niedziela, 31 lipca 2011

Marne wyniki sprawdzianów i matur - naprawianie zła

"Było już o tym , wiem. Mam jednak prośbę do wszystkich , którzy mieli słaby wynik a udaje się im mieć większy. Teoria jest dla mnie jasna, wiem o kontekście środowiskowym i takie tam inne. Mamy problem z rodzicami , bo po prostu ich nie ma, nie wspierają , nie motywują itp. Jakie macie pomysły ? Mała wiejska szkoła , środowisko popegerowskie, w klasach średnio 12-19 uczniów, zaangażowana i wyksztalcona kadra, dodatkowa godzina na jęz. polski i matematykę , w gronie bez konfliktów. Co robić ? Jakie podjąć konkretne działania aby z najniższego staninu wskoczyć wyżej ? Jak wam się udało?
W poprzednim roku wprowadziłam plan poprawy wyników, ale dało tyle , że wynik jest gorszy. Co tydzień odbywały się sprawdziany tzw. próbne, były analizowane pod kątem badanych kompetencji , analiza indywidualna - ale efektów żadnych .

Proszę o konkrety, działania itp.
"

Powyższy post znalazłem na forum dyrektorów placówek oświatowych. Bardzo ładnie pokazuje powszechny problem: jak zwiększyć skuteczność nauczania.

A tu nie ma szybkich i prostych recept. Proces edukacji jest rozciągnięty na 12 lat i wszelkie zmiany przy takim cyklu zachodzą powoli. Tymczasem cykl życia polityka jest o wiele krótszy, góra 4 lata - od wyborów do wyborów. Polityk chce szybkich i efektownych wyników (efektywne być nie muszą). Z tym cyklem powiązane jest bytowanie urzędników oświatowych, którzy muszą jakoś lokalnych i centralnych włodarzy oświaty zadowalać. Cykl życia dziennikarza jest jeszcze krótszy - od wydania do wydania, trzeba jakiś temat chwytliwy znaleźć żeby wierszówkę wyrobić. Na rzetelność i zrozumienie tematu na ogół brakuje czasu i chęci. Do wypowiadania się na temat oświaty każdy w Polsce czuje się kompetentny [1]. A jeśli ma jakąś władzę, to i do decydowania o niej za jednym zamachem również. Z takiego zderzenia: systemu w którym konsekwencje zmian - i dobre i złe, ujawniają się po latach, z zarządzającymi i komentującymi oczekującymi natychmiastowych rezultatów nic dobrego nie wynika.
Często spotykanym chwytem jest zrzucenie odpowiedzialności za wyniki nauczania na nauczycieli, tak jakby tylko od nich one zależały. Wielu rodzicom takie podejście bardzo odpowiada, bo oznacza zdjęcie z nich części odpowiedzialności. Hasło "Szkoła ma nauczyć!" jest w gruncie rzeczy manipulacją, polegającą na tym, że ignoruje się ogromny wpływ warunków domowych (materialnych, kulturalnych i intelektualnych) na proces uczenia się i rozwoju dziecka. Ponadto ignoruje sie fakt, że w procesie nauczania występuje nie sam nauczyciel, ale także dziecko [2]. Mówiąc brutalnie otwarcie: jeśli dziecko jest leniwe, mało zdolne i nie ma odpowiedniego wsparcia w domu, to najlepszy nauczyciel guzik zdziała [3]. Dla urzędników to często prawda niewygodna, bo jej przyjęcie wymagałoby powiedzenia niekrzepiących rzeczy obywatelom, czyli wyborcom czcigodnego wójta, burmistrza, prezydenta, a tego on mógłby nie zdzierżyć. Poza tym każdy chyba uczniem będąc trafił w szkole na jakiegoś belfra-czuba i (mniejszy czy większy) resentyment mu pozostał wobec tych co go zmuszali do nielubianych rzeczy, więc łatwiej teraz główne ostrze oskarżenia kierować wobec nauczycieli.
Jakie można wskazać jeszcze przyczyny słabych wyników nauczania w danej placówce (oprócz wyżej wynienionych)?
Złe zarządzanie personelem przez dyrektora. Zła atmosfera między pracownikami. Brak współpracy między nauczycielami (oraz dyrektorem). Wykonywanie tego zawodu przez ludzi nieprzygotowanych lub nie nadających się, mimo posiadania formalnych kwalifikacji. Zła konstrukcja narzędzi pomiaru (arkuszy sprawdzianu i matury). To tylko te ważniejsze.
Tymczasem kiedy oceny na pomiarze (sprawdzian gimnazjalny, matura) są niższe od oczekiwanych, sypią się gromy, z gminy na dyrektora, z dyrektora na nauczycieli. Wszyscy się gęsto tłumaczą, ale przecież władzy nie obchodzą tłumaczenia, tylko szybki i namacalny efekt, że zadziałała, że jest dziarska, sprawna i efektywna i że nie należy jej zwalniać (urzędnicy) ani nie wybierać ponownie (politycy). Podejmuje się więc złoty środek zaradczy. Panaceum modne jak kraj długi i szeroki - program naprawczy.
1. Problem zdiagnozować. [4]
2. Przedstawić środki wykorzenienia zalęgłego zła.
3. Obiecać rychłą i namacalną poprawę.
Program naprawczy tworzą sami nauczyciele [5], zagrożeni utratą pracy, lub przycięciem pensji (ciach po motywacyjnym!) i doskonale świadomi, że spośród faktycznych przyczyn słabych wyników nauczania mogą tykać tylko niektórych, i to wcale niekoniecznie najbardziej decydujących. Czym będzie wówczas taki program naprawczy? Mówiąc wytwornie: dupochronem. I niczym więcej.

W praktyce pozbawione większego sensu jest tworzenie planu naprawczego przez nauczycieli, dajmy na to - matematyki, bo matura z niej "źle poszła". Przecież wnioski dotyczą jednej klasy (tej która odeszła), a "naprawiać" będziemy zupełnie inne klasy, nie mając przecież informacji, że z tymi klasami jest coś nie tak. Kowalski dostał jedynkę, to Wiśniewskiego będziemy od dziś uczyć inaczej. A jeśli metody złe dla Kowalskiego świetnie by się sprawdziły przy Wiśniewskim? A co będzie jeśli i Wiśniewski marnie wypadnie? Za Malinowskiego weźmiemy się jeszcze inaczej? To tak jakby lekarz stwierdziwszy, że lekarstwo nr 1 nie pomogło pacjentce Iksińskiej, podjął program naprawczy, że pacjentce Igrekowskiej zapisze lekarstwo nr 2. [6]

Mam wrażenie, że u nas (w szkołach) program naprawczy powstaje na podstawie fundamentalnego założenia: słabe wyniki ucznia, to wyłącznie wina nauczyciela. Oczywiście, że mozna sobie takie założenie przyjąć, to w końcu wolny kraj - można każde. Ale ile w tym sensu?

W głupim systemie mądre narzędzia głupieją.

___________________________________________
[1] "Do szkoły przecieżem chodził, co nie panie Boczku?!"
[2] W istocie rzeczy - więcej stron, bo swoje role odgrywaja i rodzice i środowisko rówieśnicze.
[3] Jest taki świetnie tu pasujący aforyzm Stanisława Jerzego Leca, ale nie odważę się go publicznie przytoczyć. Jak ktoś bardzo ciekaw to niech sobie sam poszuka. O kakao jest w nim mowa. ;-)
[4] W sposób właściwy, to znaczy wskazując na takie przyczyny, które będzie można naprawić, albo przynajmniej napisać że się naprawi. O przyczynach leżących po stronie uczniów i ich domów można delikatnie wspomnieć, ale przecież tego się zmieni, więc po co wspominać? prawda?
[5] Za nieboszczki komuny takie wydanie jak wyżej wspomniane nosiło nazwę: samokrytyka.
[6] Jak to ktoś ładnie ujął "bardzom ciekaw jak się poprawi w podstawówce edukację niedouczonego Jasia, który pechowo właśnie odszedł do gimnazjum".

niedziela, 24 lipca 2011

Dwa głosy w obliczu tragedii na Utøyi.

Ważna uwaga osoby kompetentnej: "Utøya (Ut-øya) znaczy Wyspa Zewnętrzna (w stosunku do zamieszkanego fiordu ośleńskiego) - øya to wyspa po norwesku. Prawidłowo byłoby: "na wyspie Ut", lub "na Utøyi"".[0]

Ledwie echo strzałów ucichło, a już minister spraw zagranicznych Belgii Steven Vanackere poleciał do prasy nabijać sobie punkty u wyborców oświadczeniem o potrzebie "zaostrzenia przepisów o dostępie do broni w UE". Jak widać politycy za granicą bywają nie lepsi niż u nas.

Drugi głos, muszę przyznać zaskoczył mnie wielce, bo o naszym kochanym wicepremierze Pawlaku mam zdanie ustalone i nie nazbyt pochlebne [1]. A jednak błysnął głosem trzeźwej oceny sytuacji i zdrowego rozsądku mówiąc, "...problem jest z tymi osobami, które na ogół broń posiadają nielegalnie. Dlatego nie trzeba odwracać kota ogonem i doprowadzać do sytuacji, że bandyci będą posługiwać się bronią, nie zważając na przepisy, a porządni ludzie nie będą mieli się jak bronić. Trzeba zwrócić uwagę na prawdziwe źródła takich sytuacji, a nie pozorne." Aż chciałem (przez chwilę) wysłać mu maila z podziękowaniem i wyrazami uznania.

Proponowanie ograniczenia dostępu do broni z użyciem tej tragedii jako argumentu jest zapierającą dech w piersiach manipulacją i obrazą rozumu. Jest nieszczęściem naszych czasów i naszych współczesnych europejskich społeczeństw, że taka bezczelna manipulacja dziś uchodzi płazem.

Masakra na Utøyi jest właśnie argumentem za ułatwieniem dostępu do broni - żeby ludzie mieli jak się bronić. Gdyby na tej wyspie poza mordercą był choć jeden uzbrojony obywatel, być może kilkadziesiąt ofiar szaleńca by dziś żyło. Gdyby Breivik wiedział, że ludzie na wyspie mogą być uzbrojeni - działałby ostrożniej i bez luksusu świadomości że jest panem śmierci na wyspie; być może zdążyłby zabić mniej ludzi nim został aresztowany.

Przeciwnicy dostępu do broni usilnie lansują taką wizję społeczeństwa, które jest pozbawione dostępu do broni, za to nad jego bezpieczeństwem czuwa specjalna instytucja społeczna mająca monopol na użycie broni palnej - policja. Dlatego obywatel broni mieć nie musi, a więc nie powinien. Wielu politykom zdaje się odpowiadać wizja społeczeństwa jako zbioru jednostek służących tylko do płacenia podatków i wybierania ich na kolejne kadencje. Brak dostępu do broni znakomicie pasuje do tej wizji [2]. 

Jak to wygląda w praktyce, mogliśmy zobaczyć na Utøyi - morderca miał przeszło godzinę na zabijanie, nim się pojawiła policja. "Bo śmigłowiec za daleko, bo łódka przeciekała, bo ludzi trzeba było wezwać i sprzęt im wydać itp.". Ci wszyscy naiwni, którzy twierdzą, że ludzie broni mieć nie powinni, bo policja ich obroni lepiej niech sobie to przemyślą, czym się może skończyć takie beztroskie oddawanie w obce ręce odpowiedzialności za swoje bezpieczeństwo. To nic innego jak jeden z aspektów uciekania od odpowiedzialności za życie, powszechnego w dzisiejszych społeczeństwach rozwiniętych. Płacę żeby ktoś się tym zajął, a ja chcę żyć beztrosko i skupiać się wyłącznie na czerpaniu przyjemności. Taki durny hedonizm oparty na przekonaniu, że można w życiu mieć same przyjemności, a trudy i obowiązki przerzucić na kogoś innego. To fikcja a nie życie człowieka.

U nas dostęp do broni ma charakter przywileju feudalnego znamionującego przynależność do elity społecznej. Plebejom wara od broni. Na straży ekskluzywności tej grupy stoi nasza dzielna Policja, której niektórzy funkcjonariusze są chyba przekonani, że ich misją jest odmawiać obywatelom prawa do broni, nawet jeśli prawo i rozsądek im na ten dostęp zezwala. [3] Władza wie lepiej. Szalenie pouczającą lekturą stosunku naszej Policji do obowiązującego prawa jest lektura opisów rozmaitych poczynań policyjnych urzędników publikowanych na stronie ROMB-u [4].

Mam wrażenie, że u nas dość rozpowszechniona jest wiara w to, że skoro policjant nosi broń palną to umie się nią sprawnie posługiwać i w razie potrzeby trach! trach! - załatwi bandziora. Ciekawe, że jakoś nie wyciąga wniosków np. z takich zdarzeń jak omyłkowe postrzelenia przypadkowych osób przez funkcjonariuszy policji czy z tego że u nas zadziwiająco często (sądząc po tym co pokazują w tv) do aresztowania używa się oddziałów AT, nawet kiedy z relacji mediów nie wynika, żeby aresztowany był jakoś tak specjalnie niebezpieczny, żeby zwykły policjant sobie z tym nie poradził. 

To będzie czysta spekulacja (podlana sosikiem złośliwości), ale czy przypadkiem w naszej policji nie nastąpił podobny proces jak w naszej armii - podział na jednostki o wysokiej sprawności bojowej i masę niemalże pospolitego ruszenia? Że mamy poczciwych dzielnicowych i krawężników zawalonych papierkową robotą i idiotycznymi pomysłami przełożonych [5], kiepsko szkolonych, marnie wyposażonych i przepracowanych [6], oraz taką "straż pożarną" - nieliczne przyzwoicie wyszkolone i wyposażone oddziały, których trzeba używać nie tylko do zadań specjalnych (zgodnie z profilem formacji), ale i do roboty, którą w dobrze zorganizowanych formacjach za granicą wykonują zwykli policjanci?

__________________________________________
[0] Dzięki, Jarku. 
[1] Podobnie jak o jego partii. Pamiętam ich z lat dziewięćdziesiątych, zanim się ucywilizowali i przycichli. Ich szczera gotowość sprzedania się dowolnej koalicji w zamian za stołki była doprawdy zdumiewająca.
[2] Być może sądzą, że większe szanse przeżycia miał Marat niż Kennedy.
[3] Perłą najczystszej wody było podobno odmówienie mistrzyni olimpijskiej w strzelectwie Renacie Mauer pozowolenia na posiadanie własnej broni sportowej, bo przecież może korzystać z klubowej.
[4] Ruch Obywatelski Miłośników Broni.
[5] Vide: coroczny konkurs na laureata "Złotej Pały".
[6] Wspaniałym przykładem jest EURO 2012 - nasze władze kominowały jak koń po górę, jakby tu zagonić policjantów do orania w nadgodzinach a zapłacić im jak najmniej. Aha, najpierw musiano ze łzami w oczach się przełamać, żeby im w ogóle za nie zapłacić. Za pracę!

środa, 20 lipca 2011

Hibernatus

J.Sz. namówił mnie na wycieczkę do Muzeum Wojska Polskiego. Ostatni raz byłem tam jakieś 18-20 lat temu, więc pomyślałem sobie "Pourquoi pas?". 

Matko Boska! To był szok. Nie miałem złudzeń, że to nie jest nowoczesne muzeum, klasy Muzeum Powstania Warszawskiego [1] powiedzmy, ale nie sądziłem, że to aż taka nędza. Te same eksponaty stojące w tym samym miejscu co za mojej raczkującej młodości [2], super lakoniczne podpisy pod niektórymi tylko eksponatami (bo po co każdy podpisywać?), personel burkliwy i sztorcujący zwiedzajacych jak za nieboszczki komuny. Gdyby nie dwie gabloty powojenne i parę obrazów o wojnie z bolszewikami, to można by nie zgadnąć, że PRL 20 lat temu upadł i mamy wiek XXI.
Dzieje naszego oręża epoki przedprochowej załatwia się na pierwszych chyba 6 metrach bieżących ekspozycji. Cóż za rozmach.

Ekspozycja w zasadzie kończy się na roku 1945. To że Wojsko Polskie istniało także po tej dacie, nieśmiało sugerują dwie gabloty: w jednej są mundury i jakieś gadżety BOR-owików [3], w drugiej mundur polowy w kamuflażu zdaje się pustynnym, co ma sugerować pewnie nasz udział w misjach w Iraku i Afganistanie. Poza tym - nic o czasach powojennych. To po prostu głupie. [4]

Eksponaty podpisane byle jak, niektóre w ogóle; ogólnikowo i z błędami, no i naturalnie tylko po polsku (poza ekspozycją plenerową). Wisi obraz, na nim tabliczka "generał Jakiśtotam", ale ani słowa, kim był, kiedy służył, co zdziałał. Nie wiadomo po co w ogóle ten obraz powieszono. I to jest chyba grzech główny tego Muzeum - nie wiadomo po co jest taka ekspozycja, czemu ma ona służyć. Gabloty są zapchane mnóstwem artefaktów, ale ilość objaśnień jest do tej masy odwrotnie proporcjonalna. Ekspozycja sprawia wrażenie robionej w stylu: "Heniu, to dawaj co masz na magazynie". Myśli przewodniej spajającej poszczególne eksponaty w tym nie ma za grosz. Jakiegoś zamierzenia edukacyjnego tak samo. Zamiast pomysłu - przypadkowe lub mechaniczne zapychanie gablot.
Broń i mundury to coś co jest, przynajmniej dla chłopaków, samograjem - a zrobiono z tego makabrycznie śmiertelną nudę [5]. Nieliczne próby "ożywienia" dają groteskowy efekt: dwie dioramki z figurkami w skali 15 mm, mające ilustrować jakieś walki naszych wojsk w XVII w., można określić tylko mianem: żałosne [6].
Nawet na takie określenie nie zasługuje plan bitwy pod Grochowem. Kostki koślawo przyciętego (chyba styropianu) i kilka wyciętych z folii strzałek przylepionych do kawałka dykty czy innego PCV ma zapewne przedstawiać ambitną próbę ukazania planu bitwy nie w dwóch wymiarach - narysowanych na papierze, lecz nowocześnie! Takie muzealne 3D ! No bo przecież te klocki to wystają nad strzałkami, więc trzeci wymiar jest. Wszystko to jednak przebija element obrazujący Olszynkę, czyli lasek w środku pola bitwy. Do placka kartonu przyklejono na sztorc rozcapierzone włosie szczotki ryżowej. Określenie tego mianem prymitywnego tandeciarstwa wydaje się być szczytem miłosiernej łagodności. Za podobny poziom wykonawstwa w Pałacu Młodzieży to by chyba za jaja na iglicy PeKiNu powiesili.

Za to producent tabliczek z napisami (o dziwo - także po angielsku) "Nie dotykać eksponatów" "Nie wchodzić na eksponaty" z pewnością zarobił już na Jaguara. Całe muzeum jest nimi obs..., pardon, oblepione. I to, w połączeniu z zatrzęsieniem pań salowych patrzących na zwiedzających jak na stado groźnych intruzów, dopełnia obrazu Muzeum Wojska Polskiego - muzeum które istnieje w obecnym kształcie nie wiadomo po co. Chyba, że zmienimy jego nazwę na "Muzeum XIX- i XX-wiecznego stylu ekspozycyjnego", to wtedy się pięknie zgodzi. A nie, trzeba by jeszcze dołożyć obowiązkowe kapcie dla zwiedzających.
________________________________
[1] Nie podoba mi się wizja, bądź interpretacja Powstania Warszawskiego lansowana przez dyrektora Ołdakowskiego i jego placówkę, ale muszę przyznać że jest to świetnie  nowocześnie zoganizowane muzeum, z pomysłem, ze świadomością że ma pełnić rolę placówki edukacyjnej, a nie składu artefaktów. MWP i MPW - przestawienie jednej literki w akronimie, a lata świetlne między nimi.
[2] To było za Gierka!!!
[3] Dlaczego akurat Biuro Ochrony Rządu, czyli formacja policyjna! dostąpiło zaszczytu reprezentowania wojska powojennego, Bóg raczy wiedzieć. W dodatku wystawienie mundurów (garnizonowych, względnie wyjściowych, nie pamiętam) jako ilustracji formacji która z założenia występuje po cywilnemu, daje efekt silnie humorystyczny.
[4] A pamiętam, że był całkiem spory dział z ekspozycją polskich mundurów i ekwipunku powojennego.
[5] A ja stary i głupi przymierzałem się, żeby do nich zajść z pytaniem o lekcje muzealne dla dzieciaków...
[6] 3-4 małe grupki figurek na łysym jak stolnica trawniku przedstawiają sobą żałośnie nędzny widok. Wygląda to tak, jakby ktoś miał dobry pomysł - zrobić dioramę. Ale jeszcze chciał żeby było "tanio". Taka diorama, zwłaszcza w tak małej skali wygląda efektownie kiedy tych figurek jest kilkaset, a teren realistycznie urozmaicony.

poniedziałek, 18 lipca 2011

Pisobini

"(...) bronili wolności słowa, prawa stowarzyszania się i tworzenia ogólnokrajowej sieci afiliowanych stowarzyszeń. Domagali się tego prawa wyłącznie dla "dobrych patriotów", dla tych którzy jednoczą Naród, nie zaś dla tych, którzy go dzielą. Prawo to byłoby w ostatecznym rachunku ich wyłącznym prawem, ponieważ to oni właśnie zrzeszają wszystkich "czystych patriotów". "Czystość" polityczna i moralna, to kluczowe pojęcie jakobinizmu, jest kryterium wykluczającym wszelką myśl o pluralizmie. "Czysty patriotyzm" nie zna bowiem różnorodności, lecz jedynie licytowanie się w patriotyzmie; a priori potępia istnienie różnych patriotyzmów. "Patriotyzm czysty" przyjmuje mnogość patriotów, ale nie patriotyzmów; potępia istnienie rozlicznych programów i różnych ugrupowań politycznych lub społecznych, które z jego punktu widzenia sa tylko źródłem konfliktów i fakcji, grożących złamaniem jedności Narodu, a w konsekwencji - ruiną jego suwerenności. Wola doprowadzenia do tryumfu jedności Narodu i zarazem "czystego patriotyzmu" wymaga stosowania wykluczenia jako mechanizmu regulującego życie publiczne i działalność polityczną." [1]

Czy nie przypomina to opisu filozofii naszego kochanego PIS-u? Jak dla mnie - pasuje jak ulał. Sęk w tym, że tekst dotyczy jakobinów - złowrogiego ugrupowania rewolucyjnej Francji. 220 lat później w innym kraju i innych okolicznościach mamy deja vu. To piękny przykład ilustrujący powiedzenie, że "historia lubi się powtarzać". A lubi, bo ludzka mentalność nie zmienia się tak szybko jak kostium historyczny. Pewne typy mentalności są takie same we Francji w końcu XVIII wieku, jak u nas na początku wieku XXI. One istnieją zawsze [2], ale w pewnych okolicznościach warunki sprzyjają im, by wyszły na światło dzienne i wówczas dopiero je dostrzegamy. [3] A człowiek ma coraz krótszą pamięć i skłonność do wypierania nieprzyjemnych doświadczeń. Było -> Minęło -> Nie ma -> Nie będzie.

_____________________________
[1] Bronisław Baczko "Jak wyjść z Terroru" ss.117-18. Wszystkie podkreślenia wg oryginału. Co do "wykluczenia" - trudno nie przypomnieć żądania Prezesa po Smoleńsku, by Tusk, Komorowski i reszta zbrodniarzy podała się do dymisji, bo niegodna jest urzędów.
[2] Bo wynikają z biologicznej, a nie etnicznej czy kulturowej natury człowieka.
[3] Głupców zawsze było pod dostatkiem, ale jak celnie zauważył Lem, dopiero wynalazek internetu uświadomił nam - jak wielu ich jest.

piątek, 15 lipca 2011

"Marsylianka" i "Mazurek"


Muszę przyznać, że zazdroszczę Francuzom hymnu. "Marsylianka" - charakterystyczna nawet dla kompletnie słoniem traktowanego ucha melodia, znakomicie wybrzmiewająca francuszczyzna i porywająca dynamika. Wspaniała całość. Choć bardzo pomaga nieznajomość francuskiego, albo chociaż niemyślenie o treści pieśni, bo w gruncie rzeczy jest dość upiorna.




Melodycznie nasz "Mazurek" jej nie dorównuje. Brakuje mu tej siły, która niesie "Marsyliankę" i z każdym taktm porywa słuchaczy, choć z kolei jego tekst jest o wiele bardziej znośny. "Mazurek" mimo żwawych tonów jest bardziej skupiony, "Marsylianka" ma iście galijski rozmach.

Zabawne jest to, że w gruncie rzeczy nazwa "Marsylianka" jest trochę z sufitu, bo powstała w zupełnie innym regionie Francji i ani treść, ani pierwotny oficjalny tytuł ("Chant de guerre pour l'armée du Rhin") nic z Marsylią nie mają wspólnego. Tytuł obecny "przylepił się" w Paryżu, kiedy pieśń tę śpiewali marsylscy ochotnicy przybyli do stolicy i paryżanie skojarzyli te dwa elementy.
W kwietniu 1792 r. mer Strasburga baron de Dietrich [1] poprosił pewnego kapitana saperów Claude'a Rougeta de Lisle'a o napisanie jakiejś pieśni dla ochotników z tego miasta idących do Armii Renu, która by wyrażała nastroje republikańskiej części społeczeństwa. Pierwsze wykonanie (przez autora) miało miejsce w salonie mera i od razu wzbudziło aplauz.
Barona de Dietricha wkrótce zgilotynowano jako "wroga ludu", Rouget de Lisle zmarł w nędzy, zaś pieśń jest śpiewana do dziś, melodię zaś, autorstwa samego Hectora Berlioza, już od pierwszych taktów rozpoznają ludzie na całym świecie.

Choć trzeba przyznać, że zabawnie wyglądają VIPy i stateczni burżuje śpiewający w XXI wieku:

"I marsz, i marsz!
By ziemię krwią
napoić, przyszedł czas!"

"Słyszycie z bitew pól niesiony.
Żołnierzy przeokrutnych ryk?
Już idą, nam zaciągnąć stryk,
By zarżnąć nasze syny, żony"

"O miłości Ojczyzny święta!
Dziś w zemście prowadź, wspieraj nas."

Czy tzw. zwrotka dziecięca. Jakoś nie bardzo mi się wydaje, żeby współczesna młodzież mogła się z czymś takim identyfikować.

"Żołnierskie wybierzemy losy,
Gdy nasi bliscy padną już,
To my ich odnajdziemy prochy,
To tam znajdziemy ślad ich cnót!
Ich przeżyć nie jesteśmy radzi,
Wolimy z nimi dzielić grób.
Nam dany będzie zaszczyt ów
Ich pomścić albo pójść w ich ślady."

A wracając jeszcze do naszego hymnu, to uważam, że od podszytego desperacją i jednostronnego "Mazurka", lepiej by się nadała pieśń bardziej uniwersalna i optymistyczna. Taka która by mówiła nie tylko o walce (a więc o aktywności "od wielkiego dzwonu"), ale o codziennej trosce o ten kraj. Np. "Ukochany kraj" Gałczyńskiego i Sygietyńskiego.

 Starszym kojarzy się z nieboszczką komuną, ale w gruncie rzeczy tekst ma bardzo pozytywny wydźwięk i jest ponadczasowy. Skojarzenia z socjalizmem nie wynikają w gruncie rzeczy z litery tekstu tylko z kontekstu jego powstania. Treść jest zawsze aktualna, zwłaszcza w porównaniu z "Mazurkiem", który jest co tu ukrywać - anachroniczny. Co dla siebie znajdzie młody człowiek kiedy zajrzy do tekstu naszego hymnu? Jakie wskazówki dla swego życia? Czarniecki? Potop? Bonaparte? Przecież to czystej wody abstrakcja, równie namacalna jak dinozaury.

I co najważniejsze: tekst Gałczyńskiego akcentuje konieczność codziennej troski o ojczyznę, wyrażającą się w solidnej, uczciwej pracy każdego obywatela, a nie okresowej mobilizacji do wielkiego czynu, zwykle kiedy już się wszystko wali (bo wcześniej żyliśmy sobie bez większej troski o dobro wspólne).

Ktoś powie, że przecież to bzdura, bo w realu Hymn państwowy to nie jest coś co kształtuje zachowania ludzi. Owszem, ale nasz koresponduje w istocie rzeczy z naszym stosunkiem do patriotyzmu, dużej i małej ojczyzny, dobra wspólnego. Niech tam w całym kraju wojna, byle moja wieś spokojna. Razem działymy dopiero gdy się wali, a jeszcze lepiej, kiedy już się zawaliło.


"Wszystko tobie ukochana ziemio,
Nasze myśli wciąż przy tobie są,
Tobie lotnik tryumf nad przestrzenią,
A robotnik daje dwoje rąk.
Ty przez serca nam jak Wisła płyniesz,
Brzmi jak rozkaz twój potężny głos;
Murarz, żołnierz, cieśla, zdun, inżynier
Wykuwamy twój szczęśliwy los.

Ukochany kraj, umiłowany kraj,
Ukochane i miasta i wioski
Ukochany kraj, umiłowany kraj,
Ukochany, jedyny nasz, polski.
Ukochany kraj, umiłowany kraj,
Ukochana i ziemia i nazwa
Ukochany kraj, umiłowany kraj,
Nasza droga i słońce i gwiazda.

My trudności wszystkie pokonamy,
Żaden wróg nie złamie hartu w nas,
W słońce jutra otworzymy bramy,
Rozśpiewamy, rozświecimy czas.
To dla ciebie najgorętsze słowa,
Wszystkie serca, siła wszystkich rąk,
To dla ciebie, piękna i ludowa,
Każdy dzień i każdy nowy dom.

Ukochany kraj ..."

_____________________________________
[1] Philippe-Frédéric baron de Dietrich (1748-1793). Ciekawa, choć zapomniana postać. Uczony, chemik, geolog, ceniony za swe badania nad kopalinami. Członek Akadmii Nauk. Jego stracenie było tak niesprawiedliwe, że zrehabilitowano go już w 1795.

czwartek, 14 lipca 2011

Naprawiaczom świata


Francuzi właśnie świętują dziś rocznicę swojej Wielkiej Rewolucji (dla niedomyślnych - Francuskiej). Żadna okrągła, ale prowokuje do refleksji. Generalnie przeważa pozytywny obraz tego procesu: lud zerwał się do boju o sprawiedliwość i lepsze jutro i po ciężkich walkach obalił zmurszałe gmaszysko feudalizmu tworząc podwaliny dla przemian kapitalistycznych i demokratycznych w Europie i nie tylko. Jeśli komuś starszej daty zalatuje to na pąsowo, to słusznie - bo tak to przedstawiano za nieboszczki komuny i tak na ogół się to prezentuje i dziś, może z pewnymi modyfikacjami. Za utrwalanie takiego obrazu WRF odpowiadają silne na zachodzie Europy sympatie lewicowe w środowiskach akademickich.

Jednocześnie od dawna prawica pomstuje, że to ociekająca fałszem ideologiczna laurka, będąca wybornym przykładem manipulacji historią, ale jakoś jej głos jest słabiej słyszalny i jej wersja WRF nie bardzo się przebija do świadomości społecznej. Trudno przy tym nie zauważyć, że prawicowa reakcja [1] często prowadzi do odmalowania obrazu WRF utrzymanego w tak smoliście czarnych barwach, że budzi niesmak człowieka oczekującego jakiegoś obiektywizmu od opracowania historycznego. Mamy więc na ogół do wyboru dwie skrajne i wykluczające się opisy tego samego procesu historycznego, często pisane z jednakowym zacietrzewieniem. A pośrodku - pustawo.

Czy rewolucja we Francji była nieunikniona? Nie, zmiany można było wprowadzić na drodze reform. Czy zmiany były konieczne? Tak, system społeczno-polityczny zwany feudalizmem wyczerpał swój potencjał i zaczął hamować rozwój społeczeństwa. Dlaczego więc doszło do wybuchu rewolucji, a zwłaszcza jej eskalacji? Bo siły które zaczęły cała imprezę (zamożniejsza burżuazja) okazały się zbyt słabe, żeby ją zakończyć w momencie osiągnięcia sukcesu - utworzenia monarchii konstytucyjnej, dającej im wpływ na rządy i swobodę działalności gospodarczej. Jednocześnie były atakowane ze strony radykałów, którzy nie chcieli zatrzymywać się w tym miejscu i odurzeni ideami parli do dalszych zmian[2] oraz króla, który pragnął powrotu do starego porządku.

Gdyby Ludwik XVI nie był takim rozpaczliwym bałwanem, prawdopodobnie do rewolucji by nie doszło. Patrząc na jego postępowanie w tamtych czasach trudno się oprzeć wrażeniu, że miał wyjątkowy talent do chrzanienia wszystkiego co można było schrzanić. Chwiejny, niekonsekwentny i po prostu głupi. Był poczciwym człowiekiem, wrogo nastawionym do rozlewu krwi, kochającym mężem i ojcem, życzliwie nastawionym do ludzi, w gruncie rzeczy sympatycznym gościem. Ale w polityce, a zwłaszcza na czele państwa potrzeba czegoś więcej, zwłaszcza odrobiny konsekwencji i choć grama mózgu! Zgubił siebie, żonę, syna, siostrę i kilkaset tysięcy Francuzów, którzy nie przeżyli WRF, oraz przetrącił kręgosłup mocarstwowości swego kraju.[3]

Gdyby Ludwik XVI zaakceptował konstytucję i szczerze zaangażował się w jej stosowanie, WRF skończyła by się w 1791. Ocalił by Francję, rodzinę i życie. Okazał się dość silny by storpedować konstytucję, ale zbyt słaby, żeby przywrócić rządy rewolucyjne. W rezultacie można powiedzieć, że dwie siły mogące zakończyć całą awanturę i nie dopuścić do władzy krwawych radykałów wykończyły się wzajemnie torując drogę jakobinom z ich Wielkim Terrorem.

Przywódcy jakobinów z Maximilienem de Robespierre przywodzą na myśl ucznia czarodzieja, który uznał, że świeżo nabyta umiejętność czytania w zupełności wystarczy do tego, żeby się dorwać do księgi zaklęć i przystąpić wedle swego uznania do naprawiania świata. Sęk w tym, że oprócz sposobności i pewności siebie, potrzebna jest też wiedza i rozum, a rzadko kiedy ten kwartet gra razem. Kiedy zabraknie któregoś z drugiej pary, rezultaty są szczególnie opłakane, a niekiedy katastrofalne. Po cóż daleko szukać, popatrzmy na świat naszej polityki i władzy - iluż tam takich właśnie uczniów.[4] Gdyby ci ludzie pustoszyli tylko swoje życie, to można by machnąć ręką - ich sprawa, ale nieszczęście polega na tym, że oni demolują życie innych. A jak mają okazję to i je odbierają.

Jakobini (i inni) nie widzieli nic sprzecznego w łączeniu wiary w cnotę [5] z terrorem dla jej umocnienia i rozpowszechnienia. Terrorem rozumianym w sposób skrajnie prymitywny - jako fizyczna eksterminacja ludzi. Wielu się wydaje, że w czasie WRF egzekucje dotykały w zasadzie wrogów rewolucji, czyli głównie szlachtę i arystokrację, księży i trochę innych, którzy wystąpili przeciw władzom rewolucyjnym. Nic bardziej błędnego - beneficjenci ancien regime'u, czyli dawne wartwy uprzywilejowane stanowiły nikły odsetek wśród ofiar, ponad 90 % zamordowanych to byli przedstawiciele owego "ludu", dla którego dobra robiono rewolucję. Co trzeba było zrobić, żeby stać się ofiarą rewolucji? "...swoim postępowaniem, kontaktami, słowami, albo w swoich pismach okazać się zwolennikiem tyranii, federalizmu albo wrogiem wolności." Jakież precyzyjne określenie czynów zabronionych, prawda?

W praktyce wystarczyło też urodzić się dzieckiem szlachcica lub arystokraty; bycie jednocześnie czynnym rewolucjonistą nie chroniło przed gilotyną. Wystarczyło pełnić jakąś ważną funkcję.[6] Albo wypełniać należycie swe obowiązki.[7] Albo urodzić się w niewłaściwej prowincji, jak mieszkańcy Wandei, zmasakrowani przez "kolumny piekielne" - oddziały wojsk rewolucyjnych pacyfikujące miasta i wioski przez wymordowanie w makabryczny sposób mieszkańców bez względu na płeć i wiek i spalenie zabudowań, zbiorów i zasiewów.[8] Albo chociaż znaleźć się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. [9] Orzeczenia o winie miały zapadać na podstawie sumienia a nie materialnych dowodów, które były traktowane jako miły dodatek, ale zupełnie niekonieczny.

Obrońcy WRF zwykle wytaczają na usprawiedliwienie terroru argument, że Francja była otoczona przez wrogów i było to konieczne. Zadziwia bezczelność i tupet takiej argumentacji! Przecież to oni sami doprowadzili do tego zagrożenia Francji. Gdyby nie rewolucja, inne państwa nie ruszyłyby na Francję zbrojnie. Gdyby nie gwałty i wywracanie do góry nogami dotychczasowego porządku w kraju, ludzie nie występowaliby przeciw władzom rewolucyjnym. Kontrrewolucja jest zawsze dzieckiem rewolucji. A tu mamy do czynienia z próbą usprawiedliwienia rewolucjonistów w taki sposób, jabkby morderca twierdził, że jego ofiary są same sobie winne, bo stawiły mu opór kiedy włamał się do ich domu.

Mój Boże, ileż zła trzeba popełnić, żeby zapanowało dobro...

Ale, ale...! "Zapanowało"? I koniec? I wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie? Cóż za naiwność.

Zajrzyjmy do Robespierre'a.
Według niego były następujące przeszkody w osiągnięciu wolności:
1) Wojna domowa i z wrogiem zewnętrznym.
2) Ciemnota ludu.
Tę pierwszą da się skończyć "Kiedy ukarze się zdrajców i spiskowców, a zwłaszcza tych deputowanych i urzędników, których nalezy za to winić; kiedy wyśle się oddziały patriotów pod przywództwem patriotów, by się rozprawili z arystokratami w Lyonie, Marsylii, Tulonie, Wandei, Jurze i wszystkich innych okręgach, gdzie wzniesiono sztandary rojalizmu i rebelii, i kiedy się dla przykładu strzaszliwie ukarze wszystkich zbrodniarzy, którzy zniewazyli wolność i przelali krew patriotów."
A kiedy lud będzie wykształcony, czyli kiedy przestanie być "ciemny"? "Nigdy."

I pozamiatane - rewolucjoniści będą rządzić do końca świata (który wówczas może nastapić trochę szybciej niż w innych scenariuszach). Bo przecież w nich jest samo dobro. A nie, przepraszam, to ostatnie to nie Robespierre, tylko J.Kaczyński. W historii tak naprawdę działają nie ludzie, a mentalności.
______________________________________________
[1] Oczywiście, że reakcja jest zawsze wstrętna, paskudna i prawicowa, ale tu chodzi o reakcję w sensie zachowania.


[2] Są doskonałym przykładem co się dzieje, kiedy ludzie zostają pozbawieni ograniczeń i hamulców. Mieli idee, mieli ich swoiste interpretacje, ale cel działań był zdefiniowany tak mgliście, że działanie przysłoniło dążenie do celu. Cel stał się sloganem, usprawiedliwiającym wszelkie poczynania. Odrzucili stare zasady, bo były stare, a więc godne potępienia, ale nowych nie wypracowali. Tym samym pozbawili się zabezpieczeń przed czynieniem zła. Wierzyli (humanistycznie) we wrodzoną dobroć natury ludzkiej, a swoim działaniem skompromitowali tę tezę. Pozbawiwszy się hamulców czynili straszliwe zło, będąc przekonanymi, że reprezentują cnotę.


[3] Co ciekawe, we wszystkich trzech wielkich rewolucjach: angielskiej, francuskiej i rosyjskich powtórzył się podobny element - ograniczony i uparty jak osioł władca. Karol I Stuart, Ludwik XVI Burbon i Mikołaj II Romanow - każdy z nich odrzucał potrzebę zmian i koniecznie chciał, żeby wszystko zostało po staremu. Tylko Stuart nie pociągnął za sobą w otchłań swoich najbliższych.


[4] Zadziwia mnie skłonność naszych rodaków do wybierania ludzi ze specyficznej grupy: rwą się do rządzenia sprawami publicznymi, czyli NAMI, choć ich osobisty dorobek życiowy wskazuje na daleko posuniętą nieudolność lub przynajmniej niezaradność - albo toną w długach, albo szczycą się nie posiadaniem żadnego majątku (to co oni w życiu robili???), albo nie widzą nic niewłaściwego, żeby po pięćdziesiątce żyć nadal na garnku i pralce mamusi, nie posiadając konta w banku i nie tykając kompa.


[5] Nie w sensie potocznym, który dziś kojarzy się z seksem, lecz w znaczeniu prawości, szlachetności, dobra.


[6] Jak np. markiz Mandat de Grancey, który miał pecha być dowódcą ochrony pałacu tuileryjskiego. Ponieważ Danton szykował szturm na pałac i uwięzienie rodziny królewskiej, postanowił zdezorganizować ochronę przez usunięcie jej komendanta - de Granceya zwabiono do ratusza i w biały dzień przed wejściem zastrzelono z zimną krwią na oczach syna.


[7] Jak kilkuset Szwajcarów służących w regimencie piechoty ochraniającym króla w Tuilleries. 10 września odparli szturm motłochu i na rozkaz Ludwika XVI złożyli broń, bo król nie chciał rozlewu krwi. Dowódca Szwajcarów wiedział co się za chwilę stanie i krzyknął do króla z rozpaczą: "Wasza Królewska Mość skazał moich ludzi na śmierć!". Ale król był przecież dobrym człowiekiem. Motłoch rzucił się na bezbronnych Szwajcarów i wymordował wszystkich, ciała odarł z ubrań i sterty nagich zwłok spalił na pałacowym dziedzińcu. Jeden pluton przebił się do miasta i osaczony w jakimś zaułku bronił się do wyczerpania amunicji, by w końcu podzielić los swych towarzyszy.


[8] Te "kolumny piekielne" to tacy rodzice hitlerowskich Einsatzgruppen mordujących Żydów za to że byli Żydami. Nawet rozkazy były podobne: "Każdy Wandejczyk i każda Wandejka, niezależnie od wieku, są winni i zasługują na śmierć, gdyż pochodzą z Wandei" - dekret Konwentu.


[9] Jak kilkudziesięciu chłopców w wieku 12-18 lat zabitych w zakładzie Bicêtre, kiedy w czasie masakr wrześniowych wtargnął tam żądny krwi motłoch. Albo pechowiec, który przez pomyłkę został doprowadzony przed oblicze Trybunału Rewolucyjnego; prokurator Fouquier-Tinville spokojnie dopisał go do listy skazanych na śmierć ze słowami "Skoro już tu jest, to możemy go również ściąć." Był to w ogóle bardzo sumienny urzędnik - kiedy miano skazać człowieka o nazwisku Castellane, okazało się, że jest kilku o tym nazwisku. Dla pewności skazał na śmierć wszystkich.

poniedziałek, 4 lipca 2011

Zabić maturę!


Jakie to szczęście że mamy obowiązkową maturę z matematyki - czym by się ludziska zajmowali w sezonie ogórkowym? Zwłaszcza kiedy furt leje. Jeszcze, nie daj Boże, mogli by zainteresować się całym systemem edukacji.
W Wyborczej ukazały się właśnie dwa głupie teksty. Jeden autorstwa red. Pacewicza "Wybić maturze kły", a drugi to "list czytelniczki" "Nie jestem głupia czy leniwa - list". Oba przeciw obowiązkowi zdawania matury z matematyki.
Do "listu czytelniczki" podszedłem z pobłażaniem - wiem jak powstają "listy do redakcji" - tylko ktoś bardzo naiwny może sądzić, że to piszą sami czytelnicy. Większość takich listów postaje w samej redakcji, żeby pobudzić odbiorców, podkręcić temperaturę debaty, zapełnić dziury na szpaltach, ergo - poprawić sprzedaż. 

Pozwolę sobie zachować uprzejmy sceptycyzm co do tego, że maturzystka potrafi napisać polski rozszerzony na 100 %, a nie potrafi uzbierać 30% z matmy podstawowej. Zwłaszcza po korkach i tysiącach arkuszy [1]. Kto widział arkusz z matematyki, ten wie o czy piszę.
Skończyłem klasę humanistyczną, z matematyki dziś nie pamiętam nic, ale w szkole byłem wyćwiczony jak małpa przez moją nauczycielkę z podstawówki p. Jadwigę Korejwo i w dobrym ogólniaku z matmą nie miałem najmniejszych problemów, choć profesora Krużyńskiego trudno było uznać za lajtowego. 

Matematyka wymaga zrozumienia, ale i wyćwiczenia.
I mam wrażenie, że tu jest dla współczesnych uczniów problem: oni chcą gotowej prostej informacji, tu i teraz. Za akceptowalny wkład własnej pracy uznają parę kliknięć w klawiaturę. Konieczność wykonania większej pracy uznają już za opresję i brutalny zamach na ich święte prawo do przyjemności. [2] Na lekcji (o ile w ogóle uważają) to punktem granicznym jest uznanie: "A, już wiem o co chodzi!" - reszta przestaje ich interesować, bo uważają że problem mają już opanowany i nie warto się nim dalej zajmować (można/należy zająć się czymś przyjemniejszym). Na pytanie: "Czy wszystko jasne?" kiwają głowami twierdząco (część ze szczerym nawet, choć bezpodstawnym, przekonaniem, część zaś żeby dać im spokój, bo przecież to im do niczego w życiu nie potrzebne). Dopiero polecenie "Skoro rozumiesz to teraz wyjaśnij" budzi panikę, bo odkrywa fikcję. Sęk w tym, że trudno tę metodę stosować w klasach >30 osób, bo zwyczajnie brak na to czasu.
A swoje też robi brak odpowiednich kadr - matematykę, fizykę trzeba umieć tłumaczyć. A mam wrażenie, że to... ekhem, ekhem... nie jest powszechny walor. Tyle że tu się kłania polski system kształcenia nauczycieli, który jest katastrofalny.

Redaktor domaga się zniesienia ww. obowiązku bo matura stresuje młodzież. Bo jest za trudna. A przecież "A gdyby tak przepędzić maturalne strachy? Wyeliminować próg, wykluczyć szekspirowskie "zdać albo nie zdać"? Bo właściwie czemu ono służy poza gnębieniem"
Mam wrażenie, że redaktor tkwi we własnych wspomnieniach na temat swojej matury: "Matura to wciąż pełen grozy egzamin dojrzałości, ryzykowny rytuał przejścia w dorosłość." A nie zauważył, że czasu minęło sporo, rzeczywistość trochę się zmieniła i młodzi ludzie do matury podchodzą o wiele luźniej niż ich rodzice z pokolenia redaktora i mojego. Zwłaszcza kiedy nad chłopakami wisialo wojsko.

Spotykam w pracy rodziców z podobnych nastawieniem - energicznych i przekonanych, że ich obowiązkiem jest zabieganie o ułatwianie dzieciom życia. Ułatwianie rozumiane jako usuwanie elementów z którymi dziecko sobie nie radzi i to od razu. Taki rodzic biegnący obok dziecka jako ekipa saperska [1] i usuwający przeszkody z drogi. Problem polega na tym, że on je usuwa nie na bok, lecz piętrzy z przodu. Nie zdaje sobie z tego sprawy i na ogół wrogo reaguje na taką sugestię. Owszem, chwilowo dziecko ma łatwiej, ale później trudniej, bo natrafia na przeszkody których nie nauczono go pokonywać. Jest nagle samo, bez rodzica dyrygenta.[3] I problemy, z którymi łatwo radzą sobie jego rówieśnicy, dla niego stają się nieprzebytym murem. W dorosłym życiu rodzica-sapera już nie ma i człowiek kiepsko sobie radzi. Nie został należycie przygotowany do życia i to z winy rodzica, który oczywiście będzie szukał odpowiedzialnych za to wszędzie, tylko nie w sobie. 

Niestety, niektórzy rodzice czują niedosyt i postanawiają ratować z opresji także cudze dzieci, np. atakując maurę. Mam smutne wrażenie, że niejeden z nich w głębi ducha odreagowuje swoje młodzieńcze traumy. To też jakaś forma niedojrzałości.

Matura była rytuałem inicjacyjnym, którego sens polegał na daniu młodym ludziom informacji: Jesteś dobry, bo zdałeś, swą ciężką pracą zasłużyłeś na to by być godnym członkiem społeczeństwa. Bo w życiu nie ma darmowych obiadków - jak coś chcesz osiągnąć, to musisz się postarać. To budowało poczucie wartości dorosłego. 
Czy to było idealne? Jasne że nie. Ale co stworzyliśmy w zamian? Oszukiwanie ludzi. Maturę można było zdać powtórnie już po roku. A człowiek, którego nie nauczono radzić sobie z przeszkodami (przesuwając je na później), będzie musiał wykonać gigantyczną pracę płacąc krocie psychoterapeutom i psychiatrom i tego nie zrobi się w rok, ani w dwa lata. Są doświadczenia, które trzeba zdobyć w konkretnym okresie życia. Nie zdobycie ich wtedy rodzi deficyty trwałe, to jest takie których nigdy się w pełni nie pokryje. Tam zawsze będzie dziura, tylko co najwyżej mniejsza lub większa.

Za to dziś lansuje się przekaz - czy się stoi czy się leży, to przyjemność się należy. Młodemu czlowiekowi zamazuje się związek między własną pracą i talentem a osiągnięciami. To jest głęboko nieuczciwe, bo w ten sposób my - dorośli - oszukujemy ich. Oszukujemy tworząc w młodości inne reguły, niż te które funkcjonują w droosłym świecie samodzielnego życia. Gdzie jest więcej obowiązków i rachunków do zapłacenia niż "życia na luzie, spełniania siebie i łamania zasad" (taki przekaz wyłania się ze świata mediów, zwłaszcza reklam, którym nasiąka od małego współczesna młodzież).

Maturze nie trzeba wybijać kłów. Ona już od dekady jest bezzębna, wykastrowana i otumaniona kręci się bez  celu.
________________________________________
[1] Wiem, wiem - czepiam się, ale w końcu to mój zawód ^^ - skąd ona wzięła aż "tysiące arkuszy"?

[2] Dziecię zawiedzione, że dostało tylko "dopa na szynach" z klasówki z historii.

Uczeń: -Przecież uczyłem się!
Ja: -A ile?
Uczeń: -No wczoraj wieczorem.
Ja: -Nie masz wrażenia, że to trochę późno? Że czasu było za mało?
Uczeń: -Przeczytałem rozdział!
Ja: -Hmm, przeczytałeś... Ile razy?
Uczeń, szczerze zdumiony : -Raz!
Jestem niezłym historykiem, zdaniem niektórych bałwochwalców nawet dobrym, ale po jednym przeczytaniu tekstu to ja bym się historii nie nauczył. Nawet z dzisiejszego podręcznika do historii.  

[3] Trzeba przyznać, że są rodzice którzy nie odpuszczają łatwo. Mina pani z dziekanatu na widok mamusi w szarży pt. Kto śmiał oblać jej córkę?! - bezcenna.