czwartek, 26 sierpnia 2010

Lizactwo

Miałem napisać o czymś poważniejszym co mi chodzi po głowie, ale nie zdzierżyłem i będzie trywialnie. Szlag mnie trafia na rozplenioną ostatnimi czasy manierę w sklepach w moim kochanym mieście. Ekspedientka sięga po torebkę plastikową, ale najpierw... SLURB! LIŻE PALEC! i dopiero takim poślinionym paluchem bierze torebkę i wkłada tam wędlinę, bułki, ciastka itp. Moje wnętrzności ruszają do dziarskiej wirówki, a z gardła ściśniętego zimną furią wyrywa się uprzejma acz stanowcza prośba: "Ale ja poproszę w nieślinionej torebce." Ciekawe są reakcje zza lady, niektóre bez słowa sięgają  po drugą, Hosanna! suchą! torebkę, niektóre stroją miny obrażonej księżniczki, której kazano założyć czyste gacie, ale są i takie, które wyjeżdżają z natychmiastową ripostą: "Ale ja nie śliniłam!". Na to ostatnie, to ja się w trymiga zbliżam do eksplozji. Ja mogę dyskutować, np. o tym skąd Jutowie przybyli do Kentu, ale nie o tym co widzę na własne oczy. Mam zerową wyporność na ludzi, którzy mi się w żywe oczy wypierają czegoś co robią (w stylu: - Jasiu, co ty trzymasz w ręce? - To nie moją ręka!). Takie eksponaty doprowadzają mnie do furii w ciągu nanosekund. W rezultacie w wielkim mieście miewam problemy z kupnem wędliny, bo nawet jak jakimś cudem namierzę "niepluty" sklep, to muszę uważać na rotację personelu i czy za ladą nie pojawiło się świeżo zatrudnione prosiątko.
To sklepy, a w sekretariacie pobieram gilosze do wydruku i co? zgadliście! SLURB! SLURB!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz