poniedziałek, 4 lipca 2011

Zabić maturę!


Jakie to szczęście że mamy obowiązkową maturę z matematyki - czym by się ludziska zajmowali w sezonie ogórkowym? Zwłaszcza kiedy furt leje. Jeszcze, nie daj Boże, mogli by zainteresować się całym systemem edukacji.
W Wyborczej ukazały się właśnie dwa głupie teksty. Jeden autorstwa red. Pacewicza "Wybić maturze kły", a drugi to "list czytelniczki" "Nie jestem głupia czy leniwa - list". Oba przeciw obowiązkowi zdawania matury z matematyki.
Do "listu czytelniczki" podszedłem z pobłażaniem - wiem jak powstają "listy do redakcji" - tylko ktoś bardzo naiwny może sądzić, że to piszą sami czytelnicy. Większość takich listów postaje w samej redakcji, żeby pobudzić odbiorców, podkręcić temperaturę debaty, zapełnić dziury na szpaltach, ergo - poprawić sprzedaż. 

Pozwolę sobie zachować uprzejmy sceptycyzm co do tego, że maturzystka potrafi napisać polski rozszerzony na 100 %, a nie potrafi uzbierać 30% z matmy podstawowej. Zwłaszcza po korkach i tysiącach arkuszy [1]. Kto widział arkusz z matematyki, ten wie o czy piszę.
Skończyłem klasę humanistyczną, z matematyki dziś nie pamiętam nic, ale w szkole byłem wyćwiczony jak małpa przez moją nauczycielkę z podstawówki p. Jadwigę Korejwo i w dobrym ogólniaku z matmą nie miałem najmniejszych problemów, choć profesora Krużyńskiego trudno było uznać za lajtowego. 

Matematyka wymaga zrozumienia, ale i wyćwiczenia.
I mam wrażenie, że tu jest dla współczesnych uczniów problem: oni chcą gotowej prostej informacji, tu i teraz. Za akceptowalny wkład własnej pracy uznają parę kliknięć w klawiaturę. Konieczność wykonania większej pracy uznają już za opresję i brutalny zamach na ich święte prawo do przyjemności. [2] Na lekcji (o ile w ogóle uważają) to punktem granicznym jest uznanie: "A, już wiem o co chodzi!" - reszta przestaje ich interesować, bo uważają że problem mają już opanowany i nie warto się nim dalej zajmować (można/należy zająć się czymś przyjemniejszym). Na pytanie: "Czy wszystko jasne?" kiwają głowami twierdząco (część ze szczerym nawet, choć bezpodstawnym, przekonaniem, część zaś żeby dać im spokój, bo przecież to im do niczego w życiu nie potrzebne). Dopiero polecenie "Skoro rozumiesz to teraz wyjaśnij" budzi panikę, bo odkrywa fikcję. Sęk w tym, że trudno tę metodę stosować w klasach >30 osób, bo zwyczajnie brak na to czasu.
A swoje też robi brak odpowiednich kadr - matematykę, fizykę trzeba umieć tłumaczyć. A mam wrażenie, że to... ekhem, ekhem... nie jest powszechny walor. Tyle że tu się kłania polski system kształcenia nauczycieli, który jest katastrofalny.

Redaktor domaga się zniesienia ww. obowiązku bo matura stresuje młodzież. Bo jest za trudna. A przecież "A gdyby tak przepędzić maturalne strachy? Wyeliminować próg, wykluczyć szekspirowskie "zdać albo nie zdać"? Bo właściwie czemu ono służy poza gnębieniem"
Mam wrażenie, że redaktor tkwi we własnych wspomnieniach na temat swojej matury: "Matura to wciąż pełen grozy egzamin dojrzałości, ryzykowny rytuał przejścia w dorosłość." A nie zauważył, że czasu minęło sporo, rzeczywistość trochę się zmieniła i młodzi ludzie do matury podchodzą o wiele luźniej niż ich rodzice z pokolenia redaktora i mojego. Zwłaszcza kiedy nad chłopakami wisialo wojsko.

Spotykam w pracy rodziców z podobnych nastawieniem - energicznych i przekonanych, że ich obowiązkiem jest zabieganie o ułatwianie dzieciom życia. Ułatwianie rozumiane jako usuwanie elementów z którymi dziecko sobie nie radzi i to od razu. Taki rodzic biegnący obok dziecka jako ekipa saperska [1] i usuwający przeszkody z drogi. Problem polega na tym, że on je usuwa nie na bok, lecz piętrzy z przodu. Nie zdaje sobie z tego sprawy i na ogół wrogo reaguje na taką sugestię. Owszem, chwilowo dziecko ma łatwiej, ale później trudniej, bo natrafia na przeszkody których nie nauczono go pokonywać. Jest nagle samo, bez rodzica dyrygenta.[3] I problemy, z którymi łatwo radzą sobie jego rówieśnicy, dla niego stają się nieprzebytym murem. W dorosłym życiu rodzica-sapera już nie ma i człowiek kiepsko sobie radzi. Nie został należycie przygotowany do życia i to z winy rodzica, który oczywiście będzie szukał odpowiedzialnych za to wszędzie, tylko nie w sobie. 

Niestety, niektórzy rodzice czują niedosyt i postanawiają ratować z opresji także cudze dzieci, np. atakując maurę. Mam smutne wrażenie, że niejeden z nich w głębi ducha odreagowuje swoje młodzieńcze traumy. To też jakaś forma niedojrzałości.

Matura była rytuałem inicjacyjnym, którego sens polegał na daniu młodym ludziom informacji: Jesteś dobry, bo zdałeś, swą ciężką pracą zasłużyłeś na to by być godnym członkiem społeczeństwa. Bo w życiu nie ma darmowych obiadków - jak coś chcesz osiągnąć, to musisz się postarać. To budowało poczucie wartości dorosłego. 
Czy to było idealne? Jasne że nie. Ale co stworzyliśmy w zamian? Oszukiwanie ludzi. Maturę można było zdać powtórnie już po roku. A człowiek, którego nie nauczono radzić sobie z przeszkodami (przesuwając je na później), będzie musiał wykonać gigantyczną pracę płacąc krocie psychoterapeutom i psychiatrom i tego nie zrobi się w rok, ani w dwa lata. Są doświadczenia, które trzeba zdobyć w konkretnym okresie życia. Nie zdobycie ich wtedy rodzi deficyty trwałe, to jest takie których nigdy się w pełni nie pokryje. Tam zawsze będzie dziura, tylko co najwyżej mniejsza lub większa.

Za to dziś lansuje się przekaz - czy się stoi czy się leży, to przyjemność się należy. Młodemu czlowiekowi zamazuje się związek między własną pracą i talentem a osiągnięciami. To jest głęboko nieuczciwe, bo w ten sposób my - dorośli - oszukujemy ich. Oszukujemy tworząc w młodości inne reguły, niż te które funkcjonują w droosłym świecie samodzielnego życia. Gdzie jest więcej obowiązków i rachunków do zapłacenia niż "życia na luzie, spełniania siebie i łamania zasad" (taki przekaz wyłania się ze świata mediów, zwłaszcza reklam, którym nasiąka od małego współczesna młodzież).

Maturze nie trzeba wybijać kłów. Ona już od dekady jest bezzębna, wykastrowana i otumaniona kręci się bez  celu.
________________________________________
[1] Wiem, wiem - czepiam się, ale w końcu to mój zawód ^^ - skąd ona wzięła aż "tysiące arkuszy"?

[2] Dziecię zawiedzione, że dostało tylko "dopa na szynach" z klasówki z historii.

Uczeń: -Przecież uczyłem się!
Ja: -A ile?
Uczeń: -No wczoraj wieczorem.
Ja: -Nie masz wrażenia, że to trochę późno? Że czasu było za mało?
Uczeń: -Przeczytałem rozdział!
Ja: -Hmm, przeczytałeś... Ile razy?
Uczeń, szczerze zdumiony : -Raz!
Jestem niezłym historykiem, zdaniem niektórych bałwochwalców nawet dobrym, ale po jednym przeczytaniu tekstu to ja bym się historii nie nauczył. Nawet z dzisiejszego podręcznika do historii.  

[3] Trzeba przyznać, że są rodzice którzy nie odpuszczają łatwo. Mina pani z dziekanatu na widok mamusi w szarży pt. Kto śmiał oblać jej córkę?! - bezcenna.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz