piątek, 25 lutego 2011

Małe sklepiki i małe urzędniki


Potrzebowałem tubki smaru. Perspektywa jazdy na przedmieścia lub do innej dzielnicy w mróz po taki duperel za kilka złotych wydała mi sie absurdalna, więc zastosowałem tradycyjną procedurę pozyskania - po drodze ku innym sprawunkom wypatrywałem sklepu, w którym nabędę potrzebne smarowidło. Po dość bezowocnych poszukiwaniach ostatecznie znalazłem dopiero w drodze powrotnej, na Poznańskiej.

Mały sklepik z drobnymi częściami, akcesoriami i chemią samochodową pamiętam od zawsze. Okno wystawowe i drzwi, w środku póki zapchane niezliczoną ilością pudełek, skrywających asortyment do którego pasuje określenie "1001 drobiazgów" [1] Typowy sklepik, jakich było wiele w Warszawie mimo komunistycznych rządów - tępione przez władze jako "prywaciarze" ku cichej satysfakcji mściwych rodaków zawsze z życzliwością patrzących na dokuczanie bogatszym od siebie, a jednocześnie z konieczności jakoś przez te same władze tolerowane. Te małe sklepiki i prywatne punkty usługowe trwały jak ostańce dawnych tradycji porządnego kupiectwa i rzemiosła otoczone falami bylejakości, chamstwa i upodlania ludzi przez tzw. handel uspołeczniony. [2] Charakterystyczne było, że potrzebnego drobiazgu nie było widać na półce, ale (nawet w czasach dna kryzysu) gdzieś zapewne spoczywała w którymś z pudełek. A jak nie było to właściciel deklarował, że sprowadzi i można było mu wierzyć. A jeśli twierdził, że to jest nie do dostania, to też można mu było wierzyć, bo gdyby było to zapewne już by to miał. A dwa kroki dalej w państwowym sklepie królowała wiedźmowata sklepowa, wspaniale sportretowana przez Stanisława Bareję w jego filmach. [3]

Takich sklepików było mnóstwo, gęsto przeplatane maleńkimi zakładami usługowymi; wiele z nich istniało w przedwojennych wnętrzach. Jak maleńki sklepik warzywny, który nie miał nawet okna wystawowego, tylko drzwi od ulicy Koszykowej, przy ambasadzie czeskiej - przedwojenna kolorowa terakota na posadzce, finezyjnie rzeźbiona stolarka grubo pokryta farbą, drewniana beczka z kapustą kiszoną, półki wielokrotnie zamalowywane zieloną farbą olejną i bardzo charakterystyczna właścicielka zwana (może z dzisiejszej perspektywy bardzo nieładnie ale wtedy nie miało to absolutnie wydźwięku pejoratywnego) - Krzywogębą. Tworzyły klimat miasta, ulic na których jest ruch, gwar. Zwłaszcza w tamtych biednych, szarych i smutnych czasach było to ważne. Sklepiki te przetrwały komunę, ale nie przetrwały III RP.

Mały sklepik na Poznańskiej bronił się długo, ale i on zamyka podwoje. Tubka smaru, którą kupilem była już ostatnią. Towar jest wyprzedawany, właściciel po 30 latach likwiduje interes. Ma dość walki z urzędami, biurokracją i zarzynaniem go czynszami i opłatami.
W losie tych sklepików i zakładów usługowych widać poważny problem Warszawy - bezmyślną krótkowzroczność władz i urzędników w kształtowaniu obrazu miasta. Po 1989 r. puszczono zagospodarowanie przestrzenne na żywioł. Władze miejskie dysponujące wciąż dużą ilością lokali użytkowych dopuściły do zaniku drobnego handlu i usług i równocześnie absurdalnego rozkwitu banków i aptek, które jak nowotwór opanowują miasto. Dopiero niedawno w atmosferze niedowierzania "że tak można" próbuje się analizować rozmieszczenie drobnego handlu i usług w dzielnicach centralnych pod kątem dostępności dla mieszkańców i a wnioski potraktować jako wskazówkę przy wynajmowaniu lokali użytkowych najemcom. Eureka! Za sto lat nasze władze samorządowe może wynajdą ogień.

Miasto ma przede wszystkim służyć mieszkańcom. W tym celu całkowicie uprawnione jest ingerowanie w wolny rynek (np. przez preferencje w czynszach, podatkach lokalnych i opłatach) dla zapewnienia mieszkańcom możliwie najlepszego standartu. U nas to wciąż nowość, o ile nie abstrakcja. Więc każe się warzywnikowi konkurować w czynszach z bankiem. Przemiany w handlu i mentalności konsumenckiej są faktem i ich wpływ na zanik drobnego handlu jest oczywisty, ale oprócz nich spustoszenia dokonuje rozpaczliwa krótkowzroczność ludzi, którym dajemy władzę i zatrudnienie. Znakomitego przykładu dostarcza dzisiejsza Wyborcza.

Grupa pasjonatów chce ocalić od całkowitego zniszczenia cenny zabytek - warszawsko-wiślany Dworzec Wodny. Miasto nie kiwnęło palcem (parowozownia na Pradze nie jest wyjątkiem - w mentalności urzędniczej zabytek nie istnieje), pieniądze (mało, za mało!) dał Minister Kultury, grupa prywatnych osób chce zaangażować swój czas, wysiłek i pieniądze w restaurację zabytku, a jedyne czego potrzebują od miasta, to kawałka pustego trawnika - 500 m.kw. na których nic się nie dzieje. Ale urzędnicy kategorycznie odmówili, bo... "Planujemy przebudowę Portu Czerniakowskiego. I choć właściwe prace zaczną się za kilka lat, niewykluczone, że w drugiej połowie tego roku będziemy pogłębiać port. Remontowana barka przeszkałaby w pracach." - rzecznik ratusza. Podkreślenia moje. 
Dławi bezsilna złość, że ludzie o takim podejściu do naszego dziedzictwa kulturowego i przestrzeni wspólnej są utrzymywani za moje pieniądze. I są bezkarni. Taki urzędnik to mentalny syn peerelowskiej sklepowej. Upiorna mieszanka lęku przed przełożonym, zachłyśnięcia władzą i pogardy dla wszystkich odeń choć trochę zależnych. A przecież on powinien być dla nas! Dla naszej wspólnej korzyści! Przecież za to do licha ciężkiego mu płacimy!

Ale jak jesteśmy dupy wołowe i się na to godzimy, tak i mamy. Vous l'avez voulu, Georges Dandin!
____________________________
[1] Za nieboszczki komuny była taka "pseudo-sieć" sklepów z różnymi drobnymi artykułami wyposażenia, narzędziami i okuciami dla domu.

[2] Czyli po prostu handel państwowy, nawet jeśli formalnie były to spółdzielnie typu "Społem" czy GS (czyli Gminna Spółdzielnia "Samopomoc Chłopska"), bo z rzeczywistym ruchem spółdzielczym miały tyle wspólnego  co gospodarka komunistyczna z gospodarnością.

[3] W podwarszawskim Zalesiu jeden ze sklepów GS nosił w pewnych kręgach napływowo-tubylczych nazwę "U Baby Jagi" z racji rezydującej tam (w latach 70.) sklepowej o wyjątkowo, nawet jak na tamte czasy, życzliwym podejściu do klienta. Np. potrafiła na grzeczne pytanie starszego, kulturalnego pana "Przepraszam, czy jest może sól?" wypalić: "Że co? Sól?! Do Wieliczki se pan jedź po sól!"

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz