piątek, 25 lutego 2011

Małe sklepiki i małe urzędniki


Potrzebowałem tubki smaru. Perspektywa jazdy na przedmieścia lub do innej dzielnicy w mróz po taki duperel za kilka złotych wydała mi sie absurdalna, więc zastosowałem tradycyjną procedurę pozyskania - po drodze ku innym sprawunkom wypatrywałem sklepu, w którym nabędę potrzebne smarowidło. Po dość bezowocnych poszukiwaniach ostatecznie znalazłem dopiero w drodze powrotnej, na Poznańskiej.

Mały sklepik z drobnymi częściami, akcesoriami i chemią samochodową pamiętam od zawsze. Okno wystawowe i drzwi, w środku póki zapchane niezliczoną ilością pudełek, skrywających asortyment do którego pasuje określenie "1001 drobiazgów" [1] Typowy sklepik, jakich było wiele w Warszawie mimo komunistycznych rządów - tępione przez władze jako "prywaciarze" ku cichej satysfakcji mściwych rodaków zawsze z życzliwością patrzących na dokuczanie bogatszym od siebie, a jednocześnie z konieczności jakoś przez te same władze tolerowane. Te małe sklepiki i prywatne punkty usługowe trwały jak ostańce dawnych tradycji porządnego kupiectwa i rzemiosła otoczone falami bylejakości, chamstwa i upodlania ludzi przez tzw. handel uspołeczniony. [2] Charakterystyczne było, że potrzebnego drobiazgu nie było widać na półce, ale (nawet w czasach dna kryzysu) gdzieś zapewne spoczywała w którymś z pudełek. A jak nie było to właściciel deklarował, że sprowadzi i można było mu wierzyć. A jeśli twierdził, że to jest nie do dostania, to też można mu było wierzyć, bo gdyby było to zapewne już by to miał. A dwa kroki dalej w państwowym sklepie królowała wiedźmowata sklepowa, wspaniale sportretowana przez Stanisława Bareję w jego filmach. [3]

Takich sklepików było mnóstwo, gęsto przeplatane maleńkimi zakładami usługowymi; wiele z nich istniało w przedwojennych wnętrzach. Jak maleńki sklepik warzywny, który nie miał nawet okna wystawowego, tylko drzwi od ulicy Koszykowej, przy ambasadzie czeskiej - przedwojenna kolorowa terakota na posadzce, finezyjnie rzeźbiona stolarka grubo pokryta farbą, drewniana beczka z kapustą kiszoną, półki wielokrotnie zamalowywane zieloną farbą olejną i bardzo charakterystyczna właścicielka zwana (może z dzisiejszej perspektywy bardzo nieładnie ale wtedy nie miało to absolutnie wydźwięku pejoratywnego) - Krzywogębą. Tworzyły klimat miasta, ulic na których jest ruch, gwar. Zwłaszcza w tamtych biednych, szarych i smutnych czasach było to ważne. Sklepiki te przetrwały komunę, ale nie przetrwały III RP.

Mały sklepik na Poznańskiej bronił się długo, ale i on zamyka podwoje. Tubka smaru, którą kupilem była już ostatnią. Towar jest wyprzedawany, właściciel po 30 latach likwiduje interes. Ma dość walki z urzędami, biurokracją i zarzynaniem go czynszami i opłatami.
W losie tych sklepików i zakładów usługowych widać poważny problem Warszawy - bezmyślną krótkowzroczność władz i urzędników w kształtowaniu obrazu miasta. Po 1989 r. puszczono zagospodarowanie przestrzenne na żywioł. Władze miejskie dysponujące wciąż dużą ilością lokali użytkowych dopuściły do zaniku drobnego handlu i usług i równocześnie absurdalnego rozkwitu banków i aptek, które jak nowotwór opanowują miasto. Dopiero niedawno w atmosferze niedowierzania "że tak można" próbuje się analizować rozmieszczenie drobnego handlu i usług w dzielnicach centralnych pod kątem dostępności dla mieszkańców i a wnioski potraktować jako wskazówkę przy wynajmowaniu lokali użytkowych najemcom. Eureka! Za sto lat nasze władze samorządowe może wynajdą ogień.

Miasto ma przede wszystkim służyć mieszkańcom. W tym celu całkowicie uprawnione jest ingerowanie w wolny rynek (np. przez preferencje w czynszach, podatkach lokalnych i opłatach) dla zapewnienia mieszkańcom możliwie najlepszego standartu. U nas to wciąż nowość, o ile nie abstrakcja. Więc każe się warzywnikowi konkurować w czynszach z bankiem. Przemiany w handlu i mentalności konsumenckiej są faktem i ich wpływ na zanik drobnego handlu jest oczywisty, ale oprócz nich spustoszenia dokonuje rozpaczliwa krótkowzroczność ludzi, którym dajemy władzę i zatrudnienie. Znakomitego przykładu dostarcza dzisiejsza Wyborcza.

Grupa pasjonatów chce ocalić od całkowitego zniszczenia cenny zabytek - warszawsko-wiślany Dworzec Wodny. Miasto nie kiwnęło palcem (parowozownia na Pradze nie jest wyjątkiem - w mentalności urzędniczej zabytek nie istnieje), pieniądze (mało, za mało!) dał Minister Kultury, grupa prywatnych osób chce zaangażować swój czas, wysiłek i pieniądze w restaurację zabytku, a jedyne czego potrzebują od miasta, to kawałka pustego trawnika - 500 m.kw. na których nic się nie dzieje. Ale urzędnicy kategorycznie odmówili, bo... "Planujemy przebudowę Portu Czerniakowskiego. I choć właściwe prace zaczną się za kilka lat, niewykluczone, że w drugiej połowie tego roku będziemy pogłębiać port. Remontowana barka przeszkałaby w pracach." - rzecznik ratusza. Podkreślenia moje. 
Dławi bezsilna złość, że ludzie o takim podejściu do naszego dziedzictwa kulturowego i przestrzeni wspólnej są utrzymywani za moje pieniądze. I są bezkarni. Taki urzędnik to mentalny syn peerelowskiej sklepowej. Upiorna mieszanka lęku przed przełożonym, zachłyśnięcia władzą i pogardy dla wszystkich odeń choć trochę zależnych. A przecież on powinien być dla nas! Dla naszej wspólnej korzyści! Przecież za to do licha ciężkiego mu płacimy!

Ale jak jesteśmy dupy wołowe i się na to godzimy, tak i mamy. Vous l'avez voulu, Georges Dandin!
____________________________
[1] Za nieboszczki komuny była taka "pseudo-sieć" sklepów z różnymi drobnymi artykułami wyposażenia, narzędziami i okuciami dla domu.

[2] Czyli po prostu handel państwowy, nawet jeśli formalnie były to spółdzielnie typu "Społem" czy GS (czyli Gminna Spółdzielnia "Samopomoc Chłopska"), bo z rzeczywistym ruchem spółdzielczym miały tyle wspólnego  co gospodarka komunistyczna z gospodarnością.

[3] W podwarszawskim Zalesiu jeden ze sklepów GS nosił w pewnych kręgach napływowo-tubylczych nazwę "U Baby Jagi" z racji rezydującej tam (w latach 70.) sklepowej o wyjątkowo, nawet jak na tamte czasy, życzliwym podejściu do klienta. Np. potrafiła na grzeczne pytanie starszego, kulturalnego pana "Przepraszam, czy jest może sól?" wypalić: "Że co? Sól?! Do Wieliczki se pan jedź po sól!"

sobota, 19 lutego 2011

Jak to z tym "psuciem monety" było...


Każdy kto pacholęciem do szkół uczęszczał i co nieco w nich uważał, musiał słyszeć na lekcjach historii o niecnych praktykach wstrętnych władców zwanych "psuciem monety (względnie - pieniądza)". Z tego psucia liczne a straszliwe nieszczęścia wynikały, za które to szkodnicy owi niegodziwi ani chybi w piekle się smażą. Fakt, że są tam w bardzo ciekawym towarzystwie, zwykle się pomija w procesie dydaktycznym żeby smarkaterii nie kusiło. Znaczy - żeby życie niegodziwe nie kusiło, a nie psucie pieniądza, bo małolaty takie już dziś cwane, że wiedzą doskonale iż zamiast pięniądz psuć, lepiej go wydać na jakieś niezdrowe forszusa.

Co ciekawe mało kto się zastanawia na czym właściwie dokładnie to psucie pieniądza w historii polegało. Zwykle niemal wszyscy zadowalają się wyjaśnieniem, że władcy wypuszczając nową edycję monety zachowywali jej wartość nominalną i kurs, ale zmniejszali zawartość kruszcu w stopie i ten przechwycony przez nich kruszec to był właśnie ich zysk z operacji. 

Jakoś nie spotkałem nikogo kto zwróciłby uwagę na pewną słabość takiego wyjaśnienia. Przecież ten proceder trwał długo, występuje w całej epoce a nie w jakimś krótkim "nasto" letnim okresie. Operacja musiała się opłacać, więc "odchudzenie" stopu monetarnego musiało być znaczące, ale tym samym zawartość srebra spadałaby gwałtownie i po zaledwie paru takich operacjach zostałyby go śladowe ilości. Jeden władca w try miga załatwiłby w ten sposób monetę, a przecież wiemy, że robili to przedstawiciele kolejnych pokoleń i często wielokrotnie w czasie swojego panowania. Więc jakim cudem???

Ano takim, że to jeden z mitów dydaktycznych, czy jak kto woli - uproszczeń procesu dydaktycznego. Stosuje się je gdy trzeba przekazać dużą ilość wiedzy, a nie ma czasu (możliwości, potrzeby itp.) na dokładne i szczegółowe ukazanie danego problemu.

Bo naprawdę to było tak:

1. Owszem zdarzały się przypadki stopniowego obniżania zawartości kruszcu w monetach, ale były one przeplatane emisjami ze stopu o podwyższonej zawartości kruszcu!

2. Niektóre monety (np. wybrane denary polskie w XIII w.) wykazywały przez całe dziesięciolecia (więcej niż wiek nawet) wyjątkowo stabilną próbę (np. 875 - dla porównania srebrne monety bite w PRL miały przeważnie próbę zaledwie 625-750 [1])

3. Prawdziwy zysk panującego to nie było żadne skubanie stopu ze srebra, bo to by mu "najwyżej na waciki dla żony starczyło", tylko kurs wymiany pieniądza na nową emisję. Emisja nowej monety oznaczała automatycznie unieważnienie poprzednich emisji, które przestawały być prawnym środkiem płatniczym i obowiązek wymiany tamtych pieniędzy na nowe po kursie np. 3 nowe denary za 4 stare ("Ooo! Książę miłościwy nasz kochany! Ludzki pan!") bądź 4 nowe denary za 7 starych ("No tak, taki sam łotr jak ojciec!"). A więc wymiana pieniędzy powodowała utratę potężnej części posiadanej gotówki, nawet połowy!

4. A jak sądzisz, drogi Czytelniku, jak często takie wymiany były przeprowadzane? Jeśli sądzisz, że taki rabunek poddanych odbywał się co kilka lat, to znaczy że prezentujesz taki poziom naiwności, że jest tylko kwestią niedługiego czasu kiedy Ci sprzedadzą kolumnę Zygmunta. Otóż wymiany takie odbywały się nawet dwa razy do roku, rekordziści podobno dobijali do czterech!

5. Dla zachęcenia poddanych do wymiany starych pieniędzy na nowe, stare emisje były nie tylko nieważnym środkiem płatniczym, ale były przez prawo traktowane automatycznie jako pieniądze fałszywe. A wszyscy wiemy jak władza państwowa kocha ludzi posługujących się fałszywymi pieniędzmi.

Motywacją powyższych działań były wyłącznie względy fiskalne - zapełnianie skarbca państwowego. Rujnujący wpływ na gospodarkę był albo niedostrzegany, albo lekceważony. Bo każda władza, bez względu na epokę, potrzebuje pieniędzy, dużo pieniędzy, jak najwięcej pieniędzy i wyda ich każdą ilość. A kto ma jej te pieniądze, drogi Czytelniku, dostarczyć? No zgadnij, kto. No zgadnij...

____________________________
[1] Próba np. 875 oznacza, że na 1000 części wagowych stopu srebro stanowi 875, a reszta to domieszki innych metali, zwykle miedzi.

czwartek, 17 lutego 2011

Płacę i wymagam!


Co i rusz można natknąć się na tę ciekawą postawę prezentowaną przez sporą część naszego kochanego społeczeństwa. Można ogólnie określić ją mianem roszczeniowej. Polega na tym, że delikwent ją przyjmujący gromko formułuje swoje oczekiwania wobec różnego rodzaju firm i instytucji społecznych i absolutnie nie przyjmuje do wiadomości, że może być inaczej. Jest kilka charakterystycznych elementów:

1) uprzednie świadczenie pieniężne (zapłacenie podatku, zakup jakiegoś produktu, opłacenie jakiejś usługi itp.), ale niekoniecznie, dla wytrawnych wystarczy już sama potencjalna możliwość dokonania takiego świadczenia - przykład: klient wchodzący do sklepu i choć jeszcze nic nie kupił, to już wie że "mu się należy".

2) zwykle rozziew między wielkością "wkładu" Domagającego się, a jego oczekiwaniami. Kiedyś mówiło się w takich przypadkach: "Zrobił za złoty, ale woła za dwadzieścia". 

3) głębokie przeświadczenie Domagającego się, że jest najważniejszy i uprzywilejowany, a fakt wyłuskania własnych pieniędzy na rzecz firmy/instytucji oczywiście zmusza ją do głębokiej wdzięczności i bezgranicznego nadskakiwania dobroczyńcy. Delikwent ma być hołubiony, rozpieszczany a jego zachcianki mają być natychmiast i bez szemrania spełniane.

4) z powyższym powiązane jest przekonanie, że liczy się wyłącznie wola Domagającego się. Często w ogóle nie postrzega ludzi pracujących w danej firmie/instytucji jako istot ludzkich z emocjami i wrażliwością, tylko jako jednostki spełniające jego zachcianki, których człowieczeństwo jest akceptowane o tyle, o ile nie wymaga jakiegoś dodatkowego wysiłku naszej gwiazdy. Coś w rodzaju służącego-żywego narzędzia.

5) Domagający się wie najlepiej do czego dana dana firma/instytucja jest powołana i (bardzo charakterystyczny zwrot!) co "powinna". Odmienne opinie są przyjmowane agresywnie, jako atak na najświętsze i najsprawiedliwsze "prawo" domagającego się (też znak rozpoznawczy!). 

6) "Zero-jedynkowe" postrzeganie rzeczywistości. Można by się tu posłużyć pięknym cytatem z deklaracji pewnego nieurosłego polityka: "We mnie jest samo dobro". Prawdopodobne credo osób z postawą roszczeniową zapewne brzmi: "Moje żądania mają być spełnione, a kto tego nie robi to samo zło, które winno być niezwłocznie ukarane."

Przykłady:

* Wylała rzeka, niektóre gospodarstwa pod wodą po dachy, straż ledwie nadąża z ewakuacja, a pacjent ma wody w ogródku na piędź i pomstuje:
"Zalało mnie! Gdzie są władze?! Podatki płacę! Dlaczego nikt mi nie zrobił jeszcze porządku na mojej posesji?!"

* Na pogotowiu pacjent siedzi ze stłuczeniami bo na chodniku orła wywinął i wścieka się, że po godzinie jeszcze nikt się nią nie zajął, a to że personel uwija się jak w ukropie z ciężkimi przypadkami, gdzie zagrożone jest życie ludzkie, to go to zupełnie nie obchodzi. "Tyle płacę na NFZ i co ?! Nikt mi nie pomaga! A oni tylko łażą tam i z powrotem!"

* Mamusia zachwycona swoim rozpuszczonym synalkiem zachłystuje się z oburzenia, że nauczycielka nie zajmuje się przede wszystkim jej pociechą. Argumentacja że oprócz tego gagatka ma jeszcze w klasie 30 innych, którym też musi trochę uwagi poświęcić przebija się do świadomości pacjentki ze skutecznością młotka z plasteliny w ataku na granitową ścianę.

* W sklepie jejmość kupująca jakąś pierdułkę za kilkanaście złotych oburza się, że personel zajmuje się głównie inną klientką, choć tamta robi zakupy za tysiąc kilkaset. Spróbuj powiedzieć takiej, że to naturalne iż zabiega się bardziej o lepszego klienta, to ryzykujesz oberwanie falą akustyczną.

* Firma produkująca gry i akcesoria jest atakowana, bo nie zapewnia darmowych miejsc do gry w swoim sklepie firmowym. "Przecież sklep powinien mi zapewnić miejsce skoro już kupiłem ich produkty!".

A z czego to wszystko ? Z tego, że ludzie zauważyli już że istnieje wolność, ale nie wszyscy że, jak wszystko na świecie, ma ona też ograniczenia. Że nazwa "sektor usług" nie oznacza, iż ludzie w nim pracujący są od usługiwania i szacunek im nie przysługuje.
Chamstwo jest wulgaryzacją wolności. I tu chyba leży pies pogrzebany.

poniedziałek, 14 lutego 2011

Jęczę więc jestem


Kochamy jojczyć. Deklarowanie nieszczęśliwości to nasz sport narodowy.

Spytaj Polaka "Jak leci?" a w najlepszym razie usłyszysz dramatyczne westchnienie i lekceważące machnięcie ręką. Kanon naszego zachowania wymaga informowania każdego napotkanego, że jest nam ŹLE! Rzecz jasna, nie ma to nic wspólnego z rzeczywistym stanem rzeczy. Polak nawet kiedy wygra w totka, to też będzie labiedził. Za to rodak, który na wspomniane pytanie odpowie coś w rodzaju "Fajnie jest" "Do przodu" czy "Wszystko w porządku" ryzykuje popełnienie towarzyskiego seppuku. Można obstawiać wysokie prawdopodobieństwo uznania go za nieszczerego fałszywca, bezczelnie okłamującego bliźniego, który przecież wykazuje tyle empatii i troski pytając co u niego słychać. Może nawet jeszcze dojdzie zarzut szyderstwa?

Mam niemiłe wrażenie, że to zainteresowanie losem znajomego nierzadko/często*) w rzeczywistości jest podszyte oczekiwaniem potwierdzenia, że "on ma nie lepiej od nas". Wiemy, że jest nam źle, jesteśmy niezadowoleni (choć z reguły nie wiemy z jakiego powodu, ale to nie istotne[1], więc oczekujemy choć nikłej pociechy, że innym też wiedzie się kiepsko. Wobec takiego nastawienia, ktoś kto deklaruje że jemu wiedzie się nieźle jest odbierany jak rozpalone do czerwoności żelazne ostrze wrażone w sam środek naszego centrum bólu.

W przestrzeniu publicznej wymaga się demonstrowania miny zbolałej, a przynajmniej poważnej, sugerującej skrywanie rozległego zestawu powodów do cierpienia. Człowiek paradujący po ulicy uśmiechnięty, z wesołym spojrzeniem jest traktowany jak klaun na pogrzebie. Cham, albo idiota. Aha, jeszcze może być cudzoziemiec. W każdym razie ktoś kto ciężko narusza uświęcony tradycją obyczaj i z tego tytułu zasługujący na natychmiastowe wykluczenie z naszej przestrzeni: chama do łopaty albo ciężkich robót, idiotę do wariatkowa, a przybłęda niech wraca do siebie! Grupka rozbawionej młodzieży natychmiast przyciąga mściwe spojrzenia obrońców kanonu; gdyby te spojrzenia miały moc kuli karabinowej, to smarkateria by w moment leżała podziurawiona jak rzeszoto.

Ciekawe z czego to się wzięło. Mam taką hipotezę, że to dziedzictwo dominującego pierwiastka - mentalności chłopa pańszczyźnianego. Zniesienie pańszczyzny, uwłaszczenie, powstania - dawno to było, kogo to obchodzi?! Sęk w tym, że od likwidacji niewolnictwa na ziemiach polskich minęło zaledwie kilka pokoleń, po setkach lat jego istnienia. To zbyt mało czasu, żeby z psychiki ludzkiej usunąć utrwalone postawy. Chłop pańszczyźniany nauczył się, że skuteczną formą obrony przed panem jest demonstrowanie biedy i nieszczęścia, bo wtedy jest szansa, że dominator się zlituje i do roboty nie zagoni, albo korca zboża jednak nie weźmie. Okresowo i miejscowo pana zastępowała władza zaborcza lub okupacyjna - bez znaczenia, bo demonstrowanie mimikry nadal się opłacało.

Do tego dochodziło bardzo silnie zakorzenione w kulturze chłopskiej przekonanie o ograniczoności zasobów - dóbr jest zbyt mało, żeby starczyło dla wszystkich. Więc trzeba póki czas zgarnąć dla siebie ile się da i ukryć. Czyli jeśli ktoś coś ma, to znaczy, że  musiał to uzyskać kosztem innych. Jak będziesz demonstrował, że ci się dobrze powodzi i masz dużo, to ktoś ci to zabierze, albo chociaż zniszczy, żebyś nie miał; będzie przy tym uważał, że dokonał aktu sprawiedliwości przywracając równowagę - ukarał tego co "zabrał" innym.

A co ma pierwiastek chłopski do naszego współczesnego społeczeństwa?
A to, że ono jest na nim zbudowane! Przez ostatnie 250 lat wycina się nam elity społeczne, a trwa szara masa ludzka. Wojny, powstania, komuchy - za każdym razem byli grabieni, wypędzani i ginęli najświatlejsi, najbardziej zaangażowani społecznie ludzie, a kto przeważnie ocalał? Ferdek, Boczek i Paździoch. Bo oni się nie wychylali. Szlachtę i arystokrację u nas ograbiono i rozpędzono, burżuazję podobnie, inteligencję spauperyzowano, wszystkich ich przy tym wyszydzono, a co zostało i ton nadaje?
No właśnie...

_________________________
*) niepotrzebne skreślić


[1] to tylko nędzny amator potrzebuje powodu - prawdziwy zawodowiec obywa się bez niego. Przykład? Dziś w Polsce prawie nie ma już Żydów, szansa spotkania takowego poza Warszawą i Górą Kalwarią jest nikła, ale antysemityzm ma się znakomicie.

piątek, 4 lutego 2011

Nie śmiejcie się dziatki ni z ojca ni z matki...


... bo paraliż postępowy najzacniejsze trafia głowy. 


Przykro mi się zrobiło, kiedy prof. Leszek Balcerowicz - wybitna postać, człowiek niesłychanie zasłużony dla polskiej historii palnął publicznie głupstwo (bo w to, że była to świadoma manipulacja nie wierzę). To że jakis czas temu oznajmił, iż nie należało dawać podwyżek nauczycielom, to pal sześć. W końcu każdy może powiedzieć, że coś należało, a czegoś nie należało - to kwestia gustu i oceny, a każdy ma prawo do własnej.
Ale niedawno publicznie oznajmił, że nauczyciele w Polsce  pracują tylko 13,5 h tygodniowo, a w domyśle: jak im dobrze, malutko pracują i jeszcze podwyżek im dawać?!
Gdyby to plótł jakiś niedouczony jegomość, to można by wzruszyć ramionami, ale osobie o takiej pozycji jak prof. Balcerowicz po prostu nie wypada prezentować takiego poziomu ignorancji.

1. Wymiar pracy nauczyciela na całym etacie wynosi 40 h/ tydzień.

2. W ramach etatu musi odbyć lekcji 18 h/tydzień - to tzw. pensum.

3. Pensum faktycznie podniesiono do 20 h w podstawówkach i w gimnazjach i 19 h w liceach, wprowadzając obowiązkową godzinę/dwie tygodniowo pozalekcyjnych zajęć z uczniami, nazywaną "bezpłatną" lub "karcianą" (od Karty Nauczyciela).

4. Te 18 h pensum to godziny 60 minutowe. Wymiar 45 minut odnosi się tylko do ucznia. Kiedy uczeń ma przerwę między lekcjami nauczyciel pozostaje w pracy: np. dyżuruje, załatwia sprawy wychowawcze, spotyka się z rodzicem, konsultuje z pedagogiem itp.

5. Pozostałe poza pensum godziny do etatu idą na: przygotowanie do lekcji, sprawdzanie prac pisemnych (koszmar!), rozwiązywanie problemów uczniów itp. W szkole nie ma warunków do takiej pracy i trzeba ją nosić do domu. W rezultacie podział na czas pracy i czas po pracy u nas prawie nie istnieje. Dla rodziców dzwonienie do nauczyciela do domu, choćby z nie pilnym duperelem, nie jest niczym nadzwyczajnym - mój rekord to telefon o pół do jedenastej w nocy w niedzielę.

Co ciekawe taki jak powyżej wymiar pensum pochodzi nie z komuny, jak się niektórym wydaje, ale z królestwa pruskiego, którego władze uznały, że nauczyciel nie powinien mieć więcej lekcji, bo odbije się to na ich poziomie. A przecież wtedy (XVIII-XIX wiek!) podejście do nauki i dyscypliny było zupełnie inne niż dzisiaj, kiedy wielu ludzi podchodzi do edukacji na zasadzie "czy się stoi czy się leży, to promocja się należy". Dodajmy, że pruski nauczyciel zajmował się wyłącznie dydaktyką, bo od "papierków" które dziś zalewają polskiego nauczyciela, jego pruski kolega miał specjalnego urzędnika szkolnego!

Znamienne, że nauczycielskie związki zawodowe od lat domagają się, żeby dokładnie i rzetelnie policzyć ile nauczyciel faktycznie pracuje tygodniowo - czy to jest mniej czy więcej niż te przepisowe 40 godzin. Tylko władze oświatowe są równie konsekwentnie głuche na te żądania. Dlaczego? Może aby nie okazało się, że rację mają nauczyciele, którzy twierdzą, że przy pełnym etacie "niemichałkowym" [1] zmieścić się w 40 h uczciwej pracy nie sposób?

Za to szczucie ludzi na jakąś grupę zawodową, że ma "za dobrze" - o! to się nigdy nie znudzi. Pokłady podłości i mściwej zawiści są w Polsce nieprzebrane i aż dziw, że nikt nie wpadł na pomysł, żeby ją puszkować i eksportować. To byłby nasz hit eksportowy - jak niewolnicy, dzięki którym Mieszko I i jego czcigodny tatuś stworzył państwo nasze kochane. Furda gaz łupkowy!

____________________________________
[1] michałki - złośliwa, ale od dawna przyjęta nazwa grupy przedmiotów takich jak plastyka, WF, ZPT czy muzyka.



środa, 2 lutego 2011

Witaj nam oto, nieśmiertelna polska głupoto!


Zadumałem się dziś nad niefrasobliwą głupotą naszych rodaków. Wszyscy wiemy co się dzieje w Egipcie, manifestacje, rozruchy, dziś doszły szarże na wielbłądach (jakby Mahdi zmartwychwstał ;-)), uciekający więźniowie, setki ofiar, fundamentaliści zacierający łapki z niecierpliwości kiedy i oni będą mogli dorzucić do tego pieca, no gorąco jak diabli. Co rozumniejsze rządy już ewakuują swoich obywateli. Nasz - pracuje nad planami. Jak zwykle obudzony z ręką w nocniku - chce ewakuować jakieś 6-7 tysięcy wczasujących rodaków przy użyciu lotnictwa wojskowego. Ciekawe jak to sobie wyobraża, skoro ładowność dostępnych maszyn pozwala na wywiezienie stamtąd w kilka dni może 1/5 potrzebujących. O takim drobiazgu jak skonsultowanie się z Egipcjanami, że w ich przestrzeń powietrzną mają wlatywać obce samoloty wojskowe naturalnie pomyślano zawczasu. Eeee... pomyślano, prawda...?

Co mnie jednak zadziwiło, to fakt, że do Egiptu wciąż odlatują nasi wycieczkowicze. Doskonale poinformowani o tym co tam się dzieje, ale przechodzący nad tym do porządku dziennego z ufną beztroską idioty, bo przecież "szkoda zmarnować taki wyjazd" czy "zawsze marzyliśmy, żeby pojechać do Egiptu". Jak rozruchy sięgną ich kurortów, to wszyscy podniosą wrzawę, że trzeba ich ratować, nie patrząc na koszty!
Niech ktoś wtedy spróbuje bąknąć, że przecież głupcy mimo ostrzeżeń sami się pchali w kłopoty, więc dlaczego reszta obywateli ma płacić z własnej kieszeni za wyciąganie ich z tarapatów. Zaraz się podniesie wrzask, najgłośniejszy wydadzą media zachwycone że mają temat na oglądalność. Padnie z pewnością zarzut, że przecież to wina rządu, że nie wydał zakazu wylotów do Egiptu, a skoro nie wydał, to poczciwi obywatele mieli prawo uważać, że mogą jechać, bo nie jest tak źle. Ale jeśli rząd by taki zakaz wydał - co jest swoją drogą dość absurdalne w demokratycznym państwie, to te same media podniosłyby identyczny wrzask o łamaniu praw obywatelskich. A więc władze państwowe zastępują dziś rozum obywatela. Super.

Zresztą rząd nie powinien przeszkadzać obywatelowi w czynieniu głupstw, pod warunkiem, że czyni je na własny koszt, a nie innych, bo niby dlaczego? Rząd jest od organizowania procesu zaspokajania potrzeb zbiorowych, a utrzymywanie idioty przy życiu, tudzież staranie o to by zmądrzał (a na to szanse są znikome) z pewnością w interesie zbiorowości nie leży.

I tak żyjemy w państwie w którym z obywatela zdjęto podstawowy obowiązek istoty żywej - odpowiedzialność za swój los, za swoje poczynania. Możesz jechać na wakacje w środek rozruchów i być może wojny domowej, a potem głośno domagać się by cię ratowano ogromnym kosztem. "Bo takie, kurna, prawo mam! Co nie Walduś?!".