czwartek, 14 lipca 2011

Naprawiaczom świata


Francuzi właśnie świętują dziś rocznicę swojej Wielkiej Rewolucji (dla niedomyślnych - Francuskiej). Żadna okrągła, ale prowokuje do refleksji. Generalnie przeważa pozytywny obraz tego procesu: lud zerwał się do boju o sprawiedliwość i lepsze jutro i po ciężkich walkach obalił zmurszałe gmaszysko feudalizmu tworząc podwaliny dla przemian kapitalistycznych i demokratycznych w Europie i nie tylko. Jeśli komuś starszej daty zalatuje to na pąsowo, to słusznie - bo tak to przedstawiano za nieboszczki komuny i tak na ogół się to prezentuje i dziś, może z pewnymi modyfikacjami. Za utrwalanie takiego obrazu WRF odpowiadają silne na zachodzie Europy sympatie lewicowe w środowiskach akademickich.

Jednocześnie od dawna prawica pomstuje, że to ociekająca fałszem ideologiczna laurka, będąca wybornym przykładem manipulacji historią, ale jakoś jej głos jest słabiej słyszalny i jej wersja WRF nie bardzo się przebija do świadomości społecznej. Trudno przy tym nie zauważyć, że prawicowa reakcja [1] często prowadzi do odmalowania obrazu WRF utrzymanego w tak smoliście czarnych barwach, że budzi niesmak człowieka oczekującego jakiegoś obiektywizmu od opracowania historycznego. Mamy więc na ogół do wyboru dwie skrajne i wykluczające się opisy tego samego procesu historycznego, często pisane z jednakowym zacietrzewieniem. A pośrodku - pustawo.

Czy rewolucja we Francji była nieunikniona? Nie, zmiany można było wprowadzić na drodze reform. Czy zmiany były konieczne? Tak, system społeczno-polityczny zwany feudalizmem wyczerpał swój potencjał i zaczął hamować rozwój społeczeństwa. Dlaczego więc doszło do wybuchu rewolucji, a zwłaszcza jej eskalacji? Bo siły które zaczęły cała imprezę (zamożniejsza burżuazja) okazały się zbyt słabe, żeby ją zakończyć w momencie osiągnięcia sukcesu - utworzenia monarchii konstytucyjnej, dającej im wpływ na rządy i swobodę działalności gospodarczej. Jednocześnie były atakowane ze strony radykałów, którzy nie chcieli zatrzymywać się w tym miejscu i odurzeni ideami parli do dalszych zmian[2] oraz króla, który pragnął powrotu do starego porządku.

Gdyby Ludwik XVI nie był takim rozpaczliwym bałwanem, prawdopodobnie do rewolucji by nie doszło. Patrząc na jego postępowanie w tamtych czasach trudno się oprzeć wrażeniu, że miał wyjątkowy talent do chrzanienia wszystkiego co można było schrzanić. Chwiejny, niekonsekwentny i po prostu głupi. Był poczciwym człowiekiem, wrogo nastawionym do rozlewu krwi, kochającym mężem i ojcem, życzliwie nastawionym do ludzi, w gruncie rzeczy sympatycznym gościem. Ale w polityce, a zwłaszcza na czele państwa potrzeba czegoś więcej, zwłaszcza odrobiny konsekwencji i choć grama mózgu! Zgubił siebie, żonę, syna, siostrę i kilkaset tysięcy Francuzów, którzy nie przeżyli WRF, oraz przetrącił kręgosłup mocarstwowości swego kraju.[3]

Gdyby Ludwik XVI zaakceptował konstytucję i szczerze zaangażował się w jej stosowanie, WRF skończyła by się w 1791. Ocalił by Francję, rodzinę i życie. Okazał się dość silny by storpedować konstytucję, ale zbyt słaby, żeby przywrócić rządy rewolucyjne. W rezultacie można powiedzieć, że dwie siły mogące zakończyć całą awanturę i nie dopuścić do władzy krwawych radykałów wykończyły się wzajemnie torując drogę jakobinom z ich Wielkim Terrorem.

Przywódcy jakobinów z Maximilienem de Robespierre przywodzą na myśl ucznia czarodzieja, który uznał, że świeżo nabyta umiejętność czytania w zupełności wystarczy do tego, żeby się dorwać do księgi zaklęć i przystąpić wedle swego uznania do naprawiania świata. Sęk w tym, że oprócz sposobności i pewności siebie, potrzebna jest też wiedza i rozum, a rzadko kiedy ten kwartet gra razem. Kiedy zabraknie któregoś z drugiej pary, rezultaty są szczególnie opłakane, a niekiedy katastrofalne. Po cóż daleko szukać, popatrzmy na świat naszej polityki i władzy - iluż tam takich właśnie uczniów.[4] Gdyby ci ludzie pustoszyli tylko swoje życie, to można by machnąć ręką - ich sprawa, ale nieszczęście polega na tym, że oni demolują życie innych. A jak mają okazję to i je odbierają.

Jakobini (i inni) nie widzieli nic sprzecznego w łączeniu wiary w cnotę [5] z terrorem dla jej umocnienia i rozpowszechnienia. Terrorem rozumianym w sposób skrajnie prymitywny - jako fizyczna eksterminacja ludzi. Wielu się wydaje, że w czasie WRF egzekucje dotykały w zasadzie wrogów rewolucji, czyli głównie szlachtę i arystokrację, księży i trochę innych, którzy wystąpili przeciw władzom rewolucyjnym. Nic bardziej błędnego - beneficjenci ancien regime'u, czyli dawne wartwy uprzywilejowane stanowiły nikły odsetek wśród ofiar, ponad 90 % zamordowanych to byli przedstawiciele owego "ludu", dla którego dobra robiono rewolucję. Co trzeba było zrobić, żeby stać się ofiarą rewolucji? "...swoim postępowaniem, kontaktami, słowami, albo w swoich pismach okazać się zwolennikiem tyranii, federalizmu albo wrogiem wolności." Jakież precyzyjne określenie czynów zabronionych, prawda?

W praktyce wystarczyło też urodzić się dzieckiem szlachcica lub arystokraty; bycie jednocześnie czynnym rewolucjonistą nie chroniło przed gilotyną. Wystarczyło pełnić jakąś ważną funkcję.[6] Albo wypełniać należycie swe obowiązki.[7] Albo urodzić się w niewłaściwej prowincji, jak mieszkańcy Wandei, zmasakrowani przez "kolumny piekielne" - oddziały wojsk rewolucyjnych pacyfikujące miasta i wioski przez wymordowanie w makabryczny sposób mieszkańców bez względu na płeć i wiek i spalenie zabudowań, zbiorów i zasiewów.[8] Albo chociaż znaleźć się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie. [9] Orzeczenia o winie miały zapadać na podstawie sumienia a nie materialnych dowodów, które były traktowane jako miły dodatek, ale zupełnie niekonieczny.

Obrońcy WRF zwykle wytaczają na usprawiedliwienie terroru argument, że Francja była otoczona przez wrogów i było to konieczne. Zadziwia bezczelność i tupet takiej argumentacji! Przecież to oni sami doprowadzili do tego zagrożenia Francji. Gdyby nie rewolucja, inne państwa nie ruszyłyby na Francję zbrojnie. Gdyby nie gwałty i wywracanie do góry nogami dotychczasowego porządku w kraju, ludzie nie występowaliby przeciw władzom rewolucyjnym. Kontrrewolucja jest zawsze dzieckiem rewolucji. A tu mamy do czynienia z próbą usprawiedliwienia rewolucjonistów w taki sposób, jabkby morderca twierdził, że jego ofiary są same sobie winne, bo stawiły mu opór kiedy włamał się do ich domu.

Mój Boże, ileż zła trzeba popełnić, żeby zapanowało dobro...

Ale, ale...! "Zapanowało"? I koniec? I wszyscy będą żyli długo i szczęśliwie? Cóż za naiwność.

Zajrzyjmy do Robespierre'a.
Według niego były następujące przeszkody w osiągnięciu wolności:
1) Wojna domowa i z wrogiem zewnętrznym.
2) Ciemnota ludu.
Tę pierwszą da się skończyć "Kiedy ukarze się zdrajców i spiskowców, a zwłaszcza tych deputowanych i urzędników, których nalezy za to winić; kiedy wyśle się oddziały patriotów pod przywództwem patriotów, by się rozprawili z arystokratami w Lyonie, Marsylii, Tulonie, Wandei, Jurze i wszystkich innych okręgach, gdzie wzniesiono sztandary rojalizmu i rebelii, i kiedy się dla przykładu strzaszliwie ukarze wszystkich zbrodniarzy, którzy zniewazyli wolność i przelali krew patriotów."
A kiedy lud będzie wykształcony, czyli kiedy przestanie być "ciemny"? "Nigdy."

I pozamiatane - rewolucjoniści będą rządzić do końca świata (który wówczas może nastapić trochę szybciej niż w innych scenariuszach). Bo przecież w nich jest samo dobro. A nie, przepraszam, to ostatnie to nie Robespierre, tylko J.Kaczyński. W historii tak naprawdę działają nie ludzie, a mentalności.
______________________________________________
[1] Oczywiście, że reakcja jest zawsze wstrętna, paskudna i prawicowa, ale tu chodzi o reakcję w sensie zachowania.


[2] Są doskonałym przykładem co się dzieje, kiedy ludzie zostają pozbawieni ograniczeń i hamulców. Mieli idee, mieli ich swoiste interpretacje, ale cel działań był zdefiniowany tak mgliście, że działanie przysłoniło dążenie do celu. Cel stał się sloganem, usprawiedliwiającym wszelkie poczynania. Odrzucili stare zasady, bo były stare, a więc godne potępienia, ale nowych nie wypracowali. Tym samym pozbawili się zabezpieczeń przed czynieniem zła. Wierzyli (humanistycznie) we wrodzoną dobroć natury ludzkiej, a swoim działaniem skompromitowali tę tezę. Pozbawiwszy się hamulców czynili straszliwe zło, będąc przekonanymi, że reprezentują cnotę.


[3] Co ciekawe, we wszystkich trzech wielkich rewolucjach: angielskiej, francuskiej i rosyjskich powtórzył się podobny element - ograniczony i uparty jak osioł władca. Karol I Stuart, Ludwik XVI Burbon i Mikołaj II Romanow - każdy z nich odrzucał potrzebę zmian i koniecznie chciał, żeby wszystko zostało po staremu. Tylko Stuart nie pociągnął za sobą w otchłań swoich najbliższych.


[4] Zadziwia mnie skłonność naszych rodaków do wybierania ludzi ze specyficznej grupy: rwą się do rządzenia sprawami publicznymi, czyli NAMI, choć ich osobisty dorobek życiowy wskazuje na daleko posuniętą nieudolność lub przynajmniej niezaradność - albo toną w długach, albo szczycą się nie posiadaniem żadnego majątku (to co oni w życiu robili???), albo nie widzą nic niewłaściwego, żeby po pięćdziesiątce żyć nadal na garnku i pralce mamusi, nie posiadając konta w banku i nie tykając kompa.


[5] Nie w sensie potocznym, który dziś kojarzy się z seksem, lecz w znaczeniu prawości, szlachetności, dobra.


[6] Jak np. markiz Mandat de Grancey, który miał pecha być dowódcą ochrony pałacu tuileryjskiego. Ponieważ Danton szykował szturm na pałac i uwięzienie rodziny królewskiej, postanowił zdezorganizować ochronę przez usunięcie jej komendanta - de Granceya zwabiono do ratusza i w biały dzień przed wejściem zastrzelono z zimną krwią na oczach syna.


[7] Jak kilkuset Szwajcarów służących w regimencie piechoty ochraniającym króla w Tuilleries. 10 września odparli szturm motłochu i na rozkaz Ludwika XVI złożyli broń, bo król nie chciał rozlewu krwi. Dowódca Szwajcarów wiedział co się za chwilę stanie i krzyknął do króla z rozpaczą: "Wasza Królewska Mość skazał moich ludzi na śmierć!". Ale król był przecież dobrym człowiekiem. Motłoch rzucił się na bezbronnych Szwajcarów i wymordował wszystkich, ciała odarł z ubrań i sterty nagich zwłok spalił na pałacowym dziedzińcu. Jeden pluton przebił się do miasta i osaczony w jakimś zaułku bronił się do wyczerpania amunicji, by w końcu podzielić los swych towarzyszy.


[8] Te "kolumny piekielne" to tacy rodzice hitlerowskich Einsatzgruppen mordujących Żydów za to że byli Żydami. Nawet rozkazy były podobne: "Każdy Wandejczyk i każda Wandejka, niezależnie od wieku, są winni i zasługują na śmierć, gdyż pochodzą z Wandei" - dekret Konwentu.


[9] Jak kilkudziesięciu chłopców w wieku 12-18 lat zabitych w zakładzie Bicêtre, kiedy w czasie masakr wrześniowych wtargnął tam żądny krwi motłoch. Albo pechowiec, który przez pomyłkę został doprowadzony przed oblicze Trybunału Rewolucyjnego; prokurator Fouquier-Tinville spokojnie dopisał go do listy skazanych na śmierć ze słowami "Skoro już tu jest, to możemy go również ściąć." Był to w ogóle bardzo sumienny urzędnik - kiedy miano skazać człowieka o nazwisku Castellane, okazało się, że jest kilku o tym nazwisku. Dla pewności skazał na śmierć wszystkich.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz