piątek, 24 grudnia 2010

I znowu "Święta"


No i znowu Boże Narodzenie. Święta, które coraz częściej przestają być Świętami, a stają się smutnym i tragicznym w gruncie rzeczy czasem dzikiej pogoni za konsumpcją, przeklinania pod nosem bliskich, którym trzeba znowu wymyślić jakiś prezent, zderzania się z własną samotnością zagłuszaną na co dzień pracą, konfrontowania dawnej Gwiazdki z beztroskich lat dzieciństwa z dzisiejszą w towarzystwie pustych krzeseł po zmarłych i odeszłych krewnych i przyjaciołach.

Moja ulubiona "Kolęda dla nieobecnych" Szymona Muchy.

 A nadzieja znów wstąpi w nas,
Nieobecnych pojawią się cienie,
Uwierzymy kolejny raz,
W jeszcze jedno Boże Narodzenie.
I choć przygasł świąteczny gwar,
Bo zabrakło znów czyjegoś głosu,
Przyjdź tu do nas i z nami trwaj,
Wbrew tak zwanej ironii losu.


Ref.: Przyjdź na świat,
By wyrównać rachunki strat,
Żeby zająć wśród nas
Puste miejsce przy stole.
Jeszcze raz
Pozwól cieszyć się dzieckiem w nas,
I zapomnieć, że są
Puste miejsca przy stole.


Daj nam wiarę, że to ma sens,
Że nie trzeba żałować przyjaciół,
Że gdziekolwiek są - dobrze im jest,
Bo są z nami, choć w innej postaci.
I przekonaj, że tak ma być,
Że po głosach tych wciąż drży powietrze,
Że odeszli po to, by żyć,
I tym razem będą żyć wiecznie.

Ref.: Przyjdź na świat...
A nadzieja znów wstąpi w nas,
Nieobecnych pojawią się cienie,
Uwierzymy kolejny raz,
W jeszcze jedno Boże Narodzenie.
I choć przygasł świąteczny gwar,
Bo zabrakło znów czyjegoś głosu –
Przyjdziesz do nas i będziesz trwał,
Wbrew tak zwanej ironii losu!


Ref.: Przyjdź na świat,
By wyrównać rachunki strat,
Żeby zająć wśród nas
Puste miejsce przy stole.
Jeszcze raz
Pozwól cieszyć się dzieckiem w nas,
I zapomnieć, że są
Puste miejsca przy stole.

A poniżej od wujka Jutuba w przejmującym wykonaniu Beaty Rybotyckiej [autorem clipu jest user Drobiu, mam nadzieję, że nie ma nic przeciwko pożyczeniu jego dzieła]:

wtorek, 7 grudnia 2010

Mord pod Ciepielowem


Od kilkudziesięciu lat sprawa wymordowania 8 września 1939 r. 300 jeńców polskich przez Wehrmacht pod Ciepielowem uchodzi za znany, potwierdzony i nie budzący wątpliwości przypadek zbrodni wojennej. Jest przytaczana w literaturze jako dowód na to, że nie tylko Waffen SS, ale i Wehrmacht dopuszczał się zbrodni wojennych, co służyło skutecznej walce z podejmowanymi niegdyś wysiłkami wykazania tzw. czystych rąk Wehrmachtu.
Tymczasem żmudna praca grona zapaleńców podważa te przyklepane ustalenia, pokazując inny obraz tamtych tragicznych zdarzeń. Jeśli kogoś to interesuje, rezultat tej pracy znajdzie pod tym adresem:
http://www.historyfan.pl.tl/Mord-pod-Ciepielowem.htm
Ważne, że te poszukiwania prawdy historycznej podjęli Polacy i właśnie w imię dotarcia do prawdy a nie realizacji jakiegoś mniej lub bardziej politycznego celu. Dobry historyk, to badacz nieustannie wątpiący.

sobota, 4 grudnia 2010

Na stos rzuciliśmy milionów los! Na stos!


W mijającym tygodniu mieliśmy piękną okrągłą rocznicę Nocy Listopadowej - 180 lat, kawał czasu. Z uczuciem niejakiej ulgi zauważyłem, że nie było żadnych hucznych obchodów, wielkiej fety i bombastycznych przemówień VIPów. I bardzo dobrze. Bo to były mocno kontrowersyjne wydarzenia.

Noc Listopadowa to zbrojne wystąpienie grupki członków tzw. sprzysiężenia Wysockiego, młodszych oficerów, studentów i innych cywilów, przeciw władzy carskiej uosabianej przez wielkiego księcia Konstantego Pawłowicza. Miało miejsce w nocy z 29 na 30 listopada 1830 roku. Od tego wystąpienia zaczęło sie tzw. Powstanie Listopadowe, którego druga faza powinna być właściwie nazywana wojną polsko-rosyjską 1831 r.

Wysocki z nazwy spisku, to Piotr, porucznik piechoty, instruktor ze Szkoły Podchorążych kształcącej przyszłych oficerów piechoty armii Królestwa Polskiego, zwanego potocznie Krolestwem Kongresowym.[1] Niewątpliwie gorący patriota i szczery Polak, przypuszczalnie dobry człowiek. Niestety to chyba wszystkie pozytywy jakie można o nim napisać, bo przede wszystkim był człowiekiem bardzo ograniczonego umysłu, z perspektywy czynu na który się porwał - był po prostu kompletną miernotą. I on i jego towarzysze chcieli wolnej, niepodległej Polski, której nie widzieli - i słusznie - w Królestwie Polskim. Było to kadłubowe państewko polskie, stanowiące ledwie ułamek dawnej przedrozbiorowej Rzeczypospolitej, zależne od Rosji, z którą było związane unią personalną. [2] Symbolem carskiej samowoli i pogardy dla prawa była postać brata carskiego, wlk. ks. Konstantego, który nie piastując żadnego formalnego, konstytucyjnie umocowanego stanowiska szarogęsił się wykorzystując swe nieformalne wpływy jako dowódca armii polskiej. Jego kuriozalne popisy stanowiły obrazę dla cywilizowanych obyczajów i porzadku prawnego, ale faktem jest, że w miarę upływu czasu książę mocno złagodniał, a do Polaków i Kongresówki mocno się przywiązał. [3]

Starsi ludzie tworzący elitę polityczną i wojskową Królestwa pamiętali czasy kiedy Polski w ogóle nie było na mapie, pamiętali też klęskę Wielkiej Armii Napoleona Bonaparte idącego w 1812 r. na drugą wojnę o Polskę przeciw Rosji. Dlatego doceniali Królestwo Kongresowe - było to jednak państwo z polskim rządem, polskim parlamentem, polską administracją i sądownictwem, polskim wojskiem i polskim szkolnictwem. Oprócz króciutkiego epizodu Księstwa Warszawskiego z lat 1807-1812 była to jedyna wysepka polskości w całym okresie zaborów. To nie było mało. Tym bardziej, że było to państewko bardzo nowocześnie zorganizowane i będące w demokratycznej awangardzie ówczesnej Europy: prawa wyborcze miało ok. 100.000 obywateli na 3 miliony mieszkańców. Mało? Takie prawa miało ok. 75.000 Francuzów... na 30 milionów mieszkańców!

Rozum podpowiadał, żeby chuchać i dmuchać na tę ostatnią oazę polskiej państwowości, żeby idea państwa polskiego przetrwała dzięki niej jak najdłużej. Tymczasem członkowie sprzysiężenia Wyscokiego widzieli tylko negatywy, że to państewko nie jest całkowicie wolne i suwerenne, no i że jest tylko ułamkiem dawnej Rzeczypospolitej. Nie dostrzegali, że jedyną alternatywą nie jest odrodzenie Polski, ale zupełna jej likwidacja. Rzeczpospolita zniknęła z mapy wskutek współpracy trzech potężnych sąsiadów. Jak długo ta wspólnota interesów trwała, tak długo państwo polskie odrodzić się nie mogło i wszelkie nasze zrywy powstańcze najmniejszego sensu nie miały. Warunkiem absolutnie koniecznym i wstępnym było rozerwanie współpracy zaborców.

Niestety dla umysłów Wysockiego i jego towarzyszy było to nie do przyjęcia, gdyż oznaczało, że nie mogą nic zrobić dla odbudowy wielkiej Polski, a z tym pogodzić się nie mogli. Nazywając rzecz po imieniu: to co uważa się za ich patriotyzm było w istocie najzwyklejszym grzechem pychy. Odrzucając wszelkie kontrargumenty parli do działania, które mogło sprowadzić na trzy miliony ludzi katastrofę. I sprowadzili. Policja wpadła na trop spisku i szybko rozpracowała siatkę, po czym przedłożyła ks. Konstantemu raport. Dla księcia odkrycie spisku w jego oczku w głowie, w jego ukochanej Szkole Podchorążych było takim szokiem, że nie uwierzył w ustalenia policji i zażądał potwierdzenia. To odwlekło aresztowania i w międzyczasie spiskowcy dowiedzieli się o dekonspiracji. Mieli do wyboru: pogodzić się z porażką i dać się aresztować lub uciekać za granicę, albo natychmiast wywołać powstanie, niebacząc na to że nic nie było przygotowane.[4]  Wywołali powstanie. Z pychy i strachu przed aresztowaniem lub emigracyjną tułaczką spowodowali katastrofę. Powstanie i wojna zakończyła się klęską, a Królestwo Kongresowe stopniowo odzierano ze swobód i polskości.

Ludzie sprzysiężenia Wysockiego są świetnym przykładem, do dziś aktualnym, że patriotyzm któremu nie towarzyszy rozum jest straszliwym zagrożeniem dla Ojczyzny.

Czy takich ludzi powinniśmy czcić? Czy raczej wspominać ku przestrodze?

________________________________
[1] Od Kongresu Wiedeńskiego 1814-15, na którym zaakceptowano oficjalnie decyzję cara Aleksandra I Romanowa o utworzeniu tego państwa.

[2] Aktualny cesarz i car Rosji był jednocześnie królem polskim.

[3] Już w czasie wojny, w trakcie bitwy pod Grochowem kiedy przebywał w rosyjskim sztabie, na widok polskich grenadierów sunących w imponującym ataku na bagnety krzyczał w euforii: "To moi chłopcy tam idą! Moi chłopcy!", co doprowadziło rosyjskich oficerów do furii.

[4] Nie było kierownictwa powstania. Spiskowcy uznali, że ich zadaniem jest tylko rozpoczęcie walki, a potem kierownictwo przejmą zachwyceni członkowie elity polityczno-wojskowej Królestwa, którzy na razie muszą ukrywać swoje sympatie powstańcze. Było to czyste urojenie spiskowców, nie majace najmniejszego pokrycia w rzeczywsitosci, ale oni w to święcie wierzyli, bo im pasowało do koncepcji. Piękny przykład myślenia życzeniowego.

poniedziałek, 29 listopada 2010

Gaudeamus!


Autentyczna scena w warszawskiej prywatnej szkole wyższej. 
Loco: dziekanat.
Personae: studentka i pani z dziekanatu.

S: Przyszłam złożyć skargę na wykładowcę, p.X.
P: A co się stało?
S: Na zajęciach naruszył moją prywatność! Moje rzeczy ruszał.
P: Hmmm, grzebał w pani torebce?
S: Nie, zabrał mi moją kartkę. I ją przeczytał!
P: Jak to? A gdzie była ta kartka?
S: No, pisaliśmy sprawdzian i ja pod tą kartką z testem miałam swoją kartkę. I on przyszedł i mi ją zabrał!
P: A po co na sprawdzianie miała pani tę kartkę?
S: No jak to - po co? Ja tam miałam wzory!
P: milczy osłupiała.
S: A pani by się ich wszystkich nauczyła?!


W roku 1988 mieliśmy ok. 300 000 studentów.

Dziś mamy ich ok. 1.900.000.

Hosanna! Jak zmądrzeliśmy!

niedziela, 28 listopada 2010

Après nous le déluge !


Nie mam już nawet siły się denerwować. Wszystko opada, kiedy czyta się o takich pomysłach, jak rządowy dotyczący przeniesienia pieniędzy z OFE do ZUS. Gdyby to się ulęgło w głowach jakichś lewackich oszołomów to byłoby chociaż spójne z ich ogólną wizją. Że to forsuje minister Fedak z PSL, to też można by uznać za nie zaskakujące, jeśli się pamięta skrajny egoizm i chłopską pazerność PSL-owców, od kilku lat dość skutecznie maskowaną. Ale że takie skandaliczne plany popierają londyńskiego chowu minister finansów i premierzy - twórca i przywódca Kongresu Liberalno-Demokratycznego, to już robi się słabo.

Od lat mówi się, że reforma emerytalna jest konieczna, bo wskutek starzenia się społeczeństwa croaz mniej pracujących musi utrzymwać coraz więcej emerytów. Tak, to nie przejęzyczenie: utrzymywać, bo składki emerytalne dzisiejszych emerytów już dawno nie istnieją wydane przez poprzednie rządy. ZUS działa nie jak akumulator gromadzący i wydający pieniądze, tylko jak rura, przez którą te pieniądze przelatują. Ile wpłynie, tyle od razu wypłynie. Zmieniająca się proporcja między pracującymi i emerytami powoduje, że wkrótce ZUS-owi pieniędzy na emerytury zabraknie. Ludzie nie dostaną emerytur. Jest to pewne, bo trend demograficzny jest nieubłagany, odwrócić go może tylko jakiś kataklizm. I co wtedy?

Reforma emerytalna miała nas przed tą katastrofą braku pieniędzy na emerytury uchronić. Jak zwykle kiedy biorą się za coś nasi politycy, spartaczono ją, niedokończono i częściowo rozmontowano [1], ale są to błędy odwracalne (np. sam mam wątpliwości czy OFE działają najlepiej). Tymczasem nasz ukochany rząd zamiast naprawić reformę emerytalną, chce ją wyrzucić całkiem do kosza. Przy tym prezentuje zapierającą dech w piersiach arogancję i bezczelność traktując nasze pieniądze - nasze składki emerytalne, jako własne pieniądze budżetowe, które można natychmiast przeputać na swoje poronione ministerialne pomysły i na kupowanie głosów wyborców [2], dzięki którym będzie można jeszcze kolejną kadencję bawić się władzą. A co będzie potem? A co to naszych polityków obchodzi? Po nas choćby potop - to motto (niemal całej) naszej klasy politycznej.

Realizacja pomysłu kilku, pożal się Boże, ministrów i ich premiera będzie oznaczała, że nasze składki emerytalne do tej pory wpłacane i gromadzone w OFE, trafią do budżetu i będą na bieżąco wydawane, zaś każdy z nas będzie musiał wierzyć, że za kilka, kilkanaście lat pieniądze na jego emeryturę w budżecie się znajdą. A skad one się tam wezmą, skoro już dzisiaj ich nie ma?! Przecież gdyby były, to rząd nie próbowałby dziś okraść nas z naszych składek.
____________________________________
[1] wyjęcie z systemu emerytur mundurowych przez rząd Millera, skutki widzimy do dziś.

[2] symbolem tego może być choćby słynny peron we Włoszczowej.

niedziela, 14 listopada 2010

Jak utopić górę pieniędzy w morzu?


III RP jest niezbyt łaskawa dla naszej Marynarki Wojennej. Rok za rokiem kasuje się kolejne okręty przeznaczając na złom. Z rzadka któryś udaje się uratować dla celów muzealnych czy pomnikowych. Przykro powiedzieć, ale nasze społeczeństwo cechuje wyjątkowo wysoki poziom prymitywizmu jeśli chodzi o szacunek dla zabytków kultury technicznej.
Tymczasem nowych okrętów przybyło co kot napłakał. Właściwie powinienem napisać "nowych", bo przeważnie były to albo sprezentowane starocia, których pozbywały się obce marynarki (fregaty OHP, okręty podwodne typu Kobben), albo przeróbki gotowych kadłubów (ORP "Czernicki"). Tymczasem o nowych okrętach, które pozwoliłyby MarWojowi na wypełnianie zadań wynikających z potrzeb naszego bezpieczeństwa i naszych zobowiązań sojuszniczych, było słychu, ale już nie widu. Okręty rakietowe "Orkan" całymi latami pływały bez rakiet. Korweta typu "Gawron" jest murowanym kandydatem do światowego rekordu długotrwałości budowy okrętu - rozpoczęto ją w styczniu 2001 roku, za kilka tygodni będziemy świętować 10-lecie. A możliwe że to półmetek, bo na razie nie ma jeszcze wybranego Zintegrowanego Systemu Walki, czyli mamy sam kadłub z napędem. I finansowanie na poziomie konserwacji tego co zbudowano.
Wpompowano w projekt wielkie pieniądze i wpompuje się jeszcze większe. Wcale się nie zdziwię, kiedy okaże się, że gotowa korweta (o ile kiedykolwiek ją skończą) będzie kosztowała nas tyle co krążownik.

Wielki szum, pompa i przedstawienie były kiedy w latach 2000 i 2002 dostaliśmy od Amerykanów dwie fregaty typu Oliver Hazard Perry (stąd popularnie nazywane OHP). Nikt nie słuchał specjalistów zwracających uwagę, że Amerykanie wciskają nam nieperspektywiczny sprzęt, mało przydatny na Bałtyku. [1] Zachwyt odbierał trzeźwość sądów.
Niestety, okazuje się, że trzeźwości osądu tych okrętów nie odzyskaliśmy do dziś. To dwa stareńkie, sypiące się okręty, które sami Amerykanie uznają za nieprzydatne do modernizacji. Niektóre floty próbują modernizować OHP-y, np. Australijczycy, którzy przedłużyli żywotność swoich 4 fregat do 2021 roku kosztem 1,26 miliarda dolarów za niezbędne prace. Tymczasem wg ministra ON Klicha wydamy zaledwie 138 milionów USD za przedłużenie żywotności do 2025 r. Cud, prawda? Co ciekawe Australijczycy zmodernizowali tylko 4 z 6 swoich fregat, uznając, że dwie najstarsze nadają się tylko na złom. A te dwie najstarsze, to były rówieśniczki naszych.

Obecnie nasze fregaty wg min.Klicha wykazują następujące niedostatki:
- słaba jakość systemów radarowego, obrony plot. i kierowania ogniem bez możliwości wymiany podzespołów by przywrócić im sprawność,
- wyeksploatowane konsole (zarządzania środkami rozpoznania i walki) w Bojowym Centrum Informacji,
- niesprawny układ automatycznej detekcji systemu radarowego,
- całkowicie wyeksploatowane wyrzutnie systemu rakietowego.

Wg ministra stan ten "nie dyskwalifikuje zintegrowanego systemu walki". Można powtórzyć za Maksymilianem Durą - "W takim razie, co go dyskwalifikuje?"

Archaiczny system [2] i niesprawny, uzbrojenie przeciwokrętowe - mamy dwie niesprawne rakiety Harpoon na 16 wyrzutni na obu okrętach, uzbrojenie plot - stareńkie pociski "Standard", którymi okręt może zwalczać tylko jeden cel na raz (więc jeśli nadlecą dwa to juz mogiła), działko typu "Phalanx" (również tylko jeden cel naraz i to pod warunkiem że nie nadleci od dziobu, bo tam działko nie może strzelać) - najstarsza wersja, zastępowana przez Amerykanów już 22 lata temu.

Do tego mniamuśny smaczek - system rozpoznawania swój-obcy mamy w takim stanie, że fregata może mieć problemy z rozpoznawaniem własnych jednostek i kropnąć którąś zamiast nieprzyjacielskiej.

W rezultacie mamy dwa, duże jak na Bałtyk, okręty z przestarzałym uzbrojeniem, albo i bez niego, z często niesprawnym i stale nieprecyzyjnym systemem zarządzania informacją i uzbrojeniem. Może należałoby przeklasyfikować je z kategorii fregat do kategorii LST - Large Slow Target. To pływające trumny na wypadek konfliktu i to wcale niekoniecznie otwartego zbrojnego. Wystarczą terroryści z motorówką lub małym, nisko lecącym samolotem. Najlepsze co można zrobić z OHP to złomować je i kupić porzadne okręty z prawdziwego zdarzenia, optymalizowane na Bałtyk i przyszłe zagrożenia, a nie sprzed 30 lat. A na pewno nie pchać góry pieniedzy w te starocia.

Inspiracją dla powyższego tekstu był artykuł Maksymiliana Dury "Co dalej z polskimi fregatami?" w Nowej Technice Wojskowej nr 11/2010, który serdecznie polecam.
____________________________________________
[1] Były projektowane w latach siedemdziesiątych jako tanie, masowe eskortowce na Atlantyk, a nie na mały, ciasny, płytki Bałtyk.
[2] system operacyjny wczytywany jest z taśmy papierowej!

poniedziałek, 8 listopada 2010

Termopile - mit i prawda


Kiedy spytać przeciętnego człowieka w średnim wieku z czym mu się kojarzą Termopile, to zapewne odpowiedź będzie oscylowała wokół: "Bronili się, tego, no w wąwozie takim się bronili, ci, no... Spartanie. A!, że ich 300 było i zginęli. Wszyscy zginęli." Jeśli spytamy młodych ludzi, zwłaszcza z pokolenia gimnazjalnego chowu, to już będzie gorzej, spora część (by nie powiedzieć - przytłaczająca większosć) z niczym tej nazwy nie skojarzy. Niektórym może coś zaświta, kiedy dorzucimy: "A 300, coś ci mówi?", bo przypomną sobie film wg komiksu.[1]
Od prawie 2,5 tysiąca lat mit Termopil funkcjonuje w naszej kulturze, jako jeden z bardziej znanych jej elementów, wykorzystywany w różnych epokach przez literatów, poetów, malarzy. Sprowadza się do bohaterskiego poświęcenia garstki 300 wojowników spartańskich stojących wraz ze swoim królem nieustraszenie w obliczu pewnej śmierci ze strony olbrzymiej armii perskiej.
Co ciekawe mit ten zupełnie ignoruje znane od dawna ustalenia historyków, właściwie znane od starożytności (Herodot). W Termopilach z Leonidasem polegli nie tylko Spartiaci, ale i Tebanie i Tespijczycy, no i wreszcie heloci towarzyszący aż do końca swoim spartańskim panom.

Leonidas miał 300 Spartiatów, ale oprócz nich przypuszczalnie miał jeszcze do 900 hoplitów periojków i ok. 300 helotów, którzy pełnili służbę przy swoich panach, ale i brali udział w walce jako lekka piechota. W rzeczywistości więc Spartan (jako mieszkańców Sparty) było nie 301, lecz ok. 1200.

Kiedy korpus doborowej piechoty perskiej tzw. Nieśmiertelnych ścieżką Anopaja obszedł pozycje greckie w wąwozie termopilskim, powiadomiony o tym Leonidas rozkazał wszystkim siłom greckim wycofać się ze śmiertelnej pułapki jaką stały się Termopile, postanawiając ze strażą tylną opóźnić Persów i osłonić odwrót. Zdecydował, że zostaną przy nim tylko Spartiaci (z helotami, co oczywiste) i 400 Tebańczyków. Reszta miała odejść, ale wyłamali się Tespijczycy, którzy oświadczyli, że pozostaną w straży tylnej; było ich 700. W sumie więc w ostatniej walce greckiej ariergardy biło się nie 301, jak chce legenda, ale do 1700 Greków.

Poległo 300 Spartiatów i Leonidas? Też nie: oprócz Leonidasa poległo 298, gdyż Aristodemos został odesłany z powodu choroby, zaś Pantites z misją dyplomatyczną. Obaj zresztą później w tragicznych okolicznościach przypłacili życiem to ocalenie spod Termopil.

Do dziś z respektem mówimy o ofierze garstki Spartiatów idących na śmierć w imię honoru i ojczyzny. Spartiatów wówczas było przypuszczalnie ok. 4000, śmierć ludzi Leonidasa, oznaczała stratę na poziomie 7,5 % - bolesną, ale nie katastrofalną dla populacji; ich śmierć nie stanowiła bardzo dużego uszczerbku dla sił zbrojnych Sparty. W wąwozie termopilskim poległo 700 hoplitów tespijskich ze strategosem Dithyrambosem - byli to prawdopodobnie wszyscy podlegający służbie wojskowej mężczyźni w Tespiach [2]. Wiedzieli co ich czeka na termopilskim wzgórzu Ooity, wiedzieli, że nie ma ich kto zastąpić w rodzinnych Tespiach, ale zapewne wierzyli, że ich poświęcenie pozwoli bliskim uciec z miasta zanim nadejdą Persowie.

Ot, sprawiedliwość ludzkiej pamięci...

Leonidas czy Dithyrambos?

Spartiaci czy Tespijczycy?

Każdy musi sam sobie odpowiedzieć.
____________________________________
[1] w reż. Z.Snydera wg komiksu F.Millera. Charakterystyczny zabieg wspólczesnej kultury masowej: Leonidas został przedstawiony jako krzepki, napakowany średniolatek (grający go G.Butler miał 37 lat), tymczasem historyczny Leonidas pod Termopilami był koło 60-tki! No ale przecież nie można nastolatkom pokazać jako bohatera takiego starego dziada, bo film się nie sprzeda.

[2] czyli wszyscy obywatele Tespiów !

piątek, 5 listopada 2010

Na dwóch krańcach dwa przeciwne bogi


W moim bloku mamy zamach stanu. Komisja rewizyjna zbuntowała się przeciw zarządowi (wspólnoty mieszkaniowej) i powołała nowy zarząd.
Najciekawsze w tym jest to, kim są frondowicze. Otóż w bloku od lat mieszka sobie pan B. i pani Z. - gruntownie ze sobą skłóceni we wszystkim chyba co dotyczy bloku. Jak jedno było w zarządzie, to można było stawiać dolary przeciw orzechom, że drugie wparuje na zebranie wspólnoty z plikiem papierów (inny wariant: z teczką, z której wyskakiwał plik papierów) i będzie pomstować na "rozliczne nieprawidłowości". Przy czym, rzecz jasna, absolutnie nie miało znaczenia które akurat było w zarządzie, a które w opozycji - scenariusz się nie zmieniał.
W tym roku ani pani Z. ani pan B. w zarządzie wspólnoty się nie znaleźli. I stał się cud! Dwoje śmiertelnych wrogów połączyło siły i zaatakowało obecny zarząd. Po kryjomu przygotowali uchwałę o wyborze nowego zarządu (z sobą w rolach kluczowych, oczywista) i rozpoczęli "nowe, lepsze jutro" w dziejach naszego bloku. Nawet urzędasy z gminy dały się podpuścić i poparły naszych przebiegłych frondystów. Smaczku sprawie dodaje to, że część lokatorów w ogóle nie miała pojęcia o całej akcji (tymczasem pod uchwałą jest piękny zapis: 52 udziały za, 0 przeciw, 0 wstrzymujących się!) i że niektórzy dowiedziawszy się o co naprawdę chodziło w tym wszystkim, zaczęli wycofywać swoje podpisy pod uchwałą o powołaniu "nowego, lepszego zarządu", twierdząc, że zostali wprowadzeni w błąd.
Efekt? Mamy zablokowane konto wspólnoty, sparaliżowane zarządzanie domem i coraz bardziej zirytowanego administratora, który nie może normalnie pracować. Tylko patrzeć barykad na podwórku.

I kto powiedział, że Polacy nie potrafią się ze soba dogadać? Jeśli pani Z. i pan B. mogą, to każdy może.

wtorek, 26 października 2010

Groby


Byłem dziś na cmentarzu u dziadków. Nie lubię chodzić na 1 listopada, zawsze wybieram się wcześniej. Nie podoba mi się "świętowanie na sygnał", zwłaszcza że dziś wydaje się to służyć głównie temu, żeby handlarze wiedzieli kiedy rozstawiać swoje kramy.

Wielu ludzi zdaje się nie dostrzegać niestosowności łączenia chęci upamiętnienia przodka przez udekorowanie miejsca jego spoczynku ze skrupulatnym porównywaniem cen i wyszukiwaniem na którym straganie będzie tańsza wiązanka, a na którym mniej zapłacą za światełka. Bliskiego upamiętnić, a wykosztować się przy tym jak najmniej. :-( A swoją drogą - światełka... Szedłem wzdłuż straganów coraz bardziej zrezygnowany: wszędzie to samo - świeczki przepoczwarzone w takie same koszmarne, kiczowate pokraki, aż po bizantyjskie krzyżówki latarni kolejowej z tortem weselnym.

Dawniej, kiedy kogoś stać było na trwały grobowiec, zamieszczał tam zwykle jakieś informacje o zmarłym, kim był, czym się zajmował, czego dokonał, przekazem pisemnym lub symbolicznym. Dla historyków taka kopalnia informacji to błogosławieństwo. Człowiek o znacznych dokonaniach mógł liczyć, że w jakiejś książce o nim wspomną i jakaś pamięć o nim przetrwa. Szary człowiek nie mógł na takie upamiętnienie liczyć, więc próbował zostawić po sobie jakiś ślad fundując trwały nagrobek z informacją o sobie. Milionów na trwały nagrobek stać nie było i nie pozostawili po sobie żadnego śladu, rozwiewajac się w smugę szarego pyłu. Dziś dostępność murowanych nagrobków z trwałego materiału jest o wiele większa niż dawniej i znacznie więcej ludzi może sobie takowy sprawić. Jednak kiedy przyglądamy się współczesnym grobom uderza ubóstwo informacji: imię, nazwisko, rok urodzenia i rok śmierci, czasem wizerunek (fotografia na porcelanie lub grawerunek na płycie). Na ogół ani słowa o zawodzie, kim był, co robił, u kobiet z reguły nie podawane jest nazwisko panieńskie. I widać np. grób z napisem po lewej Jan i Anna Malinowscy, a po prawej Zofia Wiśniewska. A co ci ludzie mieli wspólnego? Zapewne krewni, ale coś bliżej? Nieboszczka Wiśniewska to kim była dla małżonków Malinowskich - teściowa, ciotka, kuzynka, KTO? Choć czasem można znaleźć perełki np. prof. mgr Iks Iksiński.

Uderzający jest kontrast między bombastycznym nagrobkiem - tony marmuru, brązy, mnóstwo pieniędzy zabranych do grobu i skąpe: "Jan Kowalski, ur. zm.". No i co z tego że Jan Kowalski? Jaki jest sens takiego grobowca który nic nam nie mówi o leżącym tam człowieku, poza tym że żył, oraz miał dużo pieniędzy i kiepski gust ? Stare porzekadło mówi, że trumna kieszeni nie ma, ale należy to chyba zmodyfikować: trumna może nie ma, ale grobowiec ma że ho ho! przepaściste!

A obok nekropolijnych pałaców rozmywane przez deszcz kopczyki trawy zasypane uschniętymi liśćmi, z przewróconym spróchniałym krzyżem, anonimowe, czekające na dzień, kiedy przyjmą nowego człowieka. Może on będzie miał więcej szczęścia i jego nazwisko dłużej przetrwa... A może to nie ma żadnego znaczenia?

sobota, 23 października 2010

Kościuszko - dowódca w Insurekcji


Po wojnie 1792 r. z Kościuszką dzieją się dziwne rzeczy. Cały kraj został zalany mnóstwem propagandowych druków i ilustracji z Kościuszkiem jako motywem przewodnim. Jak to ktoś ładnie ujął, tego typu materiały nie tworzą się i nie rozprowadzają same - ktoś je tworzy i kolportuje. Jerzy Łojek wskazywał na Czartoryskich, którzy usilnie lansując generała prawdopodobnie chcieli nie dopuścić do radykalizacji społeczno-politycznej przyszłej insurekcji. Wódz o umiarkowanych poglądach politycznych i bez większych ambicji samowładczych miał dawać gwarancję, że Polska nie pójdzie drogą francuską i nie zafunduje sobie rewolucji z jakobinami, gilotynami i podobnymi uciechami. Wielu ma Łojkowi za złe tę teorię, słusznie wskazując, że nie ma nią dowodów. Sęk w tym, że dowody mogły nigdy nie istnieć, jeśli porozumienie było ustne, a obie strony przekonane o słuszności działań, to nie potrzebowały pisać o czymś co uważały za oczywiste. [1] Teoria Łojka ma tę zaletę, że bardzo dobrze tłumaczy ówczesne wydarzenia, a poza tym nikt jej przekonująco nie obalił (mimo, że od śmierci autora w przyszłym roku minie 25 lat).

24 marca 1794 r. Kościuszko ogłosił się naczelnikiem powstania, z władzą dyktatorską. Niespełna dwa tygodnie później przeszedł sprawdzian w boju: pod Racławicami pobił grupę gen. Tormasowa (równowartość słabej brygady - 3 tys. ludzi z 12 działami), tuż przed nadejściem ospale działającego gen. Denisowa (3 tys. ludzi z 18 działami). Kościuszko miał 6,1 tys. ludzi i 12 dział, ale w boju z 2 tys. kosynierów odważył się użyć tylko 300.
Racławice były ładnym zwycięstwem, maksymalnie "wyciśniętym" propagandowo, ale bez znaczenia operacyjnego (Kościuszko nie zdołał otworzyć drogi na Warszawę, którą nadal blokował Denisow). Brygada Tormasowa byla ułamkiem sił rosyjskich, a poniesione straty (ok. 1.000 ludzi) były pomijalne dla rosyjskiego dowództwa. Dla nas Racławice okazały się niesłychanie szkodliwe, tworząc mit, podsycany przez Kościuszkę [2], że improwizowana chłopska piechota uzbrojona w broń drzewcową może pokonać regularne wojsko uzbrojone w broń palną. Już w powstaniu kościuszkowskim było to bzdurą, a w każdym kolejnym zrywie owocowało coraz tragiczniejszą rzezią.

17 kwietnia w Warszawie wybuchło powstanie zakończone świetnym zwycięstwem: zaledwie 3,5 tysiąca naszych żołnierzy wspartych przez ludność cywilną rozgromiło 7,5 tys. garnizon rosyjski.

Kościuszko z tymi działaniami nic wspólnego nie miał, na szczęście. Za to szykował nową operację: zniszczenia jednego z dwóch rosyjskich korpusów, Denisowa albo Zagriażskiego, problem polegał na tym, że początkowo nie mógł się zdecydować który wykończyć najpierw. Ostatecznie nasza Nemezis w sukmanie ruszyła w 15 tysięcy ludzi z 33 działami na Denisowa i dopadła go pod Szczekocinami 5 czerwca. Przewaga nasza była niewielka, bo Denisow miał ok. 14 tysięcy raczej lepiej wyszkolonego żołnierza, więc sukces był mocno niepewny. Niestety okazało się, że w międzyczasie nadeszła armia pruska (26,5 tys. + 134 działa). A więc zamiast 14 tys. wrogów mieliśmy 40 tys. z 7-krotną przewagą w artylerii! Rozsądek nakazywał natychmiastowe oderwanie się od przeciwnika i szukanie powodzenia w innym czasie i miejscu. Średnio rozgarnięty słuchacz akademii wojskowej by to wiedział. Jednak Kościuszko wiedział lepiej i bitwę wydał. Chyba tylko nieporadność naszych przeciwników sprawiła, że nie wybito nas tam do nogi [3], ale i tak zmasakrowano nasze najlepsze pułki, a kosynierów wystrzelano jak kaczki (niestety, nie zahamowało to tworzenia mitu).
Równocześnie Kościuszko zostawił gen. Zajączka, o którym można było wiele powiedzieć, ale na pewno nie to że był utalentowanym dowódcą, sam na sam z grupami Zagriażskiego i Derfeldena. Przy stosunku sił 6 tys. : 16 tys. wynik był łatwy do przewidzenia.

Na przełomie sierpnia i września obronił Warszawę przed Prusakami, ale decydujące znaczenie dla zwinięcia oblężenia miał wybuch powstania w Wielkopolsce - bez niego Warszawa by padła. Król pruski wolał ratować swoją władzę w Poznańskiem, niż kontynuować dobrze rozwijający się szturm na stolicę Polski.
We wrześniu casus Zajączka się powtórzył: gen. Sierakowski w 5 tys. ludzi miał zatrzymać Suworowa z 12 tys. ludzi. Przy takim stosunku sił, to Suworowa mogłoby zatrzymać tylko bezpośrednie trafienie meteorytem, a nie słaba dywizja.

Wkrótce Kościuszko opracował genialny plan: zniszczyć rosyjski korpus Fersena (14 tys. ludzi i 56 dział), zanim ten się połączy z nadchodzącym Suworowem. W tym celu ruszył z 7,5 tys. ludzi na Maciejowice. Fakt, że siły te powstały na bazie dopiero co potężnie przetrzepanej dywizji Sierakowskiego nie miał z pewnością większego znaczenia... Poza tym dołączyć miał ze swoją 4-tysięczną dywizją gen.Poniński. W sumie Kościuszko miał mieć jakieś 11-12 tysięcy ludzi, zaś w Warszawie zostawił 5-9 tys. dobrego żołnierza, którzy mieli pilnować warszawiaków, żeby się nie zradykalizowali za bardzo [4]. To była taka kościuszkowa wersja zasady ekonomii sił - nie brać za dużo wojska na przeważającego liczebnie przeciwnika.
9 października Kościuszko dotarł do Maciejowic i rozwinął swe siły. Ściemniło się już, kiedy wpadł na pomysł, że może by jednak warto wezwać Ponińskiego na pole jutrzejszej bitwy. Poniński rozkaz dostał o 7-ej nad ranem 10 października, kiedy Rosjanie już od świtu atakowali, pędził swych żołnierzy co tchu 40 kilometrów, ale kiedy przybył było już po bitwie. Straciliśmy ponad połowę sił, Kościuszko dostał się do niewoli, a powstanie szybko upadło.

Dowódca, który zrzuca na podłwadnego winę za swoje błędy, jest bardzo małym człowieczkiem. Kościuszko nigdy wyraźnie nie oczyścił dobrego Polaka i dzielnego żołnierza gen. Adama Ponińskiego z zarzutów, że to przez niego nastapiła klęska maciejowicka, że świadomie, jako krewny targowiczanina, nie pomógł Naczelnikowi.

Jakby nie patrzeć, Kościuszko wygrał w swej karierze jedną bitewkę (Racławice), jednej omal nie przegrał (obrona Warszawy), wszystkie pozostałe przegrał i to w kompromitującym stylu.
Ale Tadeusz Kościuszko wielkim wodzem jest.
__________________________________________________________
[1] Zresztą jakby ogłosić, że Kościuszko był praprzodkiem Niesiołowskiego, czy Palikota, to dowody układu zapewne by się w trymiga znalazły.

[2] Broszurka "Czy Polacy mogą się wybić na niepodległość", napisana z co najmniej inspiracji Kościuszki - bardzo szkodliwa głupota.

[3] Co pośrednio wskazuje, że można było z powodzeniem się oderwać nie wydając bitwy, bo w pościgu za nami to by się zaplątali o własne nogi.

[4] Mieszkańcy Warszawy byli coraz bardziej wściekli na nieskuteczne działania władz powstańczych, doszło nawet do rozruchów i samosądu na zdrajcach, bezwzględnie spacyfikowanych przez Kościuszkę.

czwartek, 21 października 2010

Nie lubimy Kościuszka, mój sssskarbie! Tak, tak, nie lubimy!


Tadeusz Kościuszko - bohater wojen o niepodległość dwóch narodów, wielki wódz, postępowiec, bojownik o wolność i sprawiedliwość społeczną, sukmana, chłopi, kosy itd. A jak to z nim było naprawdę?

W wojnie o niepodległość Stanów Zjednoczonych faktycznie brał udział, tyle że niczym nie dowodził, bo służył (zgodnie ze swym wykształceniem) jako inżynier wojskowy i budował fortyfikacje. Koniec wojny zastał go w stopniu pułkownika, co może się wydawać dość wysokim stopniem, gdyby nie fakt, że była to ranga zwyczajowo nadawana w tamtej epoce fachowym oficerom-obcokrajowcom ochotniczo zgłaszającym się do służby. Więc była to ranga w pewnym stopniu grzecznościowa. Awans na generała Kościuszko otrzymał dopiero po wojnie i to dzięki usilnemu lobbingowi swego przyjaciela Benjamina Franklina; został więc generałem ale po uprzedniej dymisji z wojska. W wojnie niczym nadzwyczajnym się nie zasłużył, po prostu porządnie robił co do niego należało. Kreowanie go na bohatera wojny jest więc zupełnie bezpodstawne. Co ciekawe Amerykanie nie mieli podobnych oporów z awansowaniem na generała innego Polaka - Kazimierza Pułaskiego, który awansu dochrapał się bardzo szybko, mimo braku wysoko postawionych przyjaciół.
Po powrocie do Polski Kościuszko otrzymał dowództwo dywizji piechoty armii koronnej, powiedzmy otwarcie: pomimo braku fachowych kwalifikacji (wykształcenia i praktyki) na to stanowisko, nie dowodził wszak żadnym większym oddziałem wojska.

W wojnie polsko-rosyjskiej 1792 r., zwanej też wojną w obronie Konstystucji 3 maja, stoczył jako dywizjoner jedną poważną bitwę, 18 lipca pod Dubienką. Było to częścią szerszego planu dowódcy armii koronnej księcia Józefa Poniatowskiego polegajacego na obronie linii Bugu. Sytuacja Kościuszki była trudna, bo miał 8 tys. ludzi z 10 działami przeciw grupie gen.Kachowskiego z 20 tys. ludzi i 56 działami [1].
Kościuszko wybrał pole bitwy starannie, umocnił fortyfikacjami polowymi i dywizja broniła się przez parę godzin. Niestety obrona była oparta na optymistycznym założeniu, że rzadki lasek i granica austriacka osłaniają nasze skrzydło i nieprzyjaciel tamtędy nas nie obejdzie. Otóż obszedł. Kościuszko organizujący kontratak został, jak to się ładnie ujmuje, "uniesiony z pola bitwy przez uciekającą jazdę". Kiedy Kościuszko się pozbierał na pole bitwy już wrócić (podobno) nie mógł i wysłał do ks.Józef list z pięknym tekstem: "Wszystkośmy książę stracili", innymi słowy złożył nieprawdziwy raport informujący o klęsce i zniszczeniu dywizji. Tymczasem reszta dywizji stawiała Rosjanom twardy opór i gen.Wielowiejski z płk.Dunin-Karwickim wyprowadzili żołnierzy z matni, ratując tez większość artylerii. Nasze straty nie były wielkie do 650 ludzi, rosyjskie mniejsze - ok. 500 ludzi.[2]

Bitwa była przegrana, a dywizję uratowali przed zniszczeniem podkomendni Kościuszki, a nie nasz bohater. Ale propaganda zrobiła swoje i do dziś czytamy o Dubience niemal jak o naszym zwycięstwie. W wikipedii stoi jak byk: nierozstrzygnięta. Naszym celem w bitwie było zatrzymanie Rosjan i utrzymanie linii Bugu. Rosjanie nas odrzucili a Bug sforsowali. Więc dlaczego twierdzimy, że bitwy nie wygrali?

Ale decydowała polityka - potrzeba było symbolu, a Kościuszko mógł się przydać, więc medal za Dubienkę dostał (Virtuti Militari).
_________________________________________
[1] można spotkać inne dane liczbowe, np. na wikipedii. Dawniej przyjmowano liczebność sił Kościuszki na 5.300 ludzi, nowsze badania (W. Majewski w WPH 1992) podnoszą do 8.100 ludzi.
[2] ciekawe skąd autorzy wikipedii wytrzasnęli 4000 strat rosyjskich ? To kompletnie fantastyczna wielkość.

czwartek, 14 października 2010

Jak się prawo u nas tworzy



Pod powyższym adresem można znaleźć piękny opis tego, jak się w naszym kraju tworzy prawo na pilne polityczne zamówienie.

Co smakowitsze cytaty:

"- Wiem, że opinia naszych prawników jest negatywna. Ale to sprawa tak ważna społecznie, a premier oczekuje, że ustawę uchwalimy bez poprawek - tłumaczył przed rozpoczęciem posiedzenia przewodniczący komisji Władysław Sidorowicz."

"Senatorzy - czterech na sali, przy ok. 20 gościach ze strony rządowej - popędzali własnego prawnika, żeby szybciej uzasadniał zarzuty. Każdy jednomyślnie odrzucali. Niektóre zanim prawnik zdążył wypowiedzieć."

"- Ryzyko, że ktoś bez złych intencji wprowadzi na rynek coś, co mieści się w definicji środka zastępczego, choć nie jest dopalaczem, istnieje. Każdy to przyzna - odpowiedział prezes Berek. - Jednak ryzyko jest znikome."

"senacki prawnik udowadniał: - Ustawa jest tak sformułowana, że może spowodować zakaz reklamy nawet kawy, herbaty czy napojów energetycznych. (...) Prezes Berek: - Reklamy napojów energetycznych nikt nie będzie zabraniał."

"Senacki prawnik zarzucał, że ustawa może być niezgodna z konstytucją. Art. 42 ust. 3 - każdego uważa się za niewinnego, dopóki jego wina nie zostanie stwierdzona prawomocnym wyrokiem sądu. Nowa ustawa pozwala nakładać kary w przypadku "stwierdzenia wytwarzania lub wprowadzania do obrotu środka zastępczego lub produktu, co do którego zachodzi podejrzenie, że jest środkiem zastępczym". W dodatku tego nie będzie stwierdzał sąd ale urzędnik. A sąd nie będzie tego mógł zweryfikować.
Prawnik przywołał też art. 2 konstytucji o "sprawiedliwości społecznej". To zaś z powodu wysokich kar przewidzianych ustawą - od 20 tys. do miliona złotych. - Są zbyt dolegliwe - mówił Gil. Porównał do karania za posiadanie narkotyków - gdzie grzywna to od 100 złotych do 360 tys. złotych.
- Wysokie kary są zgodne z intencjami rządu - skwitował prezes Berek. Mówił, że liczy się ich prewencyjny charakter."

Przerażająca jest ta pogarda dla jakości prawa, dla kultury prawnej. Przez dwa lata dopalacze jakoś ekipie rządzącej nie przeszkadzały, za to teraz, kiedy zbliżają się wybory samorządowe i trzeba "przykryć" sprawę Palikota, urządza się w gruncie rzeczy happening na użytek "ciemnego ludu". A że chodzi tylko o efekt medialny, to działa się na łapu-kacapu, nie bacząc na koszty. Po jednej stronie mamy coś co będzie źródłem prawa - ustawą z niebezpiecznymi dla obywateli zapisami, a po drugiej oburzajacy cynizm rządowego urzędnika, który zasadnicze wątpliwości zbywa gołosłownymi deklaracjami. Podkreślmy: urzędnika, który za nasze pieniądze powinien służyć państwu czyli dobru wspólnemu, a wygląda na to, że w tym przypadku realizuje polityczne zamówienie jednej ekipy.

Radujmy się.

EDIT:

środa, 13 października 2010

Jeszcze o Łokietku


Wzorce agresywnego działania Łokietek zapewne miał po tatusiu - książę kujawski Kazimierz I z pewnością nie może uchodzić za władcę miłującego pokojowe współżycie z sąsiadami i dotrzymywanie zobowiązań. Choć po prawdzie trzeba przy tym pamiętać, że w momencie śmierci starego księcia mały Władysław miał zaledwie 7 lat. Ale chyba nasiąknąć zdążył, niestety.

Wykreowanie biednego książątka z piastowskiej II ligi na liczącego się kandydata do tronu krakowskiego to bardzo ciekawa historia, w której potężniejsi kandydaci przepadają w różnych okolicznościach, a nasz mały zawodnik omija przeszkody i pozostaje w grze.

Pierwszym Łokietkowym przeciwnikiem dużego kalibru był król czeski Wacław, który przepędził go z Sandomierszczyzny w połowie 1292. Wydawało się, że Łokietek wypadł z gry, ale w 1296 r. zginął w zamachu król wielkopolsko-pomorski Przemysł II i Wielkopolanie, ignorując legalnego sukcesora z Głogowa, zaoferowali tron książęcy naszemu bohaterowi. Dogadał się z księciem głogowskim, by już w roku następnym złamać porozumienie najeżdżając jego państwo (wypisz wymaluj - tatuś w latach 1259-60). Równocześnie Wielkopolskę traktował głównie jako źródło środków do wojny, co irytowało jej mieszkańców coraz bardziej, aż w końcu przepędzili i Łokietka i jego ludzi. Wściekłość Wielkopolan można tym łatwiej zrozumieć, że bronili oni jedności dzielnicy, którą Łokietek w targu politycznym podzielił, a na domiar złego na protesty odpowiedział represjami (wobec ludzi którzy mu dali tron!). W rezultacie stracił i Wielkopolskę i swoje dziedziczne Kujawy. Stał się bankrutem, na którego nie warto było złamanego denara stawiać, bo królem polskim został potężny Wacław II czeski i zanosiło się na długi okres stabilizacji i jednoczenia ziem Królestwa Polskiego. Dla Łokietka w tym układzie miejsca nie było.

Ale zaledwie 5 lat po koronacji Wacław umarł, a Łokietek był ponownie w grze i usuwał czeskie wpływy w Małopolsce, przejmując zbrojnie władzę. Wielkopolanie nauczeni doświadczeniem, nie chcieli słyszeć o jego powrocie i postawili na księcia głogowskiego.
Ale i w Małopolsce wielu nie miało ochoty na rządy Łokietkowe i nowy władca musiał siłą łamać opór, np. biskupa Jana Muskaty (10 lat to trwało!), czy bunt wójta krakowskiego Alberta (będący w gruncie rzeczy wyrazem woli mieszczaństwa, a nie jak to dawniej prymitywizowano przedstawiając jako konflikt polsko-niemiecki).

Można się zastanawiać, czy Łokietek najzręczniej rozegrał sprawę z możnowładczym rodem Święców, faktem jest że uruchomiło to serię zdarzeń, której zwieńczeniem była utrata Pomorza Gdańskiego na rzecz Krzyżaków, czemu Łokietek nie umiał zapobiec.

Szczęśliwie dla Łokietka księżę Henryk głogowski zmarł w 1309 roku i po pewnych perturbacjach rycerstwo wielkopolskie wezwało Łokietka do władzy. Jednak oznaczało to raczej wybór mniejszego zła niż umiłowanego władcy, a z opozycją tej dzielnicy zmagał się jeszcze kilkadziesiąt lat później Kazimierz Wielki.
Sojusz z Litwą z 1325 r. był ryzykowny, gdyż narażał Polskę na zarzut współpracy z poganami przeciw chrześcijanom - Krzyżakom. Krytykom Łokietek pomógł znakomicie najeżdżając przy pomocy rzeczonych pogan chrześcijańską Brandenburgię w roku następnym - korzyści to nie przyniosło, a fatalnie popsuło nam opinię w Europie.

Spokój nie mógł trwać długo, więc kolejnego roku Łokietek najechał Mazowsze, co popchnęło tamtejszych książąt do przyjęcia zwierzchnictwa czeskiego w nadziei ratunku przed polskim królem. Zręczne to było nadzwyczajnie.

Rok 1329 nie mógł przecież minąć bez jakiegoś najazdu, więc Łokietek zaatakował krzyżacką ziemię chełmińską w tym samym czasie, kiedy Krzyżacy prowadzili oficjalną krucjatę przeciw naszym litewskim sojusznikom. Nasi wrogowie chyba nie mogli uwierzyć własnemu szczęściu jaki prezent zrobił im polski władca - zarzuty o współdziałaniu z poganami przeciw chrześcijanom, aluzje o nożu w plecy itp. żwawo pomknęły przez Europę. Dodatkowo doprowadziło to do sojuszu Krzyżaków z Czechami. Każde z tych państw było w pojedynkę dla nas za silne i mogło nas zgnieść, zaś ich koalicja to już była gwarantowana mogiła. Straciliśmy w dodatku ziemię dobrzyńską i Kujawy, które zajął Zakon. W kolejnych latach krzyżackie ofensywy wbijały się głęboko w nasze ziemie, czemu Łokietek nie potrafił zabobiec.

Umierając w 1333 roku zostawił Polskę w katastrofalnym położeniu - złożoną z zaledwie dwu dzielnic, co było ułamkiem Polski Krzywoustego*), w stanie przegrywanej wojny, otoczoną przez przeważających wrogów, izolowane na arenie miedzynarodowej, ze zszarganą reputacją, z pustym skarbcem i z połową państwa mocno nieufną wobec tronu.

Trzeba jasno powiedzieć, że do tak fatalnego położenia Władysław Łokietek ogromnie sam się przyczynił. Mam wrażenie, że do końca życia w pewnym sensie nie potrafił przeskoczyć mentalnie granicy między lokalnym książątkiem dzielnicowym tłukącym się z kuzynami o jakiś gród czy parę wsi, a politykiem skali europejskiej.

Osiągnął wiele, jeśli zważymy, że był zaledwie jednym z pięciu synów drobnego, co tu ukrywać - peryferyjnego księcia, a umarł szczęśliwie jako król Polski. Szczęśliwie - bo możliwe, że gdyby pożył jeszcze parę lat, to doprowadziłby do ostatecznej katastrofy i rozpadu dopiero co "zjednoczonej" Polski. Na szczęście jego syn - Kazimierz zwany Wielkim umiał wyciągnąć wnioski z błędów rodzica. Ale to już zupełnie inna historia...
__________________________________________
*) a mówimy o zjednoczeniu Polski! Tymczasem poza Polską znajdowały się: Śląsk, Pomorze Gdańskie, Pomorze Szczecińskie, Mazowsze oraz pomniejsze ziemie w rękach krzyżackich.

środa, 6 października 2010

Tuska walka z dopalaczami czyli wypędzanie diabła


Wydawało mi się, że po 1989 r. Polska ma być państwem prawa. Mam coraz więcej wątpliwości co do tego, w którym kierunku zmierzamy.

"Projekt zakłada również, że inspekcja sanitarna będzie mogła nałożyć karę finansową już w momencie wejścia do sklepu, hurtowni lub zakładu produkcyjnego, jeśli będzie istniała przesłanka, że zajmują się one sprzedażą, dystrybucją lub produkcją środków zastępczych dla narkotyków czy psychotropów. Badania zostaną przeprowadzone na koszt właściciela, jeśli okaże się, ze zarekwirowany towar nie zawiera zakazanych środków, kara zostanie zwrócona."

"Graś na sugestię, że przyjęty przez rząd projekt nowelizacji ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii, w opinii prawników jest niekonstytucyjny, odparł: "zobaczymy, o niejednej ustawie już tak słyszeliśmy". - Uważamy, że to jest dobra ustawa, która eliminuje nam to zagrożenie co najmniej na kilkanaście miesięcy, a to jest czas - jak obliczamy - który jest nam potrzebny do tego, żeby panów od dopalaczy dodusić ekonomicznie i finansowo - zaznaczył.http://wiadomosci.onet.pl/kraj/ostra-konfrontacja-miedzy-krolem-dopalaczy-a-polic,1,3725133,wiadomosc.html

Zasady państwa prawa są w interesie obywateli; bronią nas przed samowolą i arogancją państwa, majacego nad obywatelem przewagę.
Jednym z kamieni węgielnych państwa prawa jest domniemanie niewinności. Winę trzeba udowodnić i to w specjalnej procedurze przed specjalnym organem (sądem), a dopiero potem ukarać. Tymczasem mamy tutaj domniemanie winy - bo co to znaczy "istnieje przesłanka"? Nazywając rzecz po imieniu - jeśli inspektorowi będzie się wydawało. Czyli państwo zakłada karanie obywatela finansowo na podstawie widzimisię urzędnika. Kara zostanie zwrócona? Kiedy? Z odsetkami? Na pewno? Mało było doniesień, że nasza administracja fiskalna wykończyła tę czy inną firmę (najsłynniejszy przykład: Roman Kluska)?
A społeczeństwo przyklaskuje, bo cel szczytny. Tylko nie widzi do czego to prowadzi: do samowoli i wszechwładzy nie tyle nawet państwa, ale ludzi którzy władzę w imieniu państwa sprawują - naszym kosztem.

Obywatele wybierają ludzi, którzy mają sprawować władzę państwową w ich imieniu i na ich korzyść. Każdy obywatel ma prawo do opieki ze strony państwa. Tymczasem rzecznik rządu oficjalnie zapowiada wprowadzenie dyskusyjnego prawa, które ma służyć "doduszeniu ekonomicznemu i finansowemu" niewinnych ludzi. Podkreślam: niewinnych, bo żaden sąd im winy nie udowodnił, a ocena moralna - skądinąd moim zdaniem druzgocąca, to zupełnie co innego. Wypowiedź Grasia to skandal!

Dopalacze są złem niewątpliwym i trzeba podjąć próbę przeciwdziałania im, przynajmniej w odniesieniu do dzieci i młodzieży. Ale to co wyprawia nasz rząd, to katastrofalne psucie prawa i państwa, za które my wszyscy zapłacimy. To pokazanie, że prawo jest przestrzegane tylko dopóty, dopóki to jest wygodne rządzącej ekipie. A obywatel? Morda w kubeł!

Kowalskiemu się wydaje, że ten problem jego nie dotyczy, bo przecież on nie robi nic złego, a tutaj się zwalcza złych ludzi. Tylko, że metody zwalczania są narzędziem, narzędzie zaś ma to do siebie, że można je użyć przeciw różnym celom. Jest tylko kwestią czasu i fantazji rządzących, kiedy zostanie użyte przeciw dziś radośnie klaszczącemu Kowalskiemu. Ale wtedy będzie już za późno - historia nas tego uczy; szkoda tylko, że ma takich tępych uczniów.

środa, 29 września 2010

Łokietek wielkim królem był, bo...


W 1320 r. Władysław Łokietek zjednoczył Królestwo Polskie i skończyło się rozbicie dzielnicowe. Pokolenie za pokoleniem Polacy otrzymują w szkole taką informację. Z tej zaś wysnuwa się prosty wniosek: Łokietek wielkim królem był.
Niestety sprawa jest bardziej skomplikowana. Trzeba rozdzielić ocenę Łokietka jako człowieka od oceny jego dokonań jako władcy.
Data koronacji Łokietka jako data zjednoczenia Polski została przyjęta wyłącznie symbolicznie. Kiedy porównamy ziemie, które wtedy miał Łokietek, z ziemiami które wchodziły w skład Polski Krzywoustego w momencie jego śmierci (1138), to widać że "zjednoczenie" objęło raptem dwie prowincje z sześciu. Mazowsze dołączyło dopiero 200 lat później, a Śląsk i Pomorze Zachodnie... ponad 600 lat później! Nie była to też pierwsza koronacja w dobie rozbicia, bo wcześniej koronowali się Przemysł II wielkopolski (1295) i Wacław II czeski (1300). Ten ostatni skupił pod swoją władzą znacznie więcej ziem niż "zjednoczył" Łokietek, ale jakby to wyglądało, gdybyśmy przyznali, że zjednoczenia Polski dokonał Czech! Knedlik! No skandal! Więc Wacława II czeskiego traktujemy jak intruza, łaskawie tylko nie opatrując etykietką "najeźdźca"; ale na nic więcej pepik liczyć nie może.
Ilu Polaków dziś wie, że przez parę lat istniała unia polsko-czeska? Czechy stanowiły wtedy lokalną potęgę, przeżywały rozkwit, a my w związku z nimi mogliśmy stworzyć potężny blok państw w środkowej Europie.
 Jednym z najzacieklejszych wrogów tego rozwiązania byl nasz Łokietek. Kiedy tylko Wacław II zmarł w wieku zaledwie 34 lat, książę Władysław dziarsko przystąpił do rugowania z kraju administracji czeskiej i ustanawiania swoich rządów. Nie wszędzie był witany z otwartymi rękami - w Wielkopolsce doskonale pamiętano jego rządy sprzed kilku lat, kiedy zafundował prowincji takie gwałty i represje, że ludzie powstali zbrojnie i przepędzili zarówno księcia jak i jego ludzi (choć wcześniej sami mu ofiarowali tron książęcy!). Jak widać tradycja udanych powstań wielkopolskich sięga dużo dalej, niż się głośno o tym mówi. Ciekawe też, że Wielkopolanie do władzy książęcej wezwali króla czeskiego - nie przeszkadzało im obce pochodzenie, za to spodobały się gospodarność i praworządność Przemyślidy. Szczęście dopisywało Łokietkowi, kiedy następca zmarłego króla Wacław III został zamordowany w 1306 i dynastia Przemyślidów wygasła.

Ale kolejne 27 lat swojego życia Łokietek spędził na nieustannych wojnach i konfliktach (o nich napiszę później). Całe życie Łokietka to nieustanne walki. Kiedy patrzy się na ciągi porażek, jakich zaznawał budzi podziw jego niezłomność. Przegrywał tyle razy, że większość dawno by sobie dała spokój, ale on - nie. Miał wiele szczęścia: żył długo (73 lata), przeczekał dzięki temu wszystkich potężniejszych konkurentów do tronu i zajął go, choć pochodził z jednej z najbiedniejszych gałęzi drzewa Piastów i początkowo można było stawiać grosze przeciw orzechom, że nie ma żadnych szans.
Jawi się obraz małego, zadzierżystego fightera, stale szukającego okazji do walki, którego żadna porażka nie jest w stanie złamać, ani - niestety - niczego nauczyć, dla którego żaden przeciwnik nie jest za potężny, który idzie na wroga jak foksterier na dzika. Nietrudno zrozumieć, dlaczego Łokietek cieszył się takim mirem wśród rycerstwa - taki szef dawał gwarancję zarobku i rozrywki, nuda i bieda nie groziły.
Upór, determinacja i szczęście wyniosły biedne książątko brzesko-kujawskie do korony królewskiej. Imponujące. Ilu z nas dziś ma w sobie podobną determinację?

środa, 22 września 2010

Antydyskryminacja à la polonaise


W rozwiniętym cywilizacyjnie kraju europejskim niekompetencja, kołtuństwo i pospolite chamstwo są raczej cechami dyskwalifikującymi w pełnieniu funkcji publicznych, zwłaszcza finansowanych z pieniędzy podatników.
Ale nie u nas.
Kulturalnie wleczemy się w ogonie Europy, skoro minister ds. zwalczania dyskryminacji Radziszewska najpierw publicznie się kompromituje nieznajomością podstawowego przepisu prawa polskiego ze swojego obszaru zadaniowego [1], a kiedy na antenie specjalista zwraca jej na to uwagę, kontratakuje (jakże merytorycznie!) że przecież on sam jest gejem i ma partnera. [2]
Niedobrze się robi na myśl, że ktoś o takim poziomie merytorycznym i kulturalnym jest pełnomocnikiem rządu do spraw równego traktowania. Określenie groteska nie oddaje najlepiej wrażenia. To żenada, i to publiczna.

Biedny Bareja, że też nie dożył dzisiejszych czasów, miałby co kręcić. [3]


_______________________________
[1] Chodzi o wypowiedź, że szkoła katolicka ma prawo nie zatrudnić osoby o orientacji homoseksualnej. Tymczasem dyskryminacji, także ze względu na orientację seksualną, zabrania polskie prawo - kodeks pracy.

[2] "Jeśliby pan Śmiszek, kiedy wiadomo, że jest członkiem społeczności osób homoseksualnych, jest aktywistą Kampanii przeciw Homofobii i jest tajemnicą poliszynela, kto jest partnerem pana Śmiszka" - na miłość boską! to jest poziom magla!

[3] Dla małoletnich i niekinowych czytelników: Stanisław Bareja - znakomity polski reżyser, celnie wykpiwający w swoich filmach absurdy życia w PRL-u. http://pl.wikipedia.org/wiki/Stanisław_Bareja

piątek, 17 września 2010

Rządy jętek


Minister finansów Rostkowski chce zmienić sposób finansowania naszych sił zbrojnych. Media donoszą, że zamiast sztywnego wskaźnika 1,95 % PKB corocznie, ma to być i owszem 1,95 %, ale jako średnia z 6 lat. A więc jednego roku więcej, drugiego mniej.
Wszystko mi opadło.
Wydajemy na obronność mało, rozpaczliwie mało. Świadomość naszego społeczeństwa w tej sferze jest żałosna, jesteśmy niedojrzali do posiadania własnego państwa!

Minister finansów, a jak twierdzi GW popiera go w tym niemal cała Rada Ministrów, chyba nie rozumie, że armia musi być finansowana na podstawie długoletnich planów. Co się będzie obcinać w roku, w którym wskaźnik "zjedzie" poniżej? Płace i emerytury to wydatki sztywne, więc co? Wydatki na szkolenie i wymianę nowego sprzętu. Będziemy mieli jeszcze gorzej wyposażoną i jeszcze słabiej wyszkoloną armię. Cieszymy się, że nasi żołnierze na misjach są tak nieźle wyposażeni - ale to margines armii!!! Poza tym jak te nasze kontyngenty wyglądały by, gdyby nie pomoc wuja Sama, który nas sponsoruje sprzętem, oraz gdyby nie indywidualne zakupy wyposażenia przez naszych żołnierzy, którzy mając do wyboru: ekwipunek przydziałowy i dostępny na rynku, wydają własne, prywatne pieniądze, żeby się doposażyć. Świadomość tego w naszym społeczeństwie jest żadna.
A wojsko, które pozostaje w kraju, to w coraz większym stopniu bieda i starzyzna.
Ile trzeba naiwności, żeby uwierzyć w zapewnienia, że wskaźnik 1,95 % PKB będzie utrzymany w okresie sześciu lat??? Przecież nie po to minister Rostkowski forsuje taki pomysł, żeby zwiększyć wydatki na obronność, tylko po to, żeby siłom zbrojnym na razie te pieniądze zabrać, z obiecanką, że kiedyś odda. Przy naszych politykach te pieniądze przepadną. Premier Tusk wydaje się być skupiony głównie na słupkach popularności i mieć wizję przyszłości na poziomie jętki jednodniówki! Sześć lat dla niego, to jak XXII stulecie. Jego niedawna skandaliczna wypowiedź o "doktrynerach" [1], jak nazwał ekonomistów wzywających do pilnej reformy finansów publicznych, której brak grozi nam wszystkich katastrofą, stawia go w jednym szeregu z Kaczyńskim i jego "wykształciuchami". To pięknie pokazuje, że mówienie parę lat temu o POPISie nie było błędem, lecz trafnym dostrzeżeniem, pozornie nonsensownej, zbieżnej tożsamości obu partii.
Między Tuskiem i Kaczyńskim, okazuje się nie ma większej różnicy - dwóch populistycznych bezczelnie nami manipulujących politykierów, żadnych władzy, nie szanujących nas za grosz. A my im na to pozwalamy. No PKP! *)


_______________________
*) nie chodzi o kolej, lecz inne (dosadne) znaczenie tego skrótu, a o jakie to proszę się domyślić z kontekstu ;-)

[1] "Reformy dla nas mają tylko wtedy sens, kiedy zachowując elementarną odpowiedzialność za budżet, dają ludziom satysfakcję z życia tu i teraz, a nie satysfakcję doktrynerom, albo wyłącznie przyszłym generacjom, czujemy się odpowiedzialni za ludzi i za Polaków, którzy żyją tu i teraz, a nie w dalekiej przyszłości." - przecież to powiedzenie wprost, że ma gdzieś przyszłość i żyje teraźniejszością. To przerażająca krótkowzroczność.

piątek, 10 września 2010

Krzyżówka ośmiornicy z tasiemcem


Doznałem wstrząsu czytając w dzisiejszej Wyborczej wywiad z prof. Krzysztofem Rybińskim. Wstrząsnęły mną przytaczane przezeń dane:

1) "W 1990 roku w Polsce było 159 tysięcy urzędników. Dziś jest ich ponad 430 tysięcy!"
Poszukałem w swojej bibliotece ilu było przed wojną. 74,4 tysiąca !!! I to razem z sędziami i prokuratorami. [1]

Wiem, że od tamtych czasów bardzo rozrosły się zadania państwa, ale przecież w PRL była biurokracja; odziedziczyliśmy po nim rozdęty biurokratycznie moloch. A ten moloch rozrósł się prawie trzykrotnie! Bez względu na to, która opcja polityczna aktualnie chrumkała przy korycie.

2) "W 1990 roku rocznik ustaw miał 20 centymetrów grubości. Dziś ma 2 metry!!!" Za tę biegunkę tandety i głupoty płacimy my wszyscy. I nic z tym nie robimy. To jest dołujące.

Profesor Rybiński określa to dosadnie: "To nie jest przyjazne państwo, to nieprzyjazne draństwo."  Nic dodać, nic ująć - znakomity bon mot.
A "ciemny naród wszystko kupi", jak powiedział pewien bezczelny darmozjad żerujący na naszych podatkach.

___________________________
[1] "Historia Polski w liczbach. Zeszyt 9" Główny Urząd Statystyczny, Warszawa 1999, s. 216.

wtorek, 7 września 2010

Buchalter czy innowator?


16. czerwca 1815 na polach Belgii trzy armie stoczyły dwie bitwy: pod Quatre Bras armia angielska księcia Wellingtona pobiła Francuzów marszałka Neya (księcia Moskwy :-), zaś pod Ligny Napoleon poturbował Prusaków marszałka księcia von Blüchera. Cesarz, przekonany że Prusacy zostali rozbici, wysłał za nimi w pościg prawie 1/3 swoich sił pod marszałkiem markizem de Grouchy, rozkazując mu ścigać pokonanych Prusaków. Grouchy miał nie dopuścić do połączenia się ich z armią angielską, którą Napoleon zamierzał rozgromić w kolejnej bitwie. Bitwa ta istotnie została stoczona 18. czerwca pod Mont Saint Jean i znana jest pod, błędną w gruncie rzeczy, nazwą bitwy pod Waterloo.
Grouchy nie upilnował Prusaków, walczył pod Wavre z jednym zaledwie korpusem generała barona von Thielmanna, kiedy pozostałe trzy pruskie korpusy przybyły pod Mont Saint Jean, by uratować bliskiego klęski Wellingtona i pokonać cesarza. Wielu miłośników epoki napoleońskiej, o bonapartystach nie wspominając, nie może mu tego wybaczyć - gdyby Grouchy, zamiast bić się pod Wavre z osłoną, ruszył na pomoc cesarzowi armia angielska i prawdopodobnie większość armii Blüchera przestałyby istnieć.
Sęk w tym, że Grouchy działał zgodnie z rozkazami, jakie otrzymywał z cesarskiej kwatery głównej. Pójście "au son de canons" (czyli na pomoc walczącemu cesarzowi) do czego namawiał go gen.Gerard, byłoby złamaniem cesarskich dyspozycji. I tu tak naprawdę mamy najciekawszy splot problemów.

Czy wyżej cenić skrupulatne wykonywanie rozkazów (a Grouchy'emu trudno zarzucić wykonawstwo ślepe), czy może swobodne ich traktowanie jako dyrektywy obowiązującej do pojawienia się lepszych perspektyw. Pierwsze podejście grozi realizacją nieaktualnego planu (bo zmieniły sie okoliczności), drugie - rozwaleniem planu misternego, w którym każdy trybik ma swoją rolę do odegrania.

Czy to wina wykonawcy, że skrupulatnie wykonywał nietrafione polecenia, czy szefa, który do takiego zadania wyznaczył człowieka bardziej solidnego niż kreatywnego?

Mam wrażenie, że takich Napoleonów i Grouchych spotykamy wśród nas. A recepta? Może nie ma uniwersalnej...

czwartek, 2 września 2010


Nasza - Polaków - wiedza o Kościele irlandzkim jest ubożuchna, by nie powiedzieć - żadna (poza kręgiem specjalistów), stąd nie dziwi zaskoczenie wielu informacją, że w okresie V-XII wieku Kościół irlandzki, czy jak się podkreśla - celtycki, przeżywał rozkwit na miarę europejską. Kiedy rozsypało się cesarstwo zachodniorzymskie, a wodzowie różnych plemion próbowali tworzyć coś nowego i własnego w tej swoistej próżni politycznej, istnienie Kościoła katolickiego w Europie zachodniej nieraz stawało pod znakiem zapytania - powiązany z władzą rzymską, miał trudności z odnalezieniem się w nowej rzeczywistości. Nieocenione zasługi w jego ocaleniu i odnowie położyli tutaj duchowni z klasztorów Erynu, kształceni z dala od największych nawałnic i wstrząsów, jakich doznawała kontynentalna Europa, opuszczali Zieloną Wyspę i cierpliwie krzewili Dobrą Nowinę, zresztą służąc w różny sposób - nie tylko jako duszpasterze i misjonarze, ale i jako doradcy polityczni i naukowi władców (np. Columbanus czy Dungal). Docierali prawdopodobnie aż do ziem Słowian. "Przez setki lat Europa korzystała z dorobku irlandzkich zakonników, gramatyków, pisarzy, teologów i matematyków" [1]

A jednak to uwiędło. Za rozkwitem religijno-kulturalnym nie pojawił się rozkwit polityczny - gdy inne kraje rosły w siłę, modernizowały swe struktury polityczne, rozwijały gospodarkę i pomnażały potencjał militarny, Irlandia tkwiła w coraz bardziej anachronicznych strukturach społecznych (prymat rodów / klanów nad wyższą, państwową płaszczyzną identyfikacji). Mocno upraszczając, gdy świat dzięki Irlandczykom poszedł naprzód, sami Irlandczycy dreptali w miejscu, by później zapłacić za to straszliwą cenę podczas angielskich inwazji i okupacji.

Można w tym dostrzec daleką, bardzo daleką analogię do Bizancjum, z jego imponująco rozbuchanym życiem monastycznym i postępującym uwiądem politycznym, zakończonym upadkiem pod ciosami Mehmeda.
Ale mnie bardziej interesuje inna refleksja - jakieś podobieństwo do naszych dziejów: W XVI wieku stworzyliśmy sami, bez korzystania z obcych szablonów, potężne państwo, zdolne w XVII wieku przetrwać serię ciosów, która powaliłaby na kolana mocarstwo, a jednak okazało się to nietrwałe. Po zaledwie paru pokoleniach nastąpił uwiąd myśli, a za tym i praktyki politycznej. Mechanizm stworzony przez pradziadka i świetnie działający, w rękach prawnuka szwankował i obracał się przeciw niemu. Często upraszcza się katastrofę I RP kwitując: "bo zaborcy ją rozdrapali". Sęk w tym, że zaborcy tak naprawdę przyszli na gotowe [2], a upadek naszego państwa zaczął się od środka. To my zawiedliśmy. Kiedy świat się zmieniał, unowocześniał, rósł w siłę, my tkwiliśmy w błogim zadowoleniu, że stworzyliśmy super system i możemy wreszcie odsapnąć. Nie trzeba się już wysilać, frajerzy niech zasuwają, a my sobie będziemy na nich popatrywać z wyższością.

Ileż dzisiaj takiego myślenia wokół nas! Zrobiliśmy reformy i szlus! teraz chcemy odcinać kupony, żadnych więcej reform i wyrzeczeń, od teraz należy nam się już tylko relaks i wygoda do końca świata. Rozkręcamy jakiś interes, ciężko pracujemy na początku, a potem oczekujemy, że możemy się byczyć, a maszynka do robienia pieniędzy będzie już sama terkotać (do końca świata i dzień dłużej, bo przecież nawet po Sądzie Ostatecznym trzeba wyskoczyć do galerii na zakupy). I zdziwienie, że niedoglądana firma plajtuje; na szczęście zawsze znajdą się winni: żydzi, bruksela, POpaprańcy, PISiarze, układy itp.
Wielu z nas jest jak biegacz krótkodystansowy, który nie zauważył, że startuje w maratonie. Wcale tak wiele nie zmieniliśmy się od XVII wieku, garnitur lub dżinsy zamiast żupana, ale mentalność bardzo, bardzo podobna.

______________________________________

[1] W. Lipoński "Narodziny cywilizacji wysp brytyjskich"

[2] świadomie bardzo upraszczam, pomijając ingerencję czarnych orłów w nasze sprawy, ale w pewnym sensie to też było to "gotowe" - pozwalaliśmy im na to.

wtorek, 31 sierpnia 2010

Henryka Krzywonos


Uroczystości z okazji 30-lecia NSZZ "Solidarność", setki osób na sali, ale jedyną osobą z jajami okazała się kobieta...
Tylko ona miała dość odwagi by głośno, do wszystkich powiedzieć, że tak się nie powinno postępować: judzić, dzielić, zawłaszczać cudze zasługi, nie szanować drugiego człowieka.
Pani Henryko - Chapeau bas! Nisko.
Prosta tramwajarka pokazała, że można i trzeba przeciwstawić się rozpanoszonemu u nas chamstwu. A gdzie nasze elity? Dlaczego ludzie wykształceni tego nie potrafią ? Taką Polskę budujemy. :-(

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Rekolekcje ignacjańskie


DNiB właśnie wróciła rozanielona ze swoich rekolekcji ignacjańskich [1]. Była już na nich parę razy, ale te uznała za nadzwyczajnie udane.
Dla mnie te rekolekcje to raczej egzotyczna sprawa, ale muszę przyznać, że robią duże wrażenie. Pacjent/pacjentka przez tydzień jest "zamknięta" [2] w domu rekolekcyjnym, w którym obowiązuje zasada milczenia [3], spotyka się z prowadzącym go/ją kierownikiem duchowym i przede wszystkim - z Bogiem. Tak naprawdę to tydzień skoncentrowania się na rozmowie człowieka z Bogiem, temu służy odcięcie od hałasu dnia codziennego. Kierownikiem duchowym jest jezuita, ale dobierany w zakonie w taki sposób, by był to naprawdę wysokiej próby specjalista psycholog [3], jego zadaniem jest pomagać rekolektantowi w tej rozmowie z Bogiem. Przy zaangażowanym rekolektancie, który wie po co tam się znalazł, rezultaty są imponujące. Taka psychoterapia wymiata.

A ja tak słucham relacji DNiB i słucham, i smutna refleksja mnie nachodzi: jakże żałośnie ubogie jest formowanie duchowe miażdżącej większości "owczarni" w porównaniu z tą elitarną formą. Bo to jest elita - mała grupka ludzi (bodajże po kilkadziesiąt osób na raz we wszystkich ośrodkach rekolekcyjnych), zdolnych do podniesienia swej wiary na płaszczyznę refleksji intelektualnej, a nie mechanicznego powtarzania gestów i klepania paciorków, jak to czyni przytłaczająca większość, o których z goryczą mawiam - niewierzący praktykujący.

A jeśli kogoś to zaciekawiło, to tu znajdzie więcej: http://www.rekolekcje.vel.pl/

__________________________________
[1] formalnie to się nazywa: Ćwiczenia Duchowe.

[2] - nie dosłownie, mogą wychodzić, ale lepiej tego nie robić bez rzeczywistej konieczności, bo traci się, względnie zakłóca, efekt odcięcia od hałasu codziennego życia.
[3] - też bez przesady, to zalecenie, a nie bezwzględnie sankcjonowany nakaz.

niedziela, 29 sierpnia 2010

Fortuna kołem się toczy

Akcja Wyborcza Solidarność (AWS) była koalicją bodaj parudziesięciu partii i partyjek, istniejącą w latach 1996-2001, firmującą  rząd Jerzego Buzka. Dzięki wspaniałym umiejętnościom koncyliacyjnym i wrodzonej skłonności do zgody naszej prawicy koalicja ta rozsypywała się stopniowo, aż do przegrania wyborów parlamentarnych i ustąpienia rządu Buzka w październiku 2001 r. Jak to u nas, zmiana ekipy rządzącej (na lewicę) oznaczała też czyszczenie stanowisk dla "swoich".
Kilka miesięcy później, w czerwcu 2002 r. byłem w Sopocie i na jednym z domów ujrzałem takie rozbrajające zestawienie.

sobota, 28 sierpnia 2010

Pomnik i zapomnienie

Dwóch pułkowników Wojska Polskiego, dwóch powstańców warszawskich, dwóch Antonich: Chruściel i Żurowski.
Pierwszy - dowódca Okręgu Warszawa-Miasto Armii Krajowej, drugi - komendant Obwodu VI - Praga Armii Krajowej.
Pułkownika Chruściela można zaliczyć do frakcji jastrzębi w dowództwie AK, opowiadającej się za wybuchem powstania w Warszawie, mimo, że stolica była wyłączona z walk w planie "Burza" z uwagi na ryzyko kolosalnych strat ludzkich i materialnych. Na ostatniej lipcowej odprawie d-cy AK gen. Tadeusza Komorowskiego "Bora" płk Chruściel (wraz z płk.Okulickim) wywarł tak silną presję na gen. "Bora", że ten pobrał decyzję rozpoczęcia powstania w Warszawie 1. sierpnia. Decyzja była oparta na nieprawdziwych danych i została podjęta pod nieobecność osoby niezwykle ważnej w wojskowym procesie decyzyjnym - szefa wywiadu AK płka Iranka-Osmeckiego, dysponującego najbardziej aktualnym i pełnym obrazem sytuacji.
Płk Chruściel parł do walki mając świadomość, że 90 % jego żołnierzy jest nieuzbrojonych. Jak nazwać taką postawę człowieka, któremu społeczeństwo powierza życie swych członków. Jeśli żołnierze AK nie mieli broni, to jak mieli walczyć? Jak mieli ochraniać przed wrogiem ludność cywilną, do której obrony przecież zostali powołani?
Pamiętam jak na wykładzie śp. prof. Wieczorkiewicz przytoczył odpowiedź jednego z wyższych oficerów AK na pytanie wstrząśniętego młodego oficera jak ma poprowadzić atak, skoro większość jego ludzi nie ma żadnej broni. "Żołnierz polski musi swą ofiarnością na polu bitwy zasłużyć na broń!". Mimo upływu lat, nie mogę się otrząsnąć z szoku jaki wywarł na mnie ten cytat. Posyłano bezbronnych na pewną śmierć.
Podpułkownik Żurowski rozpoczął zgodnie z rozkazem powstanie w prawobrzeżnej Warszawie - na Pradze. Po kilkudziesięciu godzinach walk dla tego zawodowca było już jasne, że kontynuowanie walk nie da osiągnięcia żadnego celu wojskowego a tylko spowoduje masakrę nie tylko jego żołnierzy, ale i ludności cywilnej, którą ma ochraniać. [1]
Dlatego ppłk Żurowski za zgodą przełożonych wynegocjował z Niemcami przerwanie walk (nie kapitulację!) na Pradze, w zamian za brak represji, co nastąpiło 6 sierpnia. To musiała być straszliwie trudna decyzja dla zawodowego wojskowego - przyznać się do bezradności w obliczu wroga i zakończyć walkę, kiedy kilkaset metrów dalej na zachód toczyły się śmiertelne zmagania jego kolegów i rodaków. Jakże łatwo mógłby znaleźć argumenty za kontynuowaniem walki, nie przyznać się do słabości, ochronić ego a przejść do historii jako "żołnierz niezłomny". Jednak górę wzięła odpowiedzialność - cecha, którą tak trudno zobaczyć dziś w naszym życiu publicznym, a i codziennym zresztą też. Odpowiedzialność za życie tych których miał ochraniać i tych, którymi miał dowodzić. Niemcy w zaadzie umowy dotrzymali, Praga i jej mieszkańcy uniknęli losu lewobrzeżnej Warszawy.
Dzięki odwadze podpułkownika Antoniego Żurowskiego dziesiątki tysięcy ludzi ocaliło życie.

Pułkownik Chruściel dostał generalski wężyk, Żurowski żadnego awansu już nie otrzymał.

Dziś gen. "Montera" traktuje się jak wielkiego bohatera, stawia się pomnik, nazywa jego imieniem dużą ulicę w Warszawie, a o ppłk. Żurowskim prawie nikt nie wie, a na jego imię we "wdzięcznej" pamięci rodaków zasłużył tylko kawał trawnika z parkingiem.

________________________________________
[1] pierwszy przykład z brzegu (a właściwie z rodziny) pluton 1680 miał atakować praskie przyczółki mostów Poniatowskiego i Średnicowego, silnie obsadzone przez Niemców z ciężką bronią maszynową i szybkostrzelnymi działkami plot. śmiertelnie groźnymi dla piechoty, pokonując kilkaset metrów niemal odsłoniętego terenu (tzn. nie zabudowanego), mając za całe uzbrojenie 1 karabin powtarzalny i 9 pistoletów.

piątek, 27 sierpnia 2010

Niusy zadziwiające

W Gazecie znalazłem zadziwiającą informację:

"Skandal na budowie autostrady A1. W dzień drogowcy utwardzali drogę kruszywem. Nocą zastępowali je tanią ziemią."
 Zadziwiło mnie nie to, że kantowali i kradli , bo zdążyłem się już przyzwyczaić do tego, że standardy uczciwości mamy takie, iż Kali powinien dostać honorowe obywatelstwo, ale głupota tych ludzi. Czy oni sądzili, że nikt nie zauważy nocnej krzątaniny na budowie, noc w noc? Że to się nie wyda? W końcu ciężarówka do przewozu kruszywa to nie maluch, rzuca się w oczy i w słuch, zwłaszcza w stadzie. Zadziwia mnie takie połączenie chciwości z głupotą.
Choć z drugiej strony, "Zdaniem prokuratury tylko w ciągu jednej nocy z budowy wyjeżdżało nawet kilkadziesiąt samochodów wyładowanych dolomitem. Śledczy podejrzewają, że trwało to kilka miesięcy." Kilka miesięcy?! I dopiero teraz to się wydało? No, super. Więc może jednak ta głupota nie była aż tak wielka... :-( W takich chwilach mam niemiłe wrażenie, że rodzoną siostrą chciwości i głupoty jest u nas nieruchawość naszych służb publicznych.
**********************************
          „Polski Lekki Czołg” - nadchodzi światowa premiera" 
Czyż to nie radosna wiadomość, jakże optymistycznie jest przeczytać, że nie tylko produkujemy rzeczy opracowane za granicą, ale i sami coś wymyślamy. Szkoda, że za tą beczułką (no dobrze: promesą beczułki) miodu, raźno truchta łyżka dziegciu. Bo dalej czytamy:

"Projekt rozwojowy realizowany jest przez OBRUM, Wojskową Akademię Techniczną i Wojskowe Zakłady Mechaniczne w Siemianowicach Śląskich, a finansuje go Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego."
Aha, Ministerstwo Obrony Narodowej to gdzie w tym jest? Jaki ma do tego stosunek? Przecież to ono ma kupować te pojazdy. Na ile one są zgodne z planami rozwoju sił zbrojnych? Czy charakterystyki tego wozu bojowego są w jakiejś styczności z oczekiwaniami MON-u? Bo na razie to ja tu widzę tylko producenta i jajogłowych, a nie użytkownika. Poza tym bardzo mnie ciekawi, skąd się wezmą pieniądze na doprowadzenie projektu do fazy produkcyjnej. Nie jestem specem, ale zdaje się, że przy nowoczesnym wozie naszpikowanym zaawansowanym uzbrojeniem i wyposażeniem, to będzie kwota rzędu miliardów złotych i to raczej nie kilku. Ile takich pojazdów zamówimy, żeby cena jednostkowa była akceptowalna? (vide casus korwety ORP"Gawron", która jest budowana tak długo i w pojedynkę, zamiast serii, że tylko patrzeć jak osiągnie rekord świata w cenie okrętu tej wielkości).
Wiem, wiem, kraczę i czarnowidzę, ale naprawdę dobrze życzę temu projektowi, a zwłaszcza, żeby nie skończył jak np. projekt czołgu podstawowego "Goryl" (nawiasem mówiąc - co za idiotyczna nazwa!) czy samolotu wsparcia taktycznego PZL-230 "Skorpion". Bo wtedy też były szumne zapowiedzi, ale kompletnie oderwane od realiów, przede wszystkim finansowania. I da liegt der Hund begraben, jak mawiają Francuzi - wydajemy na obronność za mało i jeszcze kombinujemy jak koń pod górę, zwłaszcza w ostatnich latach, jak wydać mniej niż zadeklarowaliśmy naszym sosjusznikom z NATO (poniżej 1,95% PKB)

czwartek, 26 sierpnia 2010

Lizactwo

Miałem napisać o czymś poważniejszym co mi chodzi po głowie, ale nie zdzierżyłem i będzie trywialnie. Szlag mnie trafia na rozplenioną ostatnimi czasy manierę w sklepach w moim kochanym mieście. Ekspedientka sięga po torebkę plastikową, ale najpierw... SLURB! LIŻE PALEC! i dopiero takim poślinionym paluchem bierze torebkę i wkłada tam wędlinę, bułki, ciastka itp. Moje wnętrzności ruszają do dziarskiej wirówki, a z gardła ściśniętego zimną furią wyrywa się uprzejma acz stanowcza prośba: "Ale ja poproszę w nieślinionej torebce." Ciekawe są reakcje zza lady, niektóre bez słowa sięgają  po drugą, Hosanna! suchą! torebkę, niektóre stroją miny obrażonej księżniczki, której kazano założyć czyste gacie, ale są i takie, które wyjeżdżają z natychmiastową ripostą: "Ale ja nie śliniłam!". Na to ostatnie, to ja się w trymiga zbliżam do eksplozji. Ja mogę dyskutować, np. o tym skąd Jutowie przybyli do Kentu, ale nie o tym co widzę na własne oczy. Mam zerową wyporność na ludzi, którzy mi się w żywe oczy wypierają czegoś co robią (w stylu: - Jasiu, co ty trzymasz w ręce? - To nie moją ręka!). Takie eksponaty doprowadzają mnie do furii w ciągu nanosekund. W rezultacie w wielkim mieście miewam problemy z kupnem wędliny, bo nawet jak jakimś cudem namierzę "niepluty" sklep, to muszę uważać na rotację personelu i czy za ladą nie pojawiło się świeżo zatrudnione prosiątko.
To sklepy, a w sekretariacie pobieram gilosze do wydruku i co? zgadliście! SLURB! SLURB!

środa, 25 sierpnia 2010

Historia magistra vitae - Powstanie Warszawskie

Kolejny rok "świętowaliśmy" Powstanie Warszawskie. Świadomie piszę: "świętowaliśmy", bo z tamtej tragedii usilnie robi się coś fajnego, kolorowego i właściwie pozytywnego. Z jednej strony jest bardzo pozytywnym to, że wielu młodych ludzi interesuje się historią, zgłębia wiedzę o tamtych postaciach i wydarzeniach. Dobrze, że angażują swój czas, wysiłek i niemałe pieniądze nie na słuchanie jakiejś sieczki dźwiekowej, bo muzyką to nazwać trudno, bądź na ćpanie i chlanie, ale na reenacting.
Jest szansa, że dzięki temu nie będą pisali, że "Holocaust to czołg niemiecki" albo że w czasie II wojny światowej w Warszawie miały miejsce powstania: "styczniowe, listopadowe i 3 powstania na Śląsku" [1].
Z drugiej jednak strony tragedia zabitego naszego największego i najważniejszego miasta i śmierci ponad 100 tysięcy ludzi jest sprowadzana do swoistej "zabawy w wojnę" ku uciesze gawiedzi, mającej dodatkową atrakcję między wizytą w centrum handlowym i grillem u sąsiadów. Ot, "chłopaki poprzebierane za Niemców i naszych biegały i strzelały i czołg jechał i motor się przewrócił i taką barykadę niby zrobili no ekstra mówię ci było."
A gdzie tu refleksja ? Grupka VIP-ów podjęła decyzję, za którą zapłaciły tysiące - życiem, a miliony - zubożeniem. Czy to było właściwie przeprowadzone? Czy ta decyzja była należycie wyważona? Czy w rachunku zysków i strat uwzględniono zwykłych ludzi, cywilów? Społeczeństwo/naród wystawia siły zbrojne w pewnym konkretnym celu: żeby je broniły, chroniły i minimalizowały straty. Czy ta funkcja sił zbrojnych była w odpowiednim stopniu brana pod uwagę na odprawie na Pańskiej w tamto lipcowe popołudnie?
Wbrew pozorom to nie jest tylko problem historyczny, to problem nadal aktualny: jacy ludzie i jak nami rządzą? Kto i jak podejmuje decyzje, za które płacimy my - społeczeństwo. Czy potrafimy oceniać i rozliczać ludzi, którym daliśmy władzę nad naszym losem i życiem, czy właściwie się o nas troszczą?

________________________________
[1] - autentyczne cytaty z prac absolwentów gimnazjum.

Wschód księżyca

No i stało się. Po latach zapieprzania jak mały traktorek, muszę wyhamować. Mam przed sobą rok przymusowej przerwy w pracy i muszę się czymś zająć. No bo przecież odpoczynek i łatanie swojego zdrowia nie może polegać na bezczynności (tylko ciii! nie mówcie o tym mojej pani doktor). Najbardziej oczywiste propozycje w rodzaju podróży dookoła świata, albo wynalezienia "Czegoś-Cudownego-Co-Jeszcze-Nie-Wynaleźli" odpadły w abcugach, z przyczyn różnych (np. brak pieniędzy lub talentu). Malowaniem figurek też trudno się bez przerwy zajmować - niby na farbkach napisane jest "Non Toxic", ale kto ich tam wie, co wmieszali naprawdę i jeszcze miałbym odjazd na Pustkowia Chaosu.
Stąd genialny w swej prostocie pomysł: podzielić się ze światem mariańską głębią moich przemyśleń i stepową rozległością mego spojrzenia na życie i świat. Co by nie było, świat przeżył już tyle nieszczęść, że mój blog przy tym to mały pikuś.  Nieprzeliczone rzesze ludzi z pewnością o tym marzą, pragną tego i wprost doczekać się nie mogą. No to macie, kochani. :-)