselekcjonowane) inne nacje [2] i zawstydzanie nas naszym lenistwem, przez pokazanie pozytywnego wzorca do którego powinniśmy dążyć ku chwale pracodawcy i gospodarki krajowej.

Tymczasem w okresie późnego średniowiecza w Polsce, liczba dni w które Kościół nakazywał powstrzymanie się od pracy, czyli świąt i niedziel przekraczała na ogół setkę

I jakoś dali radę zbudować kapitalizm. Mimo takiego bumelanctwa! Zadziwiające.

_______________________________
[1] Neologizm taki. Bo "bezczynność" to jednak coś innego. 
[2] By uniknąć zarzutu manipulacji statystyką, przebiegle dorzuca się jeden przykład narodu, kóry pracuje krócej od nas. Oczywiście wydźwięk jest taki, ze oni są "be" i z nich przykładu brać nie powinniśmy, bo nie wyprodukujemy cukierka, kórego moglibyśmy dostać, gdybyśmy pracowali dłużej.

czwartek, 11 sierpnia 2011

Wychowanie przez porównanie


Jedną z ulubionych metod wychowawczych jest porównywanie. Dorośli są przekonani o zbawiennych skutkach wskazywania dziecku tzw. pozytywnych wzorców. Że jak się dziecku rzeczony wzorzec wskaże, to ono się podciągnie do tego wzorca. Więc to dla jego dobra. Dziecka znaczy, nie wzorca.  

Więc nadawane są komunikaty w stylu:  

"Zobacz, Jasio tak ładnie się uczy. Dlaczego ty tak nie możesz?"
"Widzisz, Zosia przyniosła świadectwo z czerwonym paskiem. Bardzo ładnie Zosiu!"
"A co to jest? Aaa, drzewo, tak? Bardzo ładnie to narysowałeś! Ale idź, zobacz jak zrobiła to Asia, jak ślicznie wyszło jej to drzewko. Asia tak pięknie rysuje..."
"Chłopak Malinowskich to rodzicom pomaga, sprząta, a nie tylko czeka na gotowe."
"O, jak ładnie tańczą! A ty tak nie mogłabyś? Nie? Dlaczego?"
"Ludzie to mają mieszkania aż przyjemnie wejść i usiąść. A sam popatrz jak wygląda twój pokój!"

Znakomita recepta na wychowanie frustrata. Bo od małego dziecku wpajamy, że ma się porównywać z otoczeniem. Tylko, że zawsze w tym otoczeniu będzie ktoś kto będzie od niego mądrzejszy, zawsze znajdzie się ktoś ładniejszy, zawsze ktoś będzie więcej zarabiał, zawsze ktoś będzie miał w jakiejś dziedzinie "bardziej". Nie ma znaczenia, że będzie to w każdym przypadku inna osoba. Zbiorczy przekaz do emocji porównującego się dziecka/dorosłego będzie jeden: JESTEŚ  G O R S Z Y .

Z ziarna dobrej intencji posadzonego w glebie głupoty wyrasta człowiek, który przez całe życie będzie nieszczęśliwy. A przecież rodzice chcieli dobrze... Chcieć to za mało, trzeba jeszcze wiedzieć.

wtorek, 9 sierpnia 2011

Flejtuchy nadwiślańskie

Z okazji remontu ostatnio często bywam w supermarketach budowlanych. Chodzenie alejkami w poszukiwaniu potrzebnych rzeczy zamienia się w torturę. Nie z powodu kłopotów z asortymentem czy procesem decyzyjnym, tylko z powodu obecności klientów płci męskiej głównie.
Śmierdzą.
Śmierdzą flejtuchy jak jasna cholera!
Ominąć szerokim łukiem się nie da, obejść sąsiednią alejką też nie da rady, bo tam rezyduje inny smród. Trzeba przejść obok, a tam wali jak obuchem. Każda komórka węchowa dostaje taki łomot, że się drze w niebogłosy.
Tego nie można tłumaczyć biedą, kredytem, czy trudnym dzieciństwem. Mydło kosztuje 2 złote, dezodorant w Rossmanie poniżej dychy się kupi. Chamstwo, prostactwo przez higienę wyłazi. A raczej w miejscu gdzie ta higiena powinna być! Lubimy się sadzić się, kim to my nie jesteśmy, że będziemy ewangelizować Europę Zachodnią, że górujemy nad nimi tradycyjnymi wartościami, że nie dotknęło nas tamtejsze zepsucie i laicyzacja itp. A umyć się nam nie chce! Jak się dziadek raz w roku na świętego Jana wykąpał, tak wnuk do dzisiaj tej tradycji wierny niezłomnie.
A spróbuj, człowieku, wejść do warszawskiego tramwaju lub autobusu w lecie w godzinach szczytu. Zejść można od tego smrodu brudasów. Tym razem juz płci obojga. Aż mdli.
Wykształceniem [1] tego też tłumaczyć nie można. Z kolegą siadywaliśmy swego czasu w komisji wojewódzkiej pewnego konkursu kuratoryjnego. Na nasze nieszczęście w komisji w pewnym okresie zasiadała również pewna elegancko ubrana panna; od nas sporo młodsza, więc nie da się tego zwalić na peerelowskie złogi. Kiedy widzieliśmy ją na horyzoncie, natychmiast rozpoczynaliśmy gorączkowe manewry mające na celu zajęcie miejsc za stołem komisyjnym jak najdalej od niej. I koniecznie po nawietrznej (uwzględniając wszelkie możliwe przeciągi). Bo nie myta śmierdziała tak makabrycznie, że czułem iż zaraz zwrócę przedwczorajszy obiad.
To, że mnóstwo naszych kochanych rodaków hołduje zasadzie, że "częste mycie skraca życie" to jedno nieszczęście. Drugim nieszczęściem jest, że nie przyjęło się u nas otwarte komunikowanie takiem cuchnącemu brudasowi, że ŚMIERDZI. Każdy się wzdraga, bo nie wypada, bo jak to tak, bo jakoś głupio.

W rezultacie niby mamy demokrację, a w rzeczywistości - DYKTATURĘ BRUDASÓW, panoszących się  w przestrzeni publicznej i zmuszających innych do wąchania ich smrodu.
__________________________________________
[1] Że niby nie kształcona ciemnota nie wie.

środa, 3 sierpnia 2011

Jałowiec czyli ja.

Jakoś nigdy nie miałem przekonania do horoskopów, znaków zodiaku i innych new age'owych dyrdymałów, uznając je za wciskanie naiwnym ciemnoty, żeby ich z dutków łatwiej czyścić. 
A jednak muszę przyznać, że przypadkowe trafienie na horoskop celtycki cokolwiek zaciepało moim niezłomnym stanowiskiem. Znaczy - niezłomne się odrobinkę podłamało.
Wedle nieboszczyków druidów przypisany mi jest jałowiec. I jak spojrzeć na poniższy opis, to się zgadza jak cholera. No, może poza tymi szpilkami, bo ich nie posiadam. No i żadnych szyszkojagód proszę mi nie imputować! OK, niech będzie - z optymizmem ostatnio gorzej, bo samotność boli. Ale poza tym - rychtyk prawda, jak bumcykcyk.
Co ciekawe - sprawdziłem opisy rodzinki i jakoś mi ani w ząb nie pasują.
Chociaż na "LOL roku" zasługuje fakt, że DNiB i Gargamel są spod tego samego drzewa - jodły. Aż żałuję, że nie będę widział jej miny, kiedy to przeczyta. :-))

Wzięte ze strony
"Jałowiec - 25 styczeń - 3 luty i 26 lipiec - 4 sierpień

Wierność — Inteligencja, dowcip, zdolność do analizowania i dedukowania — skłonność do refleksji.

Drzewo z rodziny cyprysowatych. Drewno jałowca odporne jest na gnicie. Szpilki ustawione naprzeciwlegle lub w okółkach. Nasiona zwane szyszkojagodą. Ludzie urodzeni w tym okresie są zdrowi, pełni optymizmu. W życiu dążą do osiągnięcia sławy i pieniędzy. Cechuje ich surowość, pedantyzm, a zarazem bałaganiarstwo. Posiadają inteligencję połączoną ze skłonnością do refleksji. Nie lubią samotności. Są życzliwi i wierni w przyjaźni.

Mocny, solidnie i muskularnie zbudowany jest ten cyprys, często o powierzchowności wieśniaka. Nie trzeba mu wiele do szczęścia. A życie układa sobie zależnie od okoliczności i wszędzie w każdych warunkach potrafi być zadowolony, pogodny, pełen optymizmu. Będzie długo młody z takim usposobieniem. W życiu pragnie dwóch rzeczy: pieniędzy i sławy, reszta marginesowa. Nie lubi samotności, chce zawsze być otaczany rodziną i przyjaciółmi, ale nie jest sentymentalny. Jest bujny i surowy, gwałtowny i oportunistyczny, pedantyczny i bałaganiarski. W ogóle indywidualność przedziwna. Nie znosi dyskusji a lubi się wypowiadać. Jego giętki charakter ułatwia mu życie. W miłości gwałtowny i niezaspokojony, posiada piękną cechę — życzliwość i wierność w przyjaźni. Jego żywa inteligencja połączona jest ze skłonnością do refleksji. Życie ułoży sobie spokojnie dozując pracę i przyjemności, ale mimo wszystko czegoś mu będzie zawsze brakowało...

Osobowość tego Znaku jest pełna kontrastów. Cyprys to pedant i bałaganiarz w jednej osobie, zacietrzewia się podczas dyskusji, ale przeważa w nim oportunizm. Dość elastyczny charakter ułatwia mu życie, rzadko wdaje się w poważniejsze konflikty. Żyje na uboczu i niewiele mu potrzeba do szczęścia. Nie dla niego gala i przepych; nie da się skusić blichtrem. Unika jak zarazy morowej eksponowanych stanowisk i konieczności pokazywania się na forum publicznym. Uznaje prosty i surowy tryb życia: małe mieszkanko, skromna posadka, byle tylko samodzielnie. To idealny obywatel państwa socjalistycznego ! Jeśli zdarzy się, że odziedziczy willę ( sam nigdy jej nie kupi ) to rozda lub wyrzuci wszelkie gadżety, ozdóbki i figurynki. Wnętrze urządzone przez Cyprys jest siermiężne, przypomina po trosze celę zakonnika i wiejską izbę. Dzięki tak zaniżonym wymaganiom znak ten ułoży sobie życie w każdych okolicznościach i będzie tryskał optymizmem. Ma jednak kłopoty ze znalezieniem życiowego partnera, bo kto zgodzi się na jego program minimum ? W małżeństwie jest wierny, ale choć kocha głęboko, nie potrafi okazać czułości. Cyprys lubi marzyć, odpływa w świat fantazji, do którego nikt nie ma wstępu. O czym marzy, skoro tak mało oczekuje od życia ? Tego nikomu nie powie."

wtorek, 2 sierpnia 2011

Ulepszacze oświatowi



"Eksperci" [1] różnej maści płodzą całe stada dobrych rad i recept, mających przynieść rychłą i radykalną poprawę. Na szkoleniach nauczycielom prowadzący z zachwytem prezentuje różne sposoby "żeby było lepiej". Poziom tego i styczność z rzeczywistością sali lekcyjnej przywodzi na myśl sprzedawcę relikwi, a z późniejszych czasów - obwoźną sprzedaż cudownych mikstur i maści na wszystko.[2] Biznes szkoleniowy kręci się aż miło, napędzany awansem zawodowym nauczycieli, którzy chcąc nie chcąc [3] muszą zaświadczeniami z kursów i szkoleń podpierać dokumentację awansową. Poza tym rada pedagogiczna jest szkolona obligatoryjnie, co najmniej 4 razy do roku.
Ilość pieniędzy jaka płynie na szkolenia jest imponująca, więc kto może próbuje się załapać na to eldorado, jak na razie selekcja jakości tych szkoleń wydaje się być niezadowalająca (to eufemizm taki). [4] Niejedno z tych, które miałem nieszczęście odbyć, było prowadzone w stylu: uczyć ojca dzieci robić. Żenujące jest uczestniczyć w spektaklu, w którym ignorant-teoretyk poucza fachowców-praktyków jak mają wykonywać swoją pracę opowiadając po prostu oderwane od życia bzdury - może efektownie brzmiące, ale niesprawdzające się w praktyce rozwiązania.
Z takim podejściem: jeśli realia przeczą teorii to znaczy że realia są błędne, spotkałem się zresztą i na studiach. Podyplomówkę z pedagogiki robiłem ucząc już w szkole i mogłem na bieżąco konfrontować płynące ex cathedra mądrości z rzeczywistością. Widać było, że spora część prowadzących siedzi w swoich wieżach z kości słoniowej i o praktyce prowadzenia lekcji w szkole nie ma zielonego pojęcia, obracając się wyłącznie w kręgu akademickich teorii niekonfrontowanych z życiem. Jednocześnie jest głęboko niezdolna do uświadomienia sobie tego faktu i równie silnie przekonana, że są fachowcami od nauczania i MAJĄ RACJĘ. [5]
Z inną odmianą groteski mamy do czynienia kiedy pani prowadząca, która szkoli nas jak w szkole być powinno, zdradza się z paroletnim opóźnieniem śledzenia zmian strukturalnych w oświacie. Klasą sam dla siebie był pewien młody człowiek, na oko dobrze przed trzydziestką, który do nas przemawiał energicznym tonem aroganckiego dupka, pouczając nas jak powinniśmy uczyć nowocześnie. Naturalnie żadne warianty i odstępstwa od jedynej słusznej metody nie wchodziły w grę. Męczyło mnie poczucie, że mam deja vu, że gdzieś już takiego osobnika, ten timbre głosu, tę samą inwazyjną arogancję dążącą do przytłoczenia i zdominowania słuchacza gdzieś słyszałem. Olśnienie przyszło parę dni potem - wiem! Na rekrutacji agentów ubezpieczeniowych, na którą kiedyś kręte ścieżki żywota mnie zawiodły. [6]
Z upodobaniem lansuje się metody aktywizujące jakby to był cudowny środek, po którego aplikacji leniwy tuman zamieni się pracowitą gąbkę chłonącą wiedzę i umiejętności. Miłośnicy tych metod nie przyjmują do wiadomości, że to tylko jedna z wielu opcji, a nie narzędzie uniwersalne. Trudna do stosowania w naszych warunkach szkolnych z uwagi na bardzo liczne klasy, powszechne cwaniactwo i zarazem nieumiejętność pracy w grupie - pracują 1-2 osoby, a reszta grupy bezmyślnie czeka na gotowe, oraz przeładowany program i bliską zera wiedzę, którą wynoszą z gimnazjum. To ostatnie powoduje, że na lekcji nie mogą bazować na jakiejkolwiek ich wiedzy, co mi z kolei pozwoliłoby skupić się na jakimś wybranym zagadnieniu danego tematu i przepracować go metodą aktywizującą, co mogłoby być fajne. Muszę na lekcji zaczynać od podstaw, jakby mieli ten temat pierwszy raz w życiu, a pytanie "dlaczego nie stosuję metody aktywizującej" brzmi jak "skoro nie masz chleba, to dlaczego nie jesz ciastek?".
To że różne te metody i wynalazki lansują ludzie, którzy z nich żyją jest normalne i zrozumiałe. Nieszczęście zaczyna się wtedy, kiedy reszta daje sobie robić wodę z mózgu i te reklamowe banialuki bezkrytycznie przyjmuje jako prawdę objawioną. A kiedy są to jeszcze osoby z władzą decyzyjną, to ma się ochotę walizkę pakować.
________________________________________________
[1] W cudzysłowie, bo tu świetnie pasuje czyjeś spostrzeżenie: "Ekspert to człowiek, który nie myśli - on wie."


[2] "Mam lekarstwo na trąd i otyłość, znajdzie się też środek na miłość."


[3] Na ogół - nie chcąc.


[4] Jak to się mówi: konia kują a żaba nogę nadstawia.


[5] Autentyczna scena z zajęć z pomiaru dydaktycznego. Pani doktor opowiada o wymaganiach koniecznych i uzupełniajacych, pokazuje piękne schematy z koncentrycznymi kołami, mówi że uczeń najpierw osiąga wymagania konieczne, a potem dopiero uzupełniające i skala ocen pownna być tak skonstruowana, że za konieczne np. otrzymuje dostateczny lub dopuszczający, a za kolejne uzupełniające ocena rośnie aż do celującego.
Tu już nie wytrzymałem i spytałem co zrobić, kiedy uczeń na sprawdzianie prezentuje wiadomości uzupełniające, a nie spełnia koniecznych. Jak wtedy ocenić? Akurat takie przypadki miałem na świeżo. Np. uczeń znał jakieś szczegóły bitwy pod Grunwaldem, ale nie miał pojęcia kiedy ona była, ani kto tam walczył (sic!). Pani doktor na moment zaniemówiła, po czym błyskawicznie odzyskując rezon odparła: "To znaczy, że test był źle skonstruowany". I włala. Model teoretyczny obroniony przed brutalną agresją prostackiej rzeczywistości.


[6] Rzeczonym agentem nie zostałem, nawet nie zamierzałem - poszedłem z ciekawości. Po tym co tam zobaczyłem i usłyszałem miałem ochotę wziąć prysznic. Zrozumiałem co miał na myśli Woody Allen mówiąc: "Postanowiłem popełnić samobójstwo wdychając powietrze pozostałe w pokoju po wizycie agenta ubezpieczeniowego". ;-)