Z notatnika przewodniczącego pewnego zespołu nadzorującego. część 1.
10. minuta. O jak szybko! Już 15 po!
20. minuta. Jak ten czas wolno płynie. W sali duszno. A może
parno? Ciekawe czy będzie padać. Wziąłem parasol, ale zapomniałem sprawdzić
prognozę. Trzech piszących tylko w marynarkach, reszta zdjęła lub nie wzięła.
Ciekawe, że 2 lata w szkole obok nich byłem, a większości w ogóle nie kojarzę. Na
ulicy nawet bym się nie domyślił, że są od nas. Dziewczyny nijakie. Dobrze przynajmniej,
że w tej sali jakoś wszyscy zdający stosownie odziani. Jak przelotnie rzuciłem
okiem na korytarzu, to niektórzy przyszli jak na odebranie świadectwa
nielubianej pracy a nie na maturę. Jedna sprawa to aformalność stroju, druga to
w ogóle brak stylu i wyczucia jak się ubrać. W rezultacie widać ubiór
chaotyczny i eklektyczny a nie nieformalny.
30. minuta. Już się im pozy rozluźniają. Odpuszcza pierwsza
fala stresu, która ich usztywniała jak posągi. Duszno, mimo pouchylanych okien.
Tradycyjny wystrój sali szkolnej, nieśmiertelny, ponadczasowy standard. Z tyłu
szafy, przekrój wzornictwa od późnego Bieruta po paździerzówkę w gustownej
okleinie. Pas płyty pilśniowej obciągnięty suknem, żeby było gdzie przypinać „gazetkę”,
bądź inną dekorację, żeby w sali ładniej było. Obrazki wycięte z kalendarza w
tandetnych kiczowatych ramkach. Przeterminowany kalendarz. Roślinki toczące
nieustanną heroiczną, nierówną wojnę z obskubującymi i zaśmiecającymi uczniami
z jednej strony, a paniami woźnymi topiącymi je nieumiarkowanym podlewaniem z drugiej. Co
kwiatek to inna doniczka, przygnębiająca galeria przypadkowości. Kiedy ten czy ów kwiatek znudził się
w domu uczniowskim przynoszony był do szkoły i tkwi tu po dziś dzień, choć
dawno już w żadnej ławce nie siedzi nikt z domu, z którego został wypędzony. Anonimowe
świadectwo pobytu w tych murach jakiejś istoty, która spędziła tu 3 lata swego
życia. Te kwiatki sprawiają wrażenie jakby nie rosły, jakby wciąż były takie
same, co najwyżej zwiędną, stracą liście i znikną, ale nie urosną. Kto wie,
może to reakcja na wypędzenie? Na rzucenie w zmieniający się jak w
kalejdoskopie tłum? W smutne ściany płaczące płatkami tynku i farby?
O rany, jeszcze 2 godziny. Ani wstać, ani pospacerować, paru
kroków choćby zrobić. Okropność. Od tych twardych krzeseł hemoroidów dostanę. Albo
odcisków na kościach, co mam je w tyłku. Nie wiem jak się nazywają, przez większość
roku nawet nie wiem, że je w ogóle mam. Za to na maturze dowiaduję się o
ich istnieniu niezawodnie. Czuję jakbym
siedział tylko na nich, żadnej skóry, tłuszczu, mięśni – nic. Tylko sklejka i
gnat. Niezawodny wskaźnik eventowy: dupa boli, znaczy matury!
Godzina. Wciąż większość czasu przede mną. To bezczynne i
nieruchome siedzenie to tortura. Kolega Skakany siedzi twardo, koleżanka BDM
zaczyna słabnąć, zaczyna wyglądać nieszczęśliwie i oklapło. Czy ten chłopak
krwawi? Przód koszuli ma zalany strumieniem krwi?! Aaaa… to tylko krawat,
zajebiście czerwony. W sumie nietypowe to, gdyż reszta ma czarne. No nie, jest jeden
łososiowy. No i ja się wyłamuję. Ale ja w ogóle nie mam czarnego krawata.
Cholera, dopiero godzina dziesięć. Tyle jeszcze czasu. Ciekawe
jak Ajs się bawi. Pewnie równie wybornie jak ja. Hebius na pewno krząta się na
świeżym powietrzu, coś ma do roboty, jakieś zajęcie, przy którym widzi efekt
swojej pracy, a nie takie… pierdzenie w stołek. A nie, nawet i tego nie możemy
robić – procedury OKE pierdzenia w cokolwiek nie dopuszczają. Trudno się
dziwić, w końcu to ich specjalność i zazdrośnie strzeżona prerogatywa.
Niektórzy zaczynają pisać wypracowanie. Kolega Skakany
dyskretnie pokrzepia się colą. To wyjaśnia czemu nie przysypia i oczy mu się
nie kleją. Ale siedzi z tyłu, a ja na widoku i metr od najbliższych zdających,
więc mi nie wypada.
Bycie przewodniczącym zespołu nadzorującego to jednak
krótsza słomka. Najwygodniej to być na wyjeździe, tzn. siedzieć w zespole
nadzorującym w innej szkole: zero odpowiedzialności, mało co do roboty i to
tylko przy wpuszczaniu na salę, presja na powściągliwe zachowanie mniejsza, po zbieraniu
arkuszy tylko podpisanie się na protokołach i pryskamy wolni, mając już jedną
maturę odfajkowaną. A przewodniczący zespołu nadzorującego tak dobrze nie ma.
Ani
razu w tym roku nie jestem na wyjeździe, i chyba zawsze siedzę jako
przewodniczący. Znowu płacę za mój perfekcjonizm. Gdybym się opieprzał jak
niektórzy, to by mi żadnych odpowiedzialnych zadań nie dawali i mógłbym sobie
wygodniej „pracować”. A tak – JJP jest niezastąpiony! Cmentarze, kurwa, są
pełne ludzi niezastąpionych.
Półmetek! Teraz to już z górki. Przebiegle przechadzam się pod
pretekstem otwarcia okna. Duszno mi trochę. Siadam na drugim krześle, takie
samo, ale może gnaty w tyłku dadzą się nabrać i pomyślą, że to wyścielany
fotel.
90. minuta. Kończy pierwszy, chce wyjść, ale każę mu
przeczytać jeszcze raz, ale tak jakby to była cudza praca, którą widzi pierwszy
raz na oczy. To dość trudne, ale bardzo pożyteczne, bo pozwala wychwycić
przeoczone w ferworze pisania oczywiste błędy i pomyłki.
Nie nabrały się.
93. minuta. Pierwszy wyszedł. Kark mnie boli. Mięśnie mi się
spięły, pomaga masowanie.
110. minuta. Kolega Skakany jednak nie taki twardziel jak
się wydawało – wstał i przeszedł się do okna zlustrować parking. Teraz uprawia
tajną mikrogimnastykę rozluźniającą.
120. minuta. Jeszcze tylko niecała godzina. A mnie dopada
senność, oczy mi się same zamykają. Muszę się pilnować, żeby nie zasnąć, bo
zlecę z krzesła i będzie chryja jeszcze większa od łoskotu. Okropne uczucie,
jakby gałki oczne same mi się obracały
tak, żeby ukryć źrenice w głębi oczodołu. Ciekawe na ile widać, że mi się oczy
turlają. Właściwie, to wcale nie ciekawe.
Jeszcze 45 minut. Dopiero 4 osoby wyszły. Jedna panna siedzi
i gapi się w okno, już chyba pół godziny. Walczę z zamykającymi się oczami.
Jakie paskudne karnisze, model – późny Gomułka. Firanki nie
lepsze; jak w wiejskim domu staruszki, co to jej „już nie potrzeba nowych, bo
ona stara, nie warto!”. I te zasłony wprowadzające odważnie asymetryczne przełamanie
monotonii – w każdym oknie tylko jedna.
Jeszcze 35 minut. Kolega Skakany wstaje i robi po kilka
kroków. Koleżanka BDM twardo siedzi, to znaczy częściowo twardo, bo wzięła
sobie tapicerowane krzesło biurowe, więc siedzi miękko, ale nieustępliwie. Sam
nie wiem… może obawia się, że kolega Skakany ją podsiądzie? Ale mnie to wydaje
się mało prawdopodobne, bo wygląda na dżentelmena.
Jeszcze 25 minut i jeszcze ośmioro pisze. Bujam się na
tylnych nogach krzesła – zawszeć to jakieś urozmaicenie i rozrywka. I walczę z
sennością. Niebezpieczna kombinacja – jak zasnę i rąbnę w tył, to… O-o, nogawka
mi się zawinęła. Niedobra nogawka!
20 minut i sześcioro. Mogliby sobie już pójść. Przecież NIKE
i tak za to nie dostaną. Polski w podstawie to ja nie wiem czy gdziekolwiek do
czegokolwiek się przydaje, więc wystarczy zdać. A tego przecież nie sposób nie
zdać, jeśli ma się szare komórki w ilości mnogiej.
Ze słowników skorzystała jedna osoba.
Jeszcze 10 minut i pięcioro pisze. Kolega Skakany oparty o
filar filuternie kręci nóżką, jak Piłsudski. Wyraźnie ma już dość. My się
trzymamy. Zastanawiam się czy zasłużyłem na eklerkę u Grycana. Albo dwie... Dawno
nie jadłem, ale z drugiej strony – ileż tam musi być kalorii. A cóż to jest
taka mała grycanowa apetyczna eklereczka? Chaps, chaps i po niej.
Jeszcze 6 minut…
Ostatni skończył na minutę przed końcem. Drań po prostu.
Zbieranie arkuszy, liczenie, pakowanie. Podpisy. Żegnam się
z zespołem i zdaję wszystko do dyrekcji. Alles Gut, więc wybywam.
Eklerki nie kupiłem.