czwartek, 31 maja 2012

Cyganka, pardon - enneagram

Na  blogu kerama znalazłem link do testu Enneagram. Sam nie wiem czemu mnie to zainteresowało, bo z reguły kompletnie ignoruję takie "badania". A tu cholerawieskąd impuls jakiś i proszę: "Chodź pan szanowny, proszę daj rękę! Cyganka prawdę powie! Cyganka nie oszuka!" No i JJP polazł...

I co też mu wyszło?

A łototo:
Żem jest "4w5" [1]  :-o

Nie będę przytaczał całego opisu bo długachny. Chciałem zrazu zrobić wybór cytatów, ale wyszłoby na to że się kreuję i tnę niewygodne ustępy.[2]


Więc konkretnie mła, to niby żem jest taki:

Czwórka ze skrzydłem pieć: 4w5 - "Włóczęga"

Skrzydło 5, daje czwórce introwertyczne zachowanie, odsuwanie się od innych, złożoną osobowość. Ta czwórka może być intelektualistką ale posiada wyjątkową głębię uczuć. Jest otwarta na duchowe i estetycznie doznania. Znajduje wiele znaczeń dla prawie wszystkich zdarzeń. Może posiadać silną potrzebę i umiejętność aby realizować się artystycznie. Samotnik, wygląda tajemniczo i jest trudna do "rozszyfrowania". Do świata zewnętrznego podchodzi z rezerwą, ale wewnętrznie bardzo go przeżywa. Gdy się w końcu otwiera, to bardzo gwałtownie i całkowicie, bez żadnych oporów.
 W stresie, 4w5 bardzo łatwo popada w alienację i depresję. Wiele czwórek z tym skrzydłem ma odczucie zupełnej inności, jakby pochodziły z innej planety. Narzeka na swój obecny los, wspomina i przeżywa wiele razy zdarzenia z przeszłości. Dość często ma posępne oblicze, odsuwa się od innych z uczuciem zawiedzenia lub poczuciem wstydu. Żyje we własnym świecie bólu i straty. Może mieć bardzo chorą duszę, wyobrażać sobie i interesować się własną śmiercią.

Nie powiem... cwani są - sporo się zgadza. Choć niewielka część to zdecydowane pudła.
_____________________________________________
[1] Brzmi jak "niw5niw9"...

[2]   I wyszedłby ustęp.

środa, 30 maja 2012

Jedynka bez zagrożenia

Ciekawa i wiele mówiąca o polskim systemie oświaty jest interpretacja przepisów narzucana szkołom przez urzędników kuratoryjnych i ministerialnych. Jednym z najważniejszych aktów prawnych regulujących ocenianie jest Rozporządzenie Ministra Edukacji Narodowej z dnia 30 kwietnia 2007 r. w sprawie warunków i sposobu oceniania, klasyfikowania i promowania uczniów i słuchaczy oraz przeprowadzania sprawdzianów i egzaminów w szkołach publicznych. Czytamy w nim na przykład... 
§ 11. ust. 9. Przed rocznym (semestralnym) klasyfikacyjnym zebraniem plenarnym rady  pedagogicznej nauczyciele prowadzący poszczególne zajęcia edukacyjne oraz wychowawca klasy są obowiązani poinformować ucznia i jego rodziców (prawnych opiekunów) o przewidywanych dla niego rocznych (semestralnych) ocenach klasyfikacyjnych z zajęć edukacyjnych i przewidywanej rocznej ocenie klasyfikacyjnej  zachowania, w terminie i formie określonych w statucie szkoły.
Z powyższego przepisu odczytuje się zasadę, że jeśli z przedmiotu X nie podało się przewidywanej oceny "niedostatecznej", to nie wolno jej wystawić.  A przecież to nadinterpretacja! "Przewidywana" czyli z założenia niepewna - może się nie ziścić.  
Jednocześnie naciska się, żeby okres między owym poinformowaniem, a posiedzeniem rady był dostatecznie długi, aby uczeń mógł poprawić sobie ocenę [1].
§ 4. 1. Nauczyciele na początku każdego roku szkolnego informują uczniów oraz ich  rodziców (prawnych opiekunów) o:  
(...)
 3) warunkach i trybie uzyskania wyższej niż przewidywana rocznej (semestralnej) oceny klasyfikacyjnej z obowiązkowych i dodatkowych zajęć edukacyjnych.  
2. Wychowawca klasy na początku każdego roku szkolnego informuje uczniów oraz  ich rodziców (prawnych opiekunów) o:  
(...) 
2) warunkach i trybie uzyskania wyższej niż przewidywana rocznej oceny  klasyfikacyjnej zachowania;  

Tu zaś widzi się bezwzględny zakaz wystawienia w klasyfikacji rocznej oceny niższej niż proponowana. Choć na zdrowy rozum przepis dotyczy tylko określenia co uczeń ma zrobić, żeby się poprawić. Chodzi o to, żeby szkołą dawała mu taką możliwość. To że nie pisze się o "warunkach i trybie uzyskania niższej oceny" jest oczywiste - wystarczy że nie będzie się uczył, więc co tu dodawać i określać? Ale głupiec czyta i głupio rozumie. Ma być tylko lepiej! 
W efekcie uczeń może po, jak to się mówi, wystawieniu zagrożeń olać szkołę i guzik można mu zrobić, bo jedynki już mu wystawić nie można. Być może są szkoły w których dyrektorzy opierają się tej presji kuratoriów, ale nasza niestety do nich nie należy. Po gromkiej krytyce i buńczucznych zapowiedziach oporu skrupulatnie wykonuje się ich polecenia, choćby głupie i szkodliwe.
____________________________________
[1] U nas jest to miesiąc dla zajęć (przedmiotów) i dwa miesiące dla oceny zachowania.

wtorek, 29 maja 2012

O węgorzu i kiepskim wychowawcy

Nie radzę sobie z klasą i powinienem zrezygnować z wychowawstwa. :-(

* * *

Najechały mnie absolwentki z mojej zapoprzedniej klasy (pozbyliśmy się ich 4 lata temu). Nie widzieliśmy się ze 3 lata. Najpierw pisnęły: "Jaki chudzina!" A potem stwierdziły, że wyglądam jakbym wyszedł ze szpitala onkologicznego. Fakt, że od ich czasów trochę schudłem, ale odchudzony kaszalot nie staje się jeszcze automatycznie węgorzem. 
Zajęczałym zgodnym chórem, jakie wtedy były głupie, jakie głupoty robiły. Gdyby z obecną wiedzą znowu miałyby być w szkole, to by mnóstwo rzeczy inaczej robiły. No i nie doceniały tego co miały.

* * *

Dyrekcja nasza miłościwie nam panująca niedawno rozgromiła konkurencję w konkursie na trzecią kadencję. Zważywszy na plotki, iż w konkursie wystartują tuzy i filary Klubu im. Turkucia Podjadka to niewątpliwie pozytywna informacja. Fakt, że w konkursie startowała tylko jedna kandydatka w niczym nie umniejsza skali sukcesu.

* * *

Koleżanka Szepcząca naskoczyła na mnie, jak mogłem nie zagrozić Kowalskiej, a Malinowską i owszem. Uprzejmie wyjaśniłem - jak mogłem, a jej się ulało że Kowalska nie jest taka niewinna, żetożetamtożeowamto. Bardzo grzecznie wytłumaczyłem, że o jej problemach z wiarygodnością Kowalskiej to ja się dowiaduję dopiero teraz. Jedyne informacje jakie miałem na temat tej panny to z zebrania zespołu, na którym koleżanka Szepcząca odmalowała obraz dziecka wymagajacego pomocy i wsparcia. Obraz ten wzmocnił zastępca koleżanki Szepczącej (czyli II wychowawca) chodzący ostatnio i proszący, żeby dziecku pomóc. No to dziewczynie pomogłem prolongując terminy popraw i zaliczeń. Żadnych prezentów nie było i nie będzie. A Malinowska to leń śmierdzący jawnie op...ący się na moich lekcjach. 

Skoro koleżanka Szepcząca miała z pogrywającą panną jakieś przejścia to należało mnie (i nas) o tym zawczasu poinformować że sytuacja uczennicy się zmieniła - jasnowidzem nie jestem. Zastępcę sobie sama wybrała i jeśli nie dogadali się w tej sprawie to niech mają pretensje do siebie, a nie do mnie. Byłem wielce powściągliwy i kulturalny, bo bez trudu mógłbym sobie wyobrazić bardziej dobitne skomentowanie takich pretensji.

poniedziałek, 28 maja 2012

Świadectwo z poślizgiem

Dla urozmaicenia typowej tematyki i oderwania od dołka znalezione w sieci pytanie dyrektora jakiejś szkoły. Ciekawe jak układać się mogą ludzkie losy.

"Czy można wydać świadectwo Pani, która w 1980 roku skończyła szkołę zasadniczą i nie dostarczyła wówczas protokołu czeladniczego i co oczywiste nie otrzymała świadectwa. Zdała egzamin czeladniczy w 2012 roku i chce świadectwo. Z jaką datą ewentualnie i na jakim druku i czy jest na to pp."

Padła odpowiedź, że oczywiście - świadectwo się należy, z datą obecną.

Cóż, jak widać da się pewne sprawy zakończyć nawet po wielu latach. :-)

niedziela, 27 maja 2012

Szaflandia

Jest sobie odległa, a jednocześnie bliska przecież kraina zwana Szafą. Żyją tam chłopcy, którym na widok innych chłopców  serca biją mocniej, niż na widok dziewczynek. Ale z obawy jak na to zareagują inni ludzie - ukrywają to. Wypierają swą odmienność od większości, udają że są tacy jak reszta. 

O istnieniu Szafy od jakiegoś czasu już wiemy. O wiele mniej osób zdaje sobie sprawę z tego, że Szafa jest zamknietą niewidzialną barierą doliną leżącą na większej wyspie - Szaflandii. Mieszkają tam ci, którzy mieli dość odwagi, siły i rozumu, by wyjść z Szafy, ale nie dość by ułożyć sobie życie w zgodzie ze sobą.

Wiedzą, że są inni niż większość, szczególnie tego nie ukrywają, marzą o tym, żeby założyć swoją rodzinę, mieć kochającego partnera, własne bezpieczne gniazdko, swój ciepły i przytulny azyl dający schronienie przed obojętnym i pędzącym światem. Ale na opuszczenie Szafy zużyli cały zasób odwagi i wytrwałości jaki mieli i nie zostało im go już ani trochę by odpłynąć z Szaflandii.

Ci co mają dobry wzrok mogą ich zobaczyć siedzących na wybrzeżu i wpatrzonych w horyzont, jak marzą o statku, którym przypłynie ich ukochany. Że podejdzie do nich, tak piękny jak w ich snach i marzeniach, wyciągnie rękę i powie: "Chodź ze mną. Przepłynąłem ocean, by Cię odnaleźć." I odpłyną trzymając się za ręce na rufowym pokładzie wielkiego statku prosto ku wschodzącemu słońcu szczęśliwej przyszłości.

Ci którzy ich widzą nie mogą pojąć, dlaczego chlopcy na wybrzeżu nie reagują na przybijające do przystani statki. Dlaczego odwracają się od chłopców, którzy do nich zagadują. Ba, wielu z nich ucieka nawet kiedy ktoś do nich podchodzi. 

Ale wracają na wybrzeże czasem co wieczór, czasem co jakiś czas i skuleni, obejmując rękami kolana, wpatrują się w horyzont czekając na swe marzenie. Coraz starsi, coraz smutniejsi, aż rozwiewają się w końcu jak pył niesiony morską bryzą.

Ci co mają dobry słuch powiadają, że szumiący wybrzeżem wiatr układa się w słowa:

O mój wymarzony,
O mój wytęskniony,
Nie wiesz przecież o tym nic,
Że tutaj na brzegu za Tobą ktoś
Wypłakał z oczu łzy... 
A choć czas ucieka
Z utęsknieniem czekam
Aż przyjedziesz po mnie sam,

I zabierzesz miłość swą
Hen, do pałacu, w raj!

Ja wciąż czekam biedny i to mój sen,
Co całe życie trwa...


sobota, 26 maja 2012

Nowoczesne ocenianie

Biedny Atlu, jak się obawiałem, doznał wstrząsu na widok odkryć matematycznych naszej młodzieży, czyniących jego wiedzę przestarzałą i zwietrzałą.

Wspomniałem w jednym z komentarzy o tym, że systemu oceniania ewoluuje w kierunku dawania punktów za znalezione pozytywy i broń Boże nie odejmowania punktów za bzdury. Jak to w praktyce wygląda?

Jeśli w temacie "Omów wojny polsko-tureckie" uczeń napisze:

"Kara Mustafa - dzielny wódz Krzyżaków
prowadził swe wojska przez Alpy na Kraków
"

to trzeba mu dać punkty, bo:
  1. wskazał Kara Mustafę i prawidłowo zidentyfikował jego kierowniczą rolę wojskową oraz pokusił się o próbę charakterystyki postaci przez wskazanie jednej z jego cech - "dzielny", 
  2. właściwie określił strategiczne cele tureckie - uderzenie w samo serce Rzeczypospolitej - Kraków.
  3. dodatkowo słusznie nawiązał do szerszego kontekstu ekspansji tureckiej wymierzonego w cesarstwo i papiestwo poprzez wzmiankę o Alpach.
  4. Dostrzegł związki Polski ze światem chrześcijańskim. Jednocześnie wzmiankując Krzyżaków dał do zrozumienia, że wie iż świat chrześcijański nawet w obliczu muzułmańskiego zagrożenia nie stanowił jedności, był podzielony, więcej nawet - był skonfliktowany.
No i spokojnie punktów się uzbiera dość, żeby młody człowiek egzamin zdał. I oto chodzi! Żeby wyborca był zadowolony. Bo i polityk zadowolony będzie. A święty Biurokracy będzie się cieszył, że mu wyznawców przybywa.

Co nie?! Dobrze mówię, panie Boczku?!

piątek, 25 maja 2012

Samoocena

Siostrunia od półtora roku traci pracę. Znaczy, mniej więcej wtedy oznajmiła przygnębiona, że za pół roku ją straci, bo się firma restrukturyzuje i likwidują jej dział. Firma szuka oszczędności, tnie koszty, zwalnia pracowników. Minął miesiąc, który miał być ostatnim jej pracy, minął kolejny i następny i jeszcze następny... 
Od dawna słyszałem, jaka to jest beznadziejna w pracy, jak to się myli, jak to wszystko strasznie trudno jej ogarnąć, jaka to jest beznadziejna (powtórzenie konieczne, raz nie oddawałby stopnia jej beznadziejności), że jest ślepa i nie widzi, zapomina, za stara, zapomina (no właśnie, sami widzicie jak zapomina), na pewno ma Alzheimera, początki albo zaawansowane stadium (zależnie od nastroju).

Jak pracowała na próbnym, to było przecież jasne, że nigdy jej nie przyjmą po zakończeniu próbnego. Jak jej zaoferowali umowę o pracę, to było że przecież nie wiadomo na jak długo, to znaczy wiadomo, że na krótko a w ogóle to i tak ją zaraz pewnie wyrzucą, bo przecież ona się do niczego nie nadaje i nic z tego co ma robić - nie rozumie.  Jak ją zwolnią to przecież nie znajdzie nowej pracy, bo jest za stara i nikt jej nie będzie chciał, nie będzie miała z czego żyć etc.

Dziś sobie gadamy, ustalamy strategię najazdu z okazji dnia Matki. Zagaduję o robotę. I cóż się okazuje? Otóż, istotnie, firma zamyka wreszcie jej dział i po fuzji otwiera zupełnie nową strukturę zajmującą się tym segmentem działalności. Zespół osobowy zostanie zbudowany od podstaw, częściowo w oparciu o dotychczasowy personel, a częściowo w oparciu o nowych pracowników. I okazało się, że zaproponowali Siostruni tam pracę. Pytam na jakim stanowisku. Takim a takim. Nie znam się, ale kojarzę że inne niż do tej pory i intuicyjnie obstawiam, że chyba bardziej odpowiedzialne. Pytam czy to nie jest raczej awans. Siostrunia półgębkiem przyznała, że "no... właściwie... to można tak powiedzieć"!

I dawaj zaraz w jęk, że na pewno nie zaproponują jej umowy o pracę, tylko okres próbny i że znowu będzie "zaczynać od zera" itd. Trochę mi zeszło na oświecaniu jej, że powinna być zadowolona z propozycji angażu. Że gdyby była rzeczywiście tak beznadziejna to by jej nie proponowali pracy w nowej strukturze. Że gdyby faktycznie tak kiepsko sobie radziła, to by jej nie proponowali zupełnie nowego stanowiska i nowego, trudniejszego zakresu obowiązków itd. itp.

Biedna ta moja Siostrunia - najpierw tatuś, a potem ślubne, pożal się Boże, szczęście wbijali jej w głowę, że jest beznadziejna i do niczego się nie nadaje. A kiedy uwolniła się od jednego i drugiego, to i studia skończyła - jedne, drugie, i pracę znalazła, i jak widać dla przełożonych jest całkiem wartościowym pracownikiem, mimo wieku over fifty, czyli  niezbyt atrakcyjnego na dzisiejszym rynku pracy. Tylko tak ciężko sprawić, żeby jeszcze sama w to uwierzyła...

* * *

Bambini potrafią być rozbrajające. Idę korytarzem, w ręce niosę dużą reklamówkę z logo znanej cukierni (jednak aktualna zawartość całkowicie niejadalna). Mijam moje diablęta weneckie siedzące i leżące pod salą i przystanąłem na moment, ci na mój widok - zaczynają mi radośnie machać. Podchodzę bliżej. Promiennie uśmiechnięty Wolfi, wpatrzony w reklamówkę, uprzejmie rzeczowym tonem:
- Ma pan tam coś do zjedzenia?

czwartek, 24 maja 2012

Umysłom ścisłym

Klasa matematyczna, pierwsza. Kartkówka. Za moich czasów to się robiło w klasie czwartej, może piątej - podstawówki. A tu ogólniak. I czytamy...

  • Trójkąt prostopadły.
  • W czworokąt można wpisać okrąg, wtedy gdy dwusieczne wszystkich boków przetną się w punkcie.
  • Środek okręgu jest w miejscu przecięcia jego wysokości.
  • Środek okręgu jest to miejsce w którym skupiona jest cała masa trójkąta.
  • Środek ciężkości trójkąta to prosta dzieląca kąty trójkąta. Dzieli większy trójkąt na dwa mniejsze.
  • Suma kątów trójkąta prostokątnego wynosi 90 st.
  • Przekątna przecina trójkąt pod kątem prostym. Wzór na przekątną  d=√a2+b2

Nie, kochani, to nie jest fake. To autentyki. A teraz niech ktoś ocuci Atlu... :-)

* * *
Niedawno przypełzłem z wiązanki. Wiązanka to: lekcje, rada i zebranie z rodzicami - wszystko jednego dnia, w szkółce od rana do wieczora, przy niefartownym układzie nawet 13 godzin w pracy. 
Na szczęście dziś obeszło się bez ekscesów, ale wyszedłem zmęczony. Paru rodziców nie przyszło, choć to zebranie obowiązkowe (zagrożenia) i bedę musiał ich obsyłać poleconymi z info że ich pociechy mogą dostać jedynkę. W sumie nie mogę na moich rodziców narzekać, bo chodzą nieźle, choć z drugiej strony mam i takich, którzy dziś pojawili się drugi raz - poprzednio byli we wrześniu i przez wszystkie miesiące "pomiędzy" nie odczuwali potrzeby kontaktu ze szkołą ich dziecka.

środa, 23 maja 2012

Człowiek z półki

Notatka vermisa "samotność w sieci" (polecam) zainspirowała mnie do pewnej refleksji.

Ulegliśmy złudzeniu, że dzięki niezłym pensjom, emeryturom, opiece socjalnej i nowoczesnej medycynie nie potrzebujemy drugiego człowieka jako wsparcia. Skupiliśmy uwagę na materialnej stonie życia dzielnie w tym wspierani przez świat reklamy i mediów.

Staliśmy się przed wszystkim konsumentami - liczy się ilość i wartość dóbr materialnych, zaś więzi międzyludzkie zarazem im podporządkowaliśmy i zrównaliśmy z nimi. Drugiego człowieka sprowadziliśmy do rangi towaru w supermarkecie życia: ma być tani, efektowny, nie psuć się i być użyteczny, a kiedy nam się znudzi powinniśmy mieć możliwość łatwej wymiany na nowy, fajniejszy egzemplarz.

Oczekujemy, że drugi człowiek będzie przede wszystkim wygodny i niekłopotliwy, a my będziemy mogli po niego sięgnąć zawsze wtedy, kiedy nam na to przyjdzie ochota. On zaś nie będzie nam zawracał głowy i nie bedzie przypominał o swoim istnieniu, kiedy będziemy zajęci innymi przyjemnościami.

wtorek, 22 maja 2012

Zamiast na wilegiaturze, znów się nudzę na maturze

Z notatnika przewodniczącego pewnego zespołu nadzorującego.
część 6.

Ostatnia matura w tym roku, na szczęście. Choć teoretycznie jeszcze może mnie to szczęście trafić w terminach dodatkowych, ale mam nadzieję okazać się nie dość godnym tak wielkiego wyróżnienia.

Na egzaminie spokój, płyta w porządku, odtwarzacz też, arkusze bez usterek. Komisja bez zastrzeżeń: kolega Bohema i koleżanka z importu. Trudno rzetelnie oceniać kogoś po paru minutach oglądu, ale tak pierwszym wrażeniem jadąc, to (biorąc pod uwagę nauczany "przedmiot") koleżanka kojarzy się raczej ze Starym niż z Nowym Testamentem i to w dodatku tak... przedsoborowo. Być może w rzeczywistości jest świetną katechetką, ale na "dzień dobry" mnie jako ucznia by raczej odpychała niż przybliżała ku światłu bożemu. A kontrast jaki tworzyła z kolegą Bohemą był paradny.

Urozmaiceniem okazał się męczący warkot silników. Jak się okazało, miasto akurat zabrało się za pielęgnację okolicznych trawników wypuszczając na nie stonkę kosiarkową. Szczęściem w nieszczęściu wyroiła się w drugiej części egzaminu, a nie w pierwszej sprawdzającej rozumienie ze słuchu, bo wtedy zagłuszyłaby lektora.

I znów stały punkt programu: walka z sennością. Jeszcze trzy kwadranse do końca, a mnie oczy same się kleją.

Modowe zrzędzenia dziadka Zgredka odcinek 6.
Prawie wszyscy ubrani znośnie. Jedna tylko panna wyłamała się strojem pasującym do zakupów w sklepie objazdowym na letnisku, ale nie do matury. Kwieciście wzorzysty kreton sprawiał wrażenie, jakby jedna sukienka babci posłużyła do obszycia w bluzeczki kopy wnucząt. To samo z nogawką dżinsów dziadka, które wystarczyły dla wszystkich na spódniczki.
A właśnie - nogawka. Od jakiegoś czasu młodzianie zadają szyku paradując w zwężanych dołem spodniach z wywiniętymi w przyplaskany obwarzanek nogawkami i gołymi kostkami, do tego koniecznie Vansy i stopki. Całość, z punktu widzenia estetyki męskiej sylwetki, wygląda po prostu fatalnie. Chyba najgorszy efekt dają te obciśnięte na nodze u dołu spodnie. Nie znoszę spodni rozszerzajacych się u dołu, ani w ogóle zbyt luźnych, ale takie zwężenie to gruba przesada. Szorty, bermudy, korsarki są OK, ale takie podskubane "coś" jest bleueee!

Kolega Bohema i koleżanka Przedsoborowa pędzili do każdego zdającego sygnalizującego, że skończył i nim wyszedł sprawdzali nie tylko kodowanie arkusza, ale i to czy przeniósł wszystkie odpowiedzi na kartę odpowiedzi sunąc palcem po karcie. 

Z jednej strony rozumiem troskę o ucznia. Ale z drugiej jednak strony to nie uczeń, tylko absolwent, człowiek nominalnie dorosły i pilnowanie za niego tak podstawowych kwestii to nadopiekuńczość. No i niezgodne z procedurą [1].

Kijem tego co nie pilnuje swego, a tu państwo lecą jeszcze na odchodnym noska obetrzeć, bo absolwent liceum pewnie sam tego dobrze nie potrafi. Ja tylko przypominam zbierającemu się do wyjścia o sprawdzeniu, czy wszystko co trzeba jest przeniesione na kartę odpowiedzi.

Tu egzamin dojrzałości, a tu sprawdzamy czy aby na pewno dwumetrowe dzieciątko zapisało odpowiedzi tam gdzie trzeba. Ale może nieprzypadkiem zmieniono nazwę egzaminu z "dojrzałości" na "maturalny".
_____________________________________
[1] Poprawność zakodowania arkusza sprawdza się przed rozpoczęciem pisania. Potem zespół nadzorujący ma nie zbliżać do arkuszy, aż do momentu ich pakowania do koperty po zakończonym egzaminie.


poniedziałek, 21 maja 2012

Blaknące złudzenia

Od jakiegoś czasu chodzą za mną szafki do sypialni, nad drzwiami. Projekt już jakiś czas temu zrobiłem, ale wczoraj dojrzał i wyewoluował. Miały być na książki, ale moje zaufanie do gomułkowskiej dziurawki ułożonej szóstką jest chyba nie dość duże. To że od lat wisi tam ~40 kilo książek, nie znaczy że tyle samo powisi ~90 kilo (o nowych otworach na kołki nie wspominam).
Lubię pewne i solidne rozwiązania, więc książki tam jednak nie zawitają, tułając się dalej na podłodze. Do szafek trafią moje hobbystyczne zbiory. Są dużo lżejsze od książek, a umieszczenie ich wysoko nad podłogą dodatkowo ochroni przed kurzem. Wymagało to zmiany projektu, ale gruntowne przewymiarowanie tylko na dobre wyjdzie, bo akuratnie podziały wyjdą i powinno zgrabnie się komponować.

A po co ja o tym przynudzam?
Ano... bo zdałem sobie sprawę, że chyba mój powrót do modelarskiej dłubaniny [1] i powrót do stolarki [2] zwiastują coś poważniejszego niż tylko wiosenne przebudzenie. Stopniowo wyzbywam się żywionych od jakiegoś czasu złudzeń, że coś się w moim życiu osobistym zmieni i chyba szukam aktywności, która odwróci od tego moją uwagę[3].
Rozum podpowiada, żeby znów trzeźwo spojrzeć na rzeczywistość i dać sobie spokój z przebudzonymi mrzonkami - nikogo już nie znajdę, bo na takie kaszaloty pasztetowe nie lecą[4]. Ale emocje nie chcą się jeszcze pogodzić z tym, że na zawsze już pozostanę sam.

Skoro nie zasługuję na miłość, to może chociaż zasługuję na szafkę...

_____________________________________
[1] Po klikumiesięcznej przerwie.

[2] Po troszkę dłuższej niż kilkumiesięczna przerwie.

[3] Co gorsza, odzywa mi się stara, dobrze znajoma, co nie znaczy utęskniona, skłonność do odsuwania się od znajomych. Zaczynam się zwijać do skorupki i zamykać. Niedobrze.

[4] Ci, którzy mi się podobali nawet i spojrzeć na mnie nie chcieli, a ci którzy na mnie i lecieli, to się nadawali tylko do zestrzelenia. ;-)

niedziela, 20 maja 2012

Wiedza precz!

Od pewnego czasu modne wśród postępowych znawców i uzdrowicieli oświaty jest lansowanie tezy, że szkoła powinna uczyć umiejętności a nie wiedzy. Teza w pewnym stopniu słuszna, w pewnym zaś bzdurna. Per saldo w rzeczywistości groźba wyrządzenia przez jej wyznawców szkód jest poważna.

Jak można uczyć umiejętności bez wiedzy? Konieczne jest mądre zbalansowanie jednego z drugim. A tego jakoś nie widać, ani nie słychać. Żeby się posłużyć jakimś narzędziem trzeba wiedzieć jak ono wygląda. Tymczasem u nas od parunastu lat goni się za mirażem. Rzuca się jakieś nośne hasła, czy też "słowa-klucze", które mają otworzyć sekretne drzwi dzielące nas od krainy szczęścia i pomyślności. Pokrzykiwanie "Umiejętności a nie wiedza!" (najlepiej z dodaniem "encyklopedyczna" co ma oznaczać już zupełne potępienie) prowadzi do otumanienia ludzi. To przecież wygląda jak ofensywa szaleńców, pociągających  za sobą głupców.

Jak można mieć umiejętności nie wiedząc? Jak uczeń ma dokonać najprostszej analizy tekstu źródłowego, kiedy nie ma pojęcia o jego kontekście historycznym?

Prowadzi to do takich sytuacji jak na przykład:

Scenka 1.

Lekcja języka włoskiego. Układanie dialogu. Koleżanka Przylądek próbuje naprowadzić uczennicę na sformułowanie po włosku pytania "jak ma dojść do portu?" Ani w ząb - panna nie kuma o co chodzi. 

Nauczycielka: - Jeśli chcesz się dostać z Genui na Sardynię, to jakim środkiem komunikacji?
Panna: - Pociągiem!


Scenka 2.

Historia. Praca z tekstem źródłowym. Fragment "Deklaracji Niepodległości" Stanów Zjednoczonych. Uczniowie mają się wykazać umiejętnością analizowania źródła, m.in. odpowiedzieć na pytanie: 

"Jak autorzy Deklaracji Niepodległości uzasadniali konieczność wypowiedzenia posłuszeństwa Koronie Brytyjskiej?

A oto co smakowitsze odpowiedzi:
  • Twórcy Deklaracji Niepodległości uważali, że Korona Brytyjska chce zawładnąć narodem Polski.
  • Uważali, że Korona Brytyjska nie działała na korzyść naszej ojczyzny – nadużywała, przywłaszczała, dążyła do całkowitego opanowania i całkowitej kontroli nad Państwem Polskim. 
  • Dostrzegli nadużycia i przywłaszczenia ze strony Korony Brytyjskiej, mające na celu narzucenie jarzma na Polskę.
  • Uzasadnieniem konieczności wypowiedzenia posłuszeństwa Koronie Brytyjskiej przez naród polski było nienależyte przestrzeganie przez ówczesny rząd praw najistotniejszych czyli prawa do życia, do wolności i do szczęścia. (...) Naród polski powinien mając na uwadze przyszłe dobro i bezpieczeństwo państwa polskiego jak najprędzej wyprzedz rząd brytyjski.

 Oto do czego w praktyce prowadzi spełnienie postulatu red. Pacewicza z Wyborczej i innych, o nie uczeniu wiedzy, bo ta jest przecież na wyciągnięcie ręki, a skupienie się na umiejętnościach. Uczniowie wykazali się umiejętnością interpretacji tekstu, tylko ich rozpaczliwy brak elementarnej wiedzy zawiódł na manowce. I jaka jest wartość tak powstałych bzdur?

sobota, 19 maja 2012

Nowe perspektywy wkręcania

Znów piątek i zbliża się koniec kolejnego tygodnia. Jakie odkrywcze, prawda? Miło, że choć słońce zaświeciło, bo ostatnich kilka dni było paskudnych - ziąb, ponuro, paskudnie. Ostatniej nocy wyciągnąłem koc i dzięki niemu mogłem kołdrę naciągnąć na głowę. Bo ja zmarźluch jestem.

Sprawiłem sobie nowe narzędzie - wkrętarkę. Dotychczasowa akumulatorowa Stanleya zaczęła zdradzać wyraźne objawy dobijania do 67-ki, a używanie jednej wiertarki do wiercenia i wkręcania było niewygodne. Szperałem w sieci, żeby się zorientować w temacie i wybrać coś sensownie kompromisowego, między jakością i ceną. Lubię Boscha i już sie przymierzałem do zgrabnej akumulatorówki, która mi w ręce leżała jak ulał, ale po namyśle, postanowiłem dać sobie spokój z akumulatorami. To niepraktyczne rozwiązanie przy zastosowaniach incydentalnych (to znaczy: robota raz na jakiś dłuższy czas), bo akumulatory szlag trafi nim się obudowa zdąży zarysować. Poza tym ładowanie jest niewygodne. Jak trzeba coś zrobić, to zwykle okazuje się, że akurat akumulator nie naładowany. Prace wykonuję w domu, z zasilaniem nie ma problemu, więc wybrałem wkrętarkę sieciową. Sześć metrów kabla to akurat, żeby zapewnić swobodny dostęp do potrzebnych miejsc.

Rozważałem Makitę, która byłaby milsza z racji lepszej jakości, ale z uwagi na cenę stanęło na Skilu. Uznałem, że przy narzędziu pomocniczym, mogę zaryzykować i przyoszczędzić. Przy takim, które warunkuje wykończenie i jest niebezpieczne, jak np. strug to już na cenę mniej bym zważał i kupił coś lepszego.

Miałem kupić w necie, ale zaszedłszy przypadkiem do Lerłasa trafiłem na promocję. Cenowo wychodziło mniej więcej na to co na Allegro z porto, ale odpadał problem umawiania się i czekania na kuriera, bądź drałowania Bóg wie gdzie po odbiór paczki, gdy kurierowi nie chce się zadzwonić. Więc nabyłem sobie drogą kupna. Fajne ustrojstwo, po wykończeniu widać, że to sprzęt budżetowy, nadrabiający wzornictwem. Zobaczymy jak się będzie sprawował.

piątek, 18 maja 2012

Same szóstki

Dziś miałem tylko trzy lekcje, ale potem musiałem siedzieć nad dziennikiem elektronicznym, żeby jako tako zsynchronizować go z dziennikiem papierowym w zakresie frekwencji. W sumie dłużej siedziałem nad papierami niż lekcje prowadziłem.

Trzeba było także posprzątać po pewnym rodzicu, który wziął w swoje ręce usprawiedliwianie pociechy, to znaczy na zebraniu sam pozaznaczał w dzienniku, oczywiście bez mojej wiedzy i bez powiadomienia mnie. Wrócił do domu zadowolony ze swojej pierwszej w życiu wywiadówki i oznajmił żonie: "Kochanie! Usprawiedliwiłem wszystkie nieobecności Młodego!" Cóż, żonie nawet przez myśl nie przemknęło spytać swe ślubne szczęście a jakteż on to zrobił. Aż się sprawa rypła, kiedy zauważyłem, że coś mi się osobliwie charakter pisma zmienił. Szczęściem szybko się wyjaśniło i na reputacji dzieciaka nie zaciąży. Muszę przyznać, że kiedy zorientowałem się, że to nie moje pismo, pierwszy podejrzany jaki mi się wyświetlił to był rodzic, a nie uczeń. Dla mnie nauczka - nie spuszczać dziennika z oka, nawet na chwilę.

Trwają ustne matury. Ileż dają nam emocji, zwłaszcza te z języka ojczystego. Mamy taki dream team, że się trzeba co roku modlić, żeby wszyscy zdali. A i tak nie zdają. Dziś w komisji zasiadły dwie panie znane z... eee... nazwijmy to - bezkompromisowej skrupulatności. Sam pomysł, żeby je razem zestawić już zasluguje na medal. Do tego dano im do egzaminowania klasę, w której przedmiotu uczyła, eee... to jest raczej chciałem napisać: lekcje miała koleżanka Loony. Drugi medal, bez dyskusji.

Wychodząc pytam woźnego o jakiś odsłuch z ustnych - nic nie wie. To chyba dobrze? Widzę na horyzoncie Wice, więc pytam jego. Emanujący spokojem baryton niesie krzepiące przesłanie:
- Spo-koj-nie! Tam uczyła Loony, to klasa Słonko, panie się lubią - DOBRZE BĘDZIE. Nic się nie martw!

Uspokojony takim komunikatem z mostka zszedłem z pokładu. Wprawdzie popiskiwał cienki głosik powątpiewania, że przecież wychowawczynią tej klasy jest kto inny niż koleżanka Słonko, ale machnąłem na to reką. Co ja będę szukał dziury w całym - przejęzyczenie pewnie.
Minęło parę godzin, rozmawiam sobie z Keldą, dzielimy się wieściami (Ona dziś była na gościnnych występach, stąd złakniona niusów z naszej tratwy Meduzy) - comme d'habitude. Opowiadam o rozmowie z Wice, a Kelda na to, że rozmawiała z koleżanką Wojującą Feministką.

Kelda: - No i pytam ją jak zdawali. A ona mówi, że same szóstki.
Ja: - To chyba dobrze. Tylko dlaczego ona mówi o celujących, przecież na maturze nie ma ocen?
Kelda [zanosząc się ze śmiechu]: - Nieee, nie rozumiesz! Szóstki to znaczy po sześć punktów! [1]

No, i dobrze było! Wręcz rewelacyjnie. Ile już tych medali poszło? Dwa? To niech będzie i trzeci - za prognozę i samopoczucie.

__________________________________________
[1] Sześć punktów to 30%, czyli minimum żeby w ogóle zdać maturę.


czwartek, 17 maja 2012

Zastępstwa pekińskie

Dziś przeżyłem dwa (małe) zaskoczenia.

Pierwsze: Nac Mac Feegle pracowali jak mało która klasa. Nic skomplikowanego - uważnie przepisać z wyświetlanych folii, ale przy ich lenistwie to jak voll-szychta na przodku. W ogóle w tym tygodniu są jacyś jak nie oni - przedwczoraj też byli cicho, spokojnie i nawet niektórzy próbowali brać udział w lekcji. Kelda wysłuchawszy mojej prośby, aby ich pochwaliła przy najbliższej okazji, stwierdziła, że muszą mnie bardzo, bardzo lubić, bo paru nauczycieli od przedmiotów rozszerzonych ostatnio wk...ją nic nie robieniem.

Drugie: Wszedłem na chwilę na lekcję pani Borgin, żeby oddać uczennicom zeszyty. Oddałem, pożegnałem się, wyszedłem, zrobiłem parę kroków korytarzem i... dopiero teraz dotarło do mnie co widziałem. Nie dowierzając sobie zawróciłem i zajrzałem do klasy, żeby się upewnić. Tak, to był Pekin, tłum po prostu. W klasie było tylu uczniów, że siedzieli w przejściach między rzędami. Okazało się, że miałem okazję ujrzeć nasze spécialité de la maison : językowiec łączący grupy w zastępstwie za nieobecne koleżanki. Pani Borgin miała trzy, czyli co najmniej półtorej klasy.

To po prostu jest tworzenie fikcji: na papierze lekcja odbyła się, "nie przepadła", ale w rzeczywistości to lipa, bo z takim tłumem nie da się normalnie pracować, zwłaszcza językowiec, który na codzień pracuje z 1/3 takiej ekipy. W naszej szkole obowiązuje zasada "nie zwalniamy!" i robi się z tego cnotę, że "uczniowie lekcji nie tracą". Tymczasem w praktyce efektywność takich lekcji jest wysoce wątpliwa. Na siódmej i ósmej lekcji uczniowie mający mieć jakiegoś michałka dostają belfra od ciężkiego przedmiotu. Z pewnością nastraja ich to superoptymistycznie i są pełni zapału do pracy. A niektórzy dziwią się i pojąć nijak nie mogą skąd nam frekwencja w szkole spada. Ano między innymi przez takie pchane na siłę zastępstwa. Ale u nas dominuje mentalność biurokratyczna - ważniejszy jest zapis w dokumencie, a nie jego treść i sens.

Z jednej strony dyrekcja pokrzykuje na radach, że zastępstwa są nieefektywnie prowadzone, ale z drugiej strony na uwagę: "Dostałem zastępstwo w klasie Xy, ale oni o tym nie wiedzieli i nie mają dziś ani książek ani zeszytów." potrafi zaszczebiotać "Och, to zadaj im COŚ!" "Coś" czyli inna nazwa "cokolwiek". A całe zdanie to "SPADAJ!" tylko innymi słowami.  I co tu można więcej na takie dictum powiedzieć? Na władzę nie poradzę.

środa, 16 maja 2012

O pawianach i polu minowym

Godziny szóstej jeszcze nie byyyłooo, kiedy komórka zagraaałaaa...!

Czas wyraźnie wskazuje na radość i  szczęście niewymowne jakie mnie znów cmoknęło - wyjazd za miasto na nauczanie indywidualne. Dzięki inwestycjom pani Gronkowiec w komunikację miejską zamiast dwoma środkami komunikacji muszę wieźć się trzema. Deszcz tylko dodawał smaku tej wyprawie, bo prawdziwa radość, rzecz jasna, czeka na miejscu. Nie będę się zagłębiał w szczegóły, ale można to określić jako spacer po polu minowym w wersji retard bądź SR [1]. To znaczy mina może grzmotnąć nawet wtedy, kiedy już dawno opuściliśmy pole minowe i sądzimy, że wszystko już w porządku, a tu raptem koło uszu fruwają nam odłamki [2].
Dziś wydaje się, że było spokojnie, a czy tak było w rzeczywistości to się dowiem - zapewne - w ciągu najbliższych dni, ewent. tygodnia. Rodzic skoncentrowany na pilnowaniu, by zły system i jego sługusy nie ukrzywdził mu dziecka - to prawdziwy skarb.

Banda pawianów, którą zgodziłem się - jak skończony idiota - wziąć na wychowawstwo, dała dziś czadu. Narobili na godzinie wychowawczej takiego rabanu, że się poskarżyła komisja maturalna z sali pod nami i przyszła Dyrekcja z prośbą (sic!) o ciszę. Zamiast opieprzyć bachory (a potem wychowawcę) to łagodnie bezbarwnym tonem zwróciła im uwagę. Dla tej mojej bandy ten komunikat był energetycznie niezauważalny. 

Wiem, że jestem kiepskim wychowawcą, który na zbyt wiele im pozwala. Ale z drugiej strony nie bardzo się dziwię, że ich energia roznosi, kiedy mają godzinę wychowawczą po dwóch godzinach wuefu na których nie ćwiczą, bo nie mają gdzie. To męska klasa, oni potrzebują się wyszumieć! 

* * *
Początek lekcji, nauczyciel zabiera się do sprawdzenia listy. 
W pierwszej ławce jego dwóch wiernych fanów.

Rzep: - Wie pan? Film oglądałem - "Nad Niemnem". To jakiś koszmar. To się wlokło i nic się tam nie działo.
Belfer: - Nie narzekaj, w porównaniu z książką, to błyskawiczna i wartka akcja, rwąca do przodu jak motorówka.
Zdechlak: - Noooo, te opisy przyrody! 20 stron o tym jak wygląda drzewo.
Rzep: - Ale i tak film był straszny. Wie pan, tak straszny, że ja się go boję.
Belfer: - Kowalska... jest, Malinowski... jest, Navy... o-o, nie ma go. Przecież go widziałem przed salą!
Rzep: - Zerwał się. Z pana lekcji. Zerwał się.
Zdechlak: - Uciekł. Widzi pan jaki on jest naprawdę. Nie to co my.
Belfer: - Nowak... jest, Wiśniewska... jest, i Żonżoski... eee... jest!

Otwierają się drzwi i wchodzi Navy.

Navy: - Dzień dobry, panie profesorze. Przepraszam za spóźnienie. Ja jestem.
Belfer: - Dopiero teraz?! Taka chodząca punktualność i wzór dla tej zgrai nierobów i co? Sprawdzam listę, a ciebie nie ma! Tego co ja przeżyłem, mego rozczarowania no po prostu nie da się opisać.
Rzep: - Orzeszkowa by opisała!

Kurtyna.

______________________________________
[1] To taki mały ukłon dla Erjota. :-)

[2] Zwykle to one fruwają nie koło uszu, tylko zmierzają w kierunku bardziej eksponowanej przy odchodzeniu i wrażliwszej części ciała, ale niech będzie, że to takie niedomówienie.

poniedziałek, 14 maja 2012

O cywilizacyjnym piechurze na maturze

Z notatnika przewodniczącego pewnego zespołu nadzorującego.
część 5.

Kolejna maturka. W układzie nieogranym, to znaczy najpierw siedzę i pilnuję, a potem mam lekcje. Pouczenie dyrekcji przypominającej procedury egzaminacyjne trochę się przeciągnęło, więc rozpoczynamy w pośpiechu. Wyborna organizacja, połączona z twórczą rutyną i błyskiem geniuszu emanującym z mojego światłego przywództwa pozwala nam uwinąć się ze wszystkim na czas, kiedy pozostałe zespoły jeszcze się grzebią. Wspaniałe, prawda? I kompletnie bez znaczenia.

Reszta zespołu w porządku, bez porywów i bez przypałów.
Moda egzaminacyjna też jakoś bez szczególnych odjazdów, choć ani wytarta kurtka dżinsowa, ani różowy sweterek i takież sandałki w klasyce się nie mieszczą, podobnie jak trampki [1].

Ostatnio znów odkryto Amerykę, że na maturze się ściąga, tym razem - przy pomocy mikrokamer i mikrosłuchawek. Od kilku lat jest to już znane, tyle że jakoś nie widać, by komuś odpowiedzialnemu zależało na ukróceniu tego procederu.
Można w dość prosty sposób uniemożliwić takie ściąganie, przez zainstalowanie urządzeń blokujących sygnał radiowy w strefie sali egzaminacyjnej.
Na pewno jedną z przyczyn są pieniądze, w oświacie temat drażliwy, gdyż naczelną zasadą jest: oszczędzać, a raczej dziadować i skąpić. Króluje mentalność księgowego, a nie menedżera. Najwyraźniej system uznał, że nieuczciwość jest mniejszym problemem niż budżet gminy. Innymi słowy koszt społeczny jest uznawany za mniej ważny niż koszt finansowy.
Ale żeby upozorować, że kasta urzędnicza jednak coś robi, to podkreśla się i przypomina nauczycielom, że mają z pełną uwagą i skupieniem pilnować... dorosłych ludzi zdających maturę, żeby nie oszukiwali. Wylicza się czegóż to w zespole nadzorującym nie wolno robić i czym to się nie  zajmować, tylko jak najskrupulatniej pilnować. 

Przypomina mi to reakcję szlachty na kryzys wydajności gospodarki folwarczno-pańszczyźnianej. Kiedy wskutek wrodzonych wad tego systemu gospodarczego wydajność spadała, szlachta zamiast zreformować i unowocześnić system - nasilała i rozbudowywała kontrolę nad chłopami. Nic nie ujmując konieczności starannego wykonywania pracy, to była droga do nikąd. Skupiano się na eliminacji objawów, zamiast na leczeniu przyczyn choroby.
Kiedy zachód Europy modernizował się w najlepsze, u nas kwitło zacofanie i konserwowanie starego porządku. Tam nowoczesna organizacja pracy, sprzyjająca staranności, dbałości o jakość i wydajność,  u nas karbowy i ekonom - każdy z kijem.

Z mentalności niewiele się zmieniło. Wciąż króluje u nas archaiczna praca ręczna, zamiast techniki. Co tu opowiadać o cyfrowej szkole, kiedy u nas wciąż dominuje płócienna mapa ścienna i badylek, którym belfer, jak za Lelewela, pokazuje na niej to i owo. Rzutnik multimedialny jest tak rozpowszechnionym dobrem, że wszystkie są zajęte na maturach ustnych i już na lekcji skorzystać z niego nie można [2].

Ćwierć wieku temu miała miejsce słynna debata telewizyjna Lecha Wałęsy i Alfreda Miodowicza. Jeden z jej fragmentów wciąż brzmi świeżo i aktualnie [podkreślenie moje]:

Ale pan, panie Wałęsa, widzi, że w tym kierunku idziemy. Idziemy, idziemy, panie Wałęsa” - powtarzał Miodowicz. „Idziecie piechotą krok po kroku, a tu samochodami świat jedzie. Jak będziecie tak szli, to będziemy mieli efekty za 200-300 lat” - krzyczał Wałęsa. ”Ale wsiądziemy do tego samochodu, wsiądziemy” - próbował stonować rozmowę Miodowicz.

Zostajemy w tyle. Nakłady na oświatę w stosunku do PKB, wbrew rozpowszechnianym kłamstwom, maleją!

___________________________________________
[1] Choć tu na usprawiedliwienie muszę przyznać, że conversy były dobrane stylowo.

[2] A to stolica przecież, a nie żadna Pipidówka.

niedziela, 13 maja 2012

Rozwinięcia nie będzie

Długie rozmowy z Keldą o "Lalce". Ile w Wokulskim Prusa. Ile w nas Wokulskiego. O tym jak bardzo mogą nie współgrać rozum i emocje. Co jest lepsze: czy prymat rozumu nad emocjami, czy emocji nad rozumem. O tym jak w życiu niedobrze bywa wiedzieć i rozumieć zbyt wiele. O problemie warunków jakie musi spełniać partner życiowy i o tym, że z pewnych jednak nie wolno rezygnować. O tym, że lepiej taktycznie kierować się emocjami a strategicznie rozumem, niż odwrotnie. I o wielu innych...

sobota, 12 maja 2012

Półki, półki roztańczone!

Rano poszedłem do Siostruni. Zażyczyły sobie (z panną Łapu Capu czyli siostrzeńcową) żebym im kolejne półki zamontował. Jednej do ściany, drugiej w szafach.

Szafy - pikuś, ale ze ścianą się namęczyłem. Sęk w tym, że warstwa powłoki farbiarskiej pokrywa dziadowski, sypki tynk, na którym wiertło tańczy jakby mu się wydawało, że jest w Jukandensie. Do tego pustaki z których ścianę stawiali są chyba mieszanką zwietrzałego cementu z kamulcami, bo co i rusz przy jednym otworze trafia się na silny opór, zaś obok bez udaru wchodzi jak w babkę z piasku. Jakaś partanina. Do tego krzywe ściany i krzywy sufit.

Prawidłowo, precyzyjnie wyznaczam a otwory wychodzą krzywo. Wsporniki bez regulacji, a więc i bez najmniejszej tolerancji na przekoszenie otworu. Kurwamać pofrunął raz i drugi. W końcu wykombinowałem tak, że wyszło bardzo dobrze, a Łapu Capu zachwycona.

Tylko Siostrunia mnie zirytowała swoim beztroskim podejściem do kwestii "kiedy mogę do nich przyjść i zrobić to czego im potrzeba". Sprawiają wrażenie, jakby uważały, że ja o niczym innym nie marzę, jak zabukować sobie cały weekend na ich prace wyposażeniowe. Ledwie trzy godziny po moim powrocie od nich już miałem rozkoszny telefon, że chciałyby abym wpadł zamontować następny klamot. Fuknąłem, że mam inne plany. Też pracuję i też chciałbym odpocząć.

Przestały mnie od jakiegoś czasu cieszyć wyrazy uznania, jak to innym pomagam w ten czy inny sposób. Cała moja praca zawodowa jest oparta na pomaganiu innym. A co mi z tego przychodzi? Już nic. To samo ci wszyscy chwalcy uzyskaliby wynajmując / zatrudniając / wzywając kogoś innego. Ja zaś w gruncie rzeczy jestem nieważny i zostaję z niczym.

Suplement
Ledwie zamknąłem stronę blogera napisawszy powyższy tekst, kiedy zadryndał telefon. Niezrażona Siostrunia podjęła temat i dopięła swego [1]. O pół do dziewiątej wieczorem zjawiły się obie z deskami na plecki do tapczanu, żebym je skrócił [2] i ponawiercał otwory mocujące i pożyczył zszywacz. Jako premię gratis dostały napoczętą puszkę emalii akrylowej, bo Łapu Capu chciała surową sklejkę do ściany przykręcać.


Właśnie skończyłem sprzątać po tych operacjach.

No, Siostrunia nie przypadkiem pracuje w ubezpieczeniach [3]. A mężczyźni biorą sobie partnerki na podobieństwo matek. ;-))

_________________________________
[1] Komunikując: "Skoro nie chce ci się ruszać, to my przyjedziemy." [podkr. moje - JJP]

[2] Niestety tylko deski. I nie o głowę, a o 10 cm.

[3] Nie jest agentką ubezpieczeniową, ale jak widać, predyspozycje ma...

piątek, 11 maja 2012

W śnie się nurzę na maturze


Z notatnika przewodniczącego pewnego zespołu nadzorującego.
część 4.

Kolejny egzamin, znów z koleżanką Pączusią. Tak swoją drogą jest to dość charakterystyczne dla naszej szkółki – jakoś bardziej można się spodziewać powielenia niż nowatorstwa. Jeśli zaś już zdarza się jakaś innowacja, to raczej z gatunku takich jak najnowszy grafik dyżurów, w którym dostałem ich prawie trzy razy więcej niż dotychczas. Zastanawiam się czy tajemnica nie tkwi w zapadalności nazwisk w umyśle wice, który być może działa jak karabin maszynowy – jak się do niego podepnie taśmę, to strzela póki się ona nie skończy. Kto wie…?

Teraz siedzimy w katakumbach. Ciekawe miejsce o bogatej historii. Najpierw była tu chyba jakaś graciarnia. Potem, kiedy zgodnie ze światłą zasadą „pieniądz idzie za uczniem” dopchano nam 20% klas więcej, zrobiono tu salę lekcyjną. Wkrótce kolega Fagin zaanektował ją na salę katechetyczną i swoje eventy. Kiedy zaś nasza baza sportowa stopniała w oczach, salę sekularyzowano i zrobiono z niej miejsce ćwiczeń fizycznych. 

A teraz w tym podziemiu fafnaście osób pisze maturę z fizyki. Muszę przyznać, że już to budzi we mnie niejaki podziw dla nich, gdyż wyznam z pewnym wstydem iż fizyka była dla mnie zawsze tajemniczą sferą immunizowaną na moje poznanie.

Ciężko zmagam się z sennością, nawet cola nie pomaga. Co i rusz zaliczam blackout - łapię się na tym że oczy mi się już zamknęły, a głowa robi „fajt!” do przodu lub na bok. Obok koleżanka Pączusia walczy równie usilnie. Do tego krzesło fatalne – składane rachityki, na których nie można się huśtać. Kto to widział takie krzesła zespołowi nadzorującemu dawać! No oburzające, doprawdy. Następnym razem zażądam przynajmniej tapicerowanego! ;-))

Układ matur w tym tygodniu wyraźnie wskazuje na to, że CKE już zupełnie oderwało się od styczności ze szkolnymi realiami. Pomysł, żeby masowe egzaminy, tzn. z przedmiotów które zdają wszyscy bądź większość, robić nie dzień po dniu, ale w co drugi dzień jest… eee… niedomówienie takie. Ci ludzie najwyraźniej nie mają pojęcia jak wygląda frekwencja i jakość pracy młodzieży, która ma taki tydzień:

poniedziałek         wtorek            środa           czwartek          piątek

     lekcje                 wolne              lekcje              wolne            lekcje

I to wszystko, dodajmy, po długiej „majówce”, kiedy mieli 9 dni wolnego! Za cenę zaledwie 3 dni małowartościowej nauki można mieć 2 tygodnie wolnego – kto by nie chciał? W efekcie zamiast klas mieliśmy w tym tygodniu ich reprezentacje, w okolicach połowy składu.  A jak tu zaczynać nowy temat, kiedy większości klasy nie ma? Na tym tle moje czorty wypadły wręcz rewelacyjnie przychodząc prawie w komplecie, przynajmniej na ważne lekcje [1].

Znów mogę poczynić obserwacje z zakresu „mody egzaminacyjnej”. Rozumiem, że jest ciepło, ale sportowa bluzeczka nawet nie na ramiączkach, ale na tasiemkach, jakoś mi się nie mieści w kategorii stroju stosownego na maturę.

Choć i tak wszystko dziś przebija panna przede mną. Ja rozumiem, że Bozia skąpo dobrą figurę ludziom rozdaje [2], ale po to krytyczny i twórczy umysł dorzuca [3], by jakoś strojem ją maskować. A tu dziewczę postury zdecydowanie okazałej – bary jak u kulomiota, pupa jak rufa kontenerowca, do tego włosy długie i przylizane. Na to dopasowana koszulka bez rękawów, na ramiączkach oraz obcisłe dżinsy typu narrow. Koszulka czarna, więc kontrast tylko drastycznie podkreśla ile tam kochanego ciałka. W sumie wrażenie fatalne, ilustracja jak się nie należy ubierać na maturę i w ogóle.
________________________________
[1] Nie będę się czepiał, że wydębili od rodziców zwolnienia z WF, jeśli tenże odbywa się w formie wycieczki do parku (w męskiej klasie!).

[2] Sam nad własną ubolewam :-P

[3] Wiem, wiem… niektórym.

czwartek, 10 maja 2012

Cudze burze na maturze

Z notatnika przewodniczącego pewnego zespołu nadzorującego.
część 3.


Trzeci raz na maturze. Dziś angielski podstawowy. Tym razem mam trochę lżej, bo jestem zwykłym członkiem, a nie przewodniczącym zespołu. Choć po prawdzie  różnica jest niezbyt wielka, bo pomagam koleżance Pączusi, więc raczej ulga sprowadza się głównie do tego, kto wypełnia protokół. 

Biedna Kelda cała w nerwach, bo pierwszy raz jest przewodniczącą zespołu nadzorującego na pisemnych, a drugi raz w ogóle na pisemnych siedzi, nie ma więc żadnego doświadczenia. Napisałem jej ściągawkę co, jak i kiedy ma robić, co skwitowała stwierdzeniem, że rośnie mi aureola i skrzydełka. Miłe, ale nie zaskakujące, bo zapewnia mnie o nich już od tak dawna, że jasne jest iż teraz to Ona już tylko je poleruje i nabłyszcza, żeby glanz miały.

Egzamin na szczęście krótki - tylko 120 minut. Żadnych na razie przygód, odtwarzacz sprawny, płyta odpaliła i kręci się bez zarzutu, a to na językach zawsze  jest najwrażliwszy element. 

Zdają matinformy. Uczyłem ich przez rok w pierwszej klasie i żałowałem, ze musieliśmy się rozstać, bo ich polubiłem - fajne dzieciaki z nich były. Kiedy 2 lata temu, w dniu zakończenia roku poszedłem do ich klasy powiadomić że nie będę ich uczył i pożegnać się, wychodziłem z sali przechodząc między dwoma rzędami ławek, przez całą jej długość. Odprowadzili mnie do drzwi oklaskami. W żadnej innej klasie nigdy coś podobnego mnie nie spotkało. Wzruszające to było. Niech im się ułoży w życiu jak najlepiej.

Jeśli chodzi o członka zespołu z importu, to trafiliśmy dobrze, bo koleżanka okazała się spokojna i ogarnięta.

Regułą to wcale być nie musi, o czym świadczą choćby wczorajsze jazdy z importowanym kolegą Generałem. Najpierw nie chciał wpuścić absolwenta z ubiegłych lat poprawiającego wynik, gdyż nie miał świadectwa ukończenia szkoły. Nie musiał mieć, bo to nasz absolwent, z dowodem i na liście OKE i ksero jego świadectwa było u nas w sekretariacie, ale kolega Generał wiedział swoje i bardzo był do tej wiedzy przywiązany. To raczej niespotykane, bo przyjął się zwyczaj, że w gościach nie szarogęsimy się, tylko dostosowujemy się do miejscowych obyczajów szkoły [1], z którą przecież współpracujemy od lat, wymieniając się nauczycielami na maturze. 
Potem urządził scenę, gdy odkrył, że nie zapewniono mu wyściełanego krzesła, a tylko zwykłe twarde. To, że u nas większość ludzi w zespołach nadzorujących siedzi na zwykłych krzesłach uczniowskich, nie miało dla niego żadnego znaczenia. ON chciał MIĘKKIE. Gdyby przyjął inną formę, z pewnością by mu się takie zorganizowało, ale on z miejsca jechał obcesem. A że trafił na koleżankę Wojującą Feministkę, to daleko nie ujechał. Kiedy zażądał od jednego ze zdających [2], żeby ten mu przyniósł odpowiednie krzeslo, chłopak go olał, co podniosło frustrację kolegi Generała na jeszcze wyższy poziom. Wtedy koleżanka Wojująca Feministka osadziła go krótkim warknięciem, że zdający nie są od tego, żeby mu krzesła nosić. Zamilkł i przez resztę egzaminu przetrawiał w milczeniu swą krzywdę i niewyściełane upokorzenie.

Chyba w każdej szkole jest takie cudo malinowe. Bardziej też rzuca się w oczy i zapada w pamięć niż kilkudziesięciu innych zachowujących się normalnie. Cóż, egzotyka zawsze zwraca na siebie uwagę.

 A nadzorowanie przebiegło gładko i spokojnie. Oby jak najczęściej tak.
___________________________________________
[1] Oczywiście w rozsądnych granicach.

[2] Dowiedziałem się, że jest jeszcze dodatkowy smaczek - to był ten sam chłopak, którego kolega Generał wpuścić nie chciał!

środa, 9 maja 2012

Rola

Zaraz zaczną mi się lekcje.

Jak zwykle stanę przed klasą. Opowiem im o czymś co było dawno temu. Wyjaśnię, dlaczego tak było. Co z tego wynikło. Jaki to ma związek z teraźniejszością. Starając się nie myśleć o tym, jak bardzo mało ich  to obchodzi. Zadzwoni dzwonek. Wszyscy wyjdą z sali, zostanę w niej sam. Wpisy do dziennika elektronicznego. Wymiana notatek i podręczników. Szybki marsz do pokoju by wymienić dziennik. Powrót do sali slalomem między stojącymi i leżącymi uczniami. Dobrze jak który się ruszy, żebym mógł przejść. I znów stanę przed klasą. Opowiem im o czymś co było dawno temu. Wyjaśnię, dlaczego...

Tylko nie umiem wyjaśnić po co. Po co to wszystko.

To jak kiepski teatr w którym wszyscy grają swoje role, jedni lepiej, drudzy gorzej, ale wszyscy udają.

Kupno składaka

Od jakiegoś czasu chodzi mi po głowie kupno składaka.

Argumenty za: góral zajmuje mi dużo miejsca w przedpokoju i przez niego nie mogę zbudować szafki na buty, a ta jest mi niezbędna, bo trochę ich przybyło i nie mam gdzie ich trzymać. Wystawiać na balkon szkoda go, bo prędko przecież zardzewieje, a poza tym regulamin domu nie pozwala.

Argumenty przeciw: czy rower jest mi faktycznie niezbędny? Przecież od chyba trzech lat ani razu nie przewiozłem nim swojego tłustego dupska. Do tego - czy ja muszę koniecznie pozbywać się tych kilkuset złociszy?

Składak wydaje mi się fajnym toczydełkiem, ale głównie do pracy. Rekreacyjnie, to chyba raczej góral. Składaka z kolei łatwiej wziąć do busa, metra, pociągu.  

Dobrze byłoby mieć po prostu dwa rowery - każdy do innych zastosowań, ale to rozrzutność chyba i miejsca wiele by zajęło. Jaśniej się wyrażając - gdzie górala wtedy trzymać? Składak do pracy byłby w użyciu jakieś 3,5 miesiąca w roku. Miejsca by nie zajął wiele, bo mogę go powiesić na ścianie, gdzie by nie zawadzał (góral się tam nie zmieści). 

Oglądałem na Allegro używki, jakieś germańskie turlajki, na oko znośne; jednak już wyszłoby >500 złociszy, a to zauważalna suma. Najtańsza nasza nówka Krossa jako tako dostępna, to już > 1 kilo złoty, a tyle to ja już nie wydam, bo potrzeba nie aż tak pilna. Z drugiej strony tak sobie myślę: bilet kwartalny MZK to ponad dwie stówy, akurat przed wakacjami skończy się dotychczasowy, czyli do takiej używki trzeba by już tylko ze 300-400 pln wysupłać ekstra. Jednakowoż wcale nie jest przesądzone, że takowy bilet bym kupił, bo na wakacje może to nie mieć większego sensu, gdyż jeśli mam czas to idę na piechotę a nie ładuję sie od razu do autobusu czy tramwaju.

Sam nie wiem już co zrobić. Niezbędne to-to nie jest, żyć bez tego jak widać da się. Ot, dylemat.

wtorek, 8 maja 2012

Z fusów wróżę na maturze


Z notatnika przewodniczącego pewnego zespołu nadzorującego.
część 2.
   
No i siedzę na maturze. Eks-humana pisze matmę. Mam nadzieję, że mnie dehumanizacja przez trzy godziny jakoś ominie. Znowu mam w zespole kolegę Skakanego. Ale na trzeciego podrzucili mi koleżankę Loony. Nie powiem bym uznał to za krzepiący wybór. Koleżanka jest troszkę egzotyczna. Nie wiem na co mogę liczyć, a na co nie, to zaś tworzy niejaki dyskomfort dla przewodniczącego zespołu. Trudno mi w tych warunkach mieć pełne zaufanie do tego, że drugi nauczyciel na pewno wie co robi.  A że sprawne przeprowadzenie matury jest priorytetem, zręcznie tak rozdzieliłem zadania, żeby to co ważne zrobił kolega Skakany [1], a nasza Loony nie poczuła się zupełnie odstawiona na boczny tor. Niestety, ale uważam, że kombinacja zapału do pomocy z… hmmm… powiedzmy: ekscentrycznością tworzy mieszankę potencjalnie destrukcyjną. A ja na sobie nie mam najmniejszej ochoty testować siły tej destrukcji.

Już od kwadransa piszą. Naturalnie, mimo przypominania tyle razy o zakazie używania ołówków, 1/3 je przyniosła. Konfiskuję do depozytu.
  
Poinformowałem ich jasno, jaka jest kolejność czynności przed rozpoczęciem rozwiązywania zadań. Gadu, gadu, stary dziadu! Część olała i robiła po swojemu, co mogło zrodzić kłopot, czyli PKO - Poważne Komplikacje Organizacyjne.

Siedzę sobie i myślę, co też porabia Kelda. Dziś dostała dyspensę i na maturze nigdzie nie siedzi, zażywając rozkoszy dnia wolnego. Jednak ani trochę jej nie zazdroszczę, bo ciężko odharuje to w czwartek i na ustnych, a przy naszej „belfer-friendly” organizacji ma zagwarantowane wielogodzinne maratony do późnego popołudnia. Ciekawe, że w niektórych szkołach jakoś ustne tak poustawiano, że kończą się wczesnym popołudniem. Ale to pewnie złe szkoły są. Mimo że w rankingu duuużo wyżej od nas. 

Niezłomnych tropicieli belferskiego opierdalanctwa śpieszę uprzedzić, że nie chodzi tu tylko o wygodę nauczyciela, ale i o istotny interes zdających. Przed kim wolelibyście zdawać ustny egzamin: przed wypoczętym, optymistycznie nastrojonym egzaminatorem, którego dobra forma psychofizyczna przekłada się na życzliwe nastawienie do zdających, czy przed zmęczonym , półprzytomnym frustratem, toczącym w sobie walkę między poczuciem obowiązku i profesjonalizmu a pragnieniem żeby ta mordęga wreszcie się skończyła?
  
Zdumiewa fakt, że te legiony krytyków nauczycieli jakże gładko prześlizgują się nad oczywistością, ze nauczyciel pracuje zawsze z uczniem i rozpatrywanie jego pracy w oderwaniu od drugiej strony, czyli uczniów, jest szkodliwą głupotą. No tak, ale też nie od dziś wiem, że ta cała nagonka na „leniwych nauczycieli” wcale nie wypływa z samej troski o ucznia, lecz w głównej mierze z jakże u nas rozplenionej i rozkwitłej podłej zawiści. Taka mieszanina najgorszych cech drobnomieszczaństwa i pańszczyźnianego chłopstwa, która zalega w naszych charakterach głęboko i obficie, nadając rozpoznawalny rys naszej przestrzeni społecznej. Myślimy o innych z zawiścią, więc ich nie lubimy. Jeśli kogoś nie lubimy, to mu nie ufamy. Wiemy, jak o nas myślą inni, więc im też nie ufamy. I tak piekielny krąg się zamyka.
  
Koleżanka Loony pracowicie coś pisze, za moim przykładem - mam wrażenie. Zapewne daje upust swemu zacięciu literackiemu. Przywodzi mi na myśl obraz New Age’owej Deotymy, w jej salonie, z całą pretensjonalno-teatralną otoczką. Goście w ubraniach z metkami eko-trade, z miseczek z rodzimych gatunków drewna (tylko z naturalnych wiatrołomów, rzecz jasna) jedzą mieszankę kiełków i listowia, słuchając jak gospodyni ubrana w ekologiczną spódnicę z dynamicznie zszytych worków jutowych [2] czyta swe białe zaangażowane wiersze o emisji gazów. Cieplarnianych, rzecz jasna.
  
Kolega Skakany za to znowu się pokrzepia colą w wersji light.

Mnie zaś na półmetku napada senność. Mało snu.
  
Wczoraj na rozszerzonym polskim o tej porze już zaczęli wychodzić. A tu jeszcze nic nie wskazuje, żeby ktokolwiek zbierał się do wyjścia. Wszyscy pilnie pochyleni rozwiązują zadania, bez zauważalnych przerw. Dopiero na pół godziny przed końcem wyszło dwoje.
   
Z innej beczki, to mamy ciekawy przegląd obuwia: baleriny, szpilki, koturny, adidasy, a nawet… kalosze! Jakby ci ludzie nie mieli w domu nikogo, kto by im doradził jak się ubrać elegancko, czyli stosownie do okoliczności.
  
Kwadrans przed końcem jeszcze ¾ pisze. Koniec matury wita w sali jeszcze 2/3 zdających. Wychodzący mówią, że była łatwa. Ciekawe jak to jest faktycznie. Zeszłoroczna podobnobyła trudna, więc obstawiali, że ta będzie łatwa. Może te nasze bambini jednak zdadzą w komplecie?
  
Koleżanka Loony zachowała się nad wyraz uprzejmie utwierdzając mnie w moich podejrzeniach, o których pisałem na początku tej notatki. Zabrała od pierwszego wychodzącego jego pracę, żeby położyć ją na stole komisji, tymczasem od lat obowiązuje zasada, że prac nie wolno zbierać przed końcem matury, a wychodzący wcześniej zdający zostawia ją na swoim stoliku. Niby drobiazg, ale tak sobie pomyślałem: gdzieś ty się królowo cygańska uchowała przez te wszystkie lata matur, jeśli nie znasz tak podstawowych procedur?
 ________________________________________________
[1] który wszak jest z importu - u nas na wygnaniu maturalnym z własnej szkoły, jako tzw. członek spoza. 

[2] taką jaką ma teraz na sobie. Wraz z trzewiczkami w stylu: ostatni krzyk mody roku Wielkiej Wojny z Zakonem. Taki powrót do korzeni, można by powiedzieć, a przecież korzonki ekologiczne i odnawialne są.


poniedziałek, 7 maja 2012

Sens pracy

A z trochę innej beczki, lecz jednakowoż wciąż à propos.

Siedziałem dziś na owej rezerwie i wyglądałem przez okno. Na sąsiedniej posesji dwóch mężczyzn rozbierało niewielki mur zaślepiający otwór wejściowy do garażu, bądź magazynu. Jeden wybijał bloczki, drugi odbierał je i układał obok. Od razu przyszedł mi na myśl pewien przygłuchy majster i jego pomocnik-ścichapęk .

Patrzyłem sobie na nich i patrzyłem i czułem gdzieś tam w głębi igiełkę zazdrości. W takiej robocie od razu widać efekt swojej pracy. Widać też jej jakość. Od razu otrzymuje się potwierdzenie swojego wysiłku. A w mojej pracy bardzo mi tego brakuje. W gruncie rzeczy nie wiem jakim jestem nauczycielem - dobrym czy złym. Nie wiem czy moja praca ma jakikolwiek sens (poza biurokratycznym zapełnieniem rubryczek, które trzeba zapełnić, żeby się zgadzały).

Pewnie dlatego lubię majsterkowanie w różnych formach - tam od razu widać rezultaty.

Jasny rozkaz

Dzisiaj na maturach byłem jako rezerwa. A co to jest rezerwa? Może poniższa scenka z (dzisiejszego) życia to przybliży.

Przyszedłem do pracy rano. Rzut oka na rozpiskę, po którym przeszedłem się po zespołach nadzorujących dopytać się czy kompletne. Wszyscy przyszli, czyli nie było potrzeby żadnego zespołu sztukować zastępstwem mojej zacnej osoby. Poszedłem więc do wice po autorytatywne rozstrzygnięcie.

Ja: - Cześć! Mam pytanie. Jestem dziś w rezerwie, ale matura nakłada mi się na lekcje. I tu pytanie: mam siedzieć na korytarzu przed salami, w których piszą, czy mam iść na lekcję?

Wice: - Na lekcję. Ale jak ty jesteś rezerwa, to tylko rano masz być, w razie gdyby ktoś z komisji nie przyszedł, to ty wtedy za niego wchodzisz.

Ja: - OK, dziękuję.

Myślę sobie: Super, ale jak już przyszedłem te parę godzin przed swoimi lekcjami, to może się choć na coś przydam i podyżuruję na korytarzu maturalnym, bo któryś zespół może potrzebować pomocy, a u nas zostało to zorganizowane... no - jak u nas.

Chodzi o to, że żadnemu członkowi zespołu nadzorującego ( czyli na pisemnej maturze) nie wolno wyjść z sali w czasie matury. Kiedy potrzebują jakiejkolwiek pomocy, mają przekazać informację na zewnątrz i otrzymać pomoc od ludzi spoza sali. Ponieważ komórka nie wchodzi w rachubę, na korytarzu musi ktoś siedzieć, żeby przewodniczący zespołu nadzorującego mógł tę informację przekazać, np. wezwać dyrektora szkoły w razie stwierdzenia niesamodzielnej pracy, by ten mógł unieważnić egzamin. U nas dyrekcja zaordynowała, że mają to robić nauczyciele, lub woźni. W praktyce, ponieważ nauczycieli jest przymało, spadło to na woźnych.

"Jak będziecie czegoś potrzebowali, to tylko uchylcie drzwi. Tam jest pan woźny, on zaraz do was podejdzie i mnie wezwie albo co tam trzeba będzie."
Dyrekcja

Owszem, woźny jest, tylko że siedzi kilkadziesiąt metrów dalej, za zamkniętymi drzwiami. No, ale system powiadamiania zadekretowany i jest.

Posiedziałem na korytarzu maturalnym, pochodziłem, posiedziałem, pochodziłem, posie... poszedłem w końcu do pokoju nauczycielskiego poczynić niezbędne przygotowania do lekcji, sprawdzić zastępstwa, komunikaty itp.

Akurat do pokoju wchodzi wice.

Wice: Ale ty tam zaglądaj na dół, gdzie oni piszą!
Ja: ...

Bo i co tu odpowiedzieć?

niedziela, 6 maja 2012

Wspomnienie o bieganiu

No i po długim weekendzie. Jutro już na dobre do pracy (bo piątkowa matura to taki przerywnik tylko był). Trochę pewnie odpocząłem, ale nie jestem tego pewny. W kazdym razie nie myślałem o robocie. Przynajmniej - nie za dużo i nie za często.

W nadchodzącym tygodniu 4 razy na maturach. Poza tym zwykłe lekcje. Nasze światłe kierownictwo tak nam dopasowało matury do planu, że delikwent, którego akurat trafiło, siedzi od rana w zespole nadzorującym (pisemne) lub egzaminującym (ustne), a potem ma lekcje. Poloniści i językowcy mają jeszcze gorzej, bo u nas komisje trwają do 17.00 -  18.00. Po takim maratonie nauczyciel jest już słabo kontaktujący. Wydajność tak ustawionej pracy poważnie cierpi, ale to nie jest kategoria uchwytna, ani zauważalna dla naszej dyrekcji. Tu dominuje perspektywa powierzchowna - godzina jest czy jej nie ma. Ważne, "żeby się rubryczki zgadzały." A co w tych rubryczkach...

Kapitan Cybuch trochę marudził, bo on dostał matury w swoje wolne dni. To też w stylu dyrekcji. Najpierw dała mu w planie wolny dzień - z uzasadnionych powodów. Po czym wsadziła mu tam pracę w komisji.

Zrobiłem sobie (wyjątkowo, dla mnie to niezwykłe) wieczorny spacer. Obejrzałem bardzo fajne zdjęcia Podlasia wyeksponowane na parkanie Łazienek. Przypomniało mi się jak tamtędy kiedyś co wieczór biegałem. Przyjemne to było.
Po przeprowadzce do obecnego mieszkania już nie biegam. Próbowałem, ale było nieprzyjemnie. Najbliższa okolica domu mnie zniechęciła. Szkoda w sumie, bo lubiłem to, a i na figurę dobrze by mi zrobiło.



sobota, 5 maja 2012

Ciesz się z tego co masz

Umieć się cieszyć z tego co się ma, to wielka sztuka i wielki dar. Ich wielkość wskazuje wyraźnie na to, że nie są rozpowszechnione, lecz przeciwnie - niewielu jest ludzi nimi obdarzonych.

Równie niełatwo jest zapominać o tym czego nam brakuje.

Głupcy mylą granicę między tymi dwiema postawami. Mówieniem "Nie narzekaj! Inni mają gorzej."[1] popychają człowieka ku deprecjacji swoich ważnych potrzeb i braków. Wysyłają komunikat: To czego pragniesz, jest nieważne i powinieneś o tym zapomnieć.
A to sianie zła, bo tak się nie da, przynajmniej nie na dłuższą metę. To recepta na stworzenie nieszczęśliwego człowieka, co gorsza, człowieka, który może nawet nie zdawać sobie sprawy z tego dlaczego tak naprawdę jest nieszczęśliwy. A jest taki, gdyż swe prawdziwe pragnienia tak mocno wyparł i tak głęboko ukrył, że nie pamięta już o ich istnieniu.

A przecież dobrze jest umieć cieszyć się z rzeczy małych, robić sobie drobne przyjemności i sprawiać sobie radość. Tylko z umiarem i zdrowym rozsądkiem w zgodzie pozostając trzeba pamiętać, że wielkich deficytów i bolesnych braków to nie pokryje. 

_________________________________
[1] Swoją drogą, jeśli np. o mnie chodzi, to akurat takie teksty nigdy do mnie nie przemawiały, bo nie rozumiałem, dlaczego mam się pocieszać cudzym nieszczęściem. Raczej wzbudzało poczucie winy, że jestem niewdzięczny za to wszystko co ojciec i matka dla mnie robią (przynajmniej - mamusia, bo tatuś - poświęcał się).

piątek, 4 maja 2012

W czarnej dziurze na maturze


Z notatnika przewodniczącego pewnego zespołu nadzorującego. część 1.

10. minuta. O jak szybko! Już 15 po!

20. minuta. Jak ten czas wolno płynie. W sali duszno. A może parno? Ciekawe czy będzie padać. Wziąłem parasol, ale zapomniałem sprawdzić prognozę. Trzech piszących tylko w marynarkach, reszta zdjęła lub nie wzięła. Ciekawe, że 2 lata w szkole obok nich byłem, a większości w ogóle nie kojarzę. Na ulicy nawet bym się nie domyślił, że są od nas. Dziewczyny nijakie. Dobrze przynajmniej, że w tej sali jakoś wszyscy zdający stosownie odziani. Jak przelotnie rzuciłem okiem na korytarzu, to niektórzy przyszli jak na odebranie świadectwa nielubianej pracy a nie na maturę. Jedna sprawa to aformalność stroju, druga to w ogóle brak stylu i wyczucia jak się ubrać. W rezultacie widać ubiór chaotyczny i eklektyczny a nie nieformalny.

30. minuta. Już się im pozy rozluźniają. Odpuszcza pierwsza fala stresu, która ich usztywniała jak posągi. Duszno, mimo pouchylanych okien. Tradycyjny wystrój sali szkolnej, nieśmiertelny, ponadczasowy standard. Z tyłu szafy, przekrój wzornictwa od późnego Bieruta po paździerzówkę w gustownej okleinie. Pas płyty pilśniowej obciągnięty suknem, żeby było gdzie przypinać „gazetkę”, bądź inną dekorację, żeby w sali ładniej było. Obrazki wycięte z kalendarza w tandetnych kiczowatych ramkach. Przeterminowany kalendarz. Roślinki toczące nieustanną heroiczną, nierówną wojnę z obskubującymi i zaśmiecającymi uczniami z jednej strony, a paniami woźnymi topiącymi je nieumiarkowanym podlewaniem z drugiej. Co kwiatek to inna doniczka, przygnębiająca galeria przypadkowości. Kiedy ten czy ów kwiatek znudził się w domu uczniowskim przynoszony był do szkoły i tkwi tu po dziś dzień, choć dawno już w żadnej ławce nie siedzi nikt z domu, z którego został wypędzony. Anonimowe świadectwo pobytu w tych murach jakiejś istoty, która spędziła tu 3 lata swego życia. Te kwiatki sprawiają wrażenie jakby nie rosły, jakby wciąż były takie same, co najwyżej zwiędną, stracą liście i znikną, ale nie urosną. Kto wie, może to reakcja na wypędzenie? Na rzucenie w zmieniający się jak w kalejdoskopie tłum? W smutne ściany płaczące płatkami tynku i farby?

O rany, jeszcze 2 godziny. Ani wstać, ani pospacerować, paru kroków choćby zrobić. Okropność. Od tych twardych krzeseł hemoroidów dostanę. Albo odcisków na kościach, co mam je w tyłku. Nie wiem jak się nazywają, przez większość roku nawet nie wiem, że je w ogóle mam. Za to na maturze dowiaduję się o ich  istnieniu niezawodnie. Czuję jakbym siedział tylko na nich, żadnej skóry, tłuszczu, mięśni – nic. Tylko sklejka i gnat. Niezawodny wskaźnik eventowy: dupa boli, znaczy matury!

Godzina. Wciąż większość czasu przede mną. To bezczynne i nieruchome siedzenie to tortura. Kolega Skakany siedzi twardo, koleżanka BDM zaczyna słabnąć, zaczyna wyglądać nieszczęśliwie i oklapło. Czy ten chłopak krwawi? Przód koszuli ma zalany strumieniem krwi?! Aaaa… to tylko krawat, zajebiście czerwony. W sumie nietypowe to, gdyż reszta ma czarne. No nie, jest jeden łososiowy. No i ja się wyłamuję. Ale ja w ogóle nie mam czarnego krawata.

Cholera, dopiero godzina dziesięć. Tyle jeszcze czasu. Ciekawe jak Ajs się bawi. Pewnie równie wybornie jak ja. Hebius na pewno krząta się na świeżym powietrzu, coś ma do roboty, jakieś zajęcie, przy którym widzi efekt swojej pracy, a nie takie… pierdzenie w stołek. A nie, nawet i tego nie możemy robić – procedury OKE pierdzenia w cokolwiek nie dopuszczają. Trudno się dziwić, w końcu to ich specjalność i zazdrośnie strzeżona prerogatywa.
Niektórzy zaczynają pisać wypracowanie. Kolega Skakany dyskretnie pokrzepia się colą. To wyjaśnia czemu nie przysypia i oczy mu się nie kleją. Ale siedzi z tyłu, a ja na widoku i metr od najbliższych zdających, więc mi nie wypada.
Bycie przewodniczącym zespołu nadzorującego to jednak krótsza słomka. Najwygodniej to być na wyjeździe, tzn. siedzieć w zespole nadzorującym w innej szkole: zero odpowiedzialności, mało co do roboty i to tylko przy wpuszczaniu na salę, presja na powściągliwe zachowanie mniejsza, po zbieraniu arkuszy tylko podpisanie się na protokołach i pryskamy wolni, mając już jedną maturę odfajkowaną. A przewodniczący zespołu nadzorującego tak dobrze nie ma.
Ani razu w tym roku nie jestem na wyjeździe, i chyba zawsze siedzę jako przewodniczący. Znowu płacę za mój perfekcjonizm. Gdybym się opieprzał jak niektórzy, to by mi żadnych odpowiedzialnych zadań nie dawali i mógłbym sobie wygodniej „pracować”. A tak – JJP jest niezastąpiony! Cmentarze, kurwa, są pełne ludzi niezastąpionych.

Półmetek! Teraz to już z górki. Przebiegle przechadzam się pod pretekstem otwarcia okna. Duszno mi trochę. Siadam na drugim krześle, takie samo, ale może gnaty w tyłku dadzą się nabrać i pomyślą, że to wyścielany fotel.

90. minuta. Kończy pierwszy, chce wyjść, ale każę mu przeczytać jeszcze raz, ale tak jakby to była cudza praca, którą widzi pierwszy raz na oczy. To dość trudne, ale bardzo pożyteczne, bo pozwala wychwycić przeoczone w ferworze pisania oczywiste błędy i pomyłki.
Nie nabrały się.

93. minuta. Pierwszy wyszedł. Kark mnie boli. Mięśnie mi się spięły, pomaga masowanie.

110. minuta. Kolega Skakany jednak nie taki twardziel jak się wydawało – wstał i przeszedł się do okna zlustrować parking. Teraz uprawia tajną mikrogimnastykę rozluźniającą.

120. minuta. Jeszcze tylko niecała godzina. A mnie dopada senność, oczy mi się same zamykają. Muszę się pilnować, żeby nie zasnąć, bo zlecę z krzesła i będzie chryja jeszcze większa od łoskotu. Okropne uczucie, jakby  gałki oczne same mi się obracały tak, żeby ukryć źrenice w głębi oczodołu. Ciekawe na ile widać, że mi się oczy turlają. Właściwie, to wcale nie ciekawe.

Jeszcze 45 minut. Dopiero 4 osoby wyszły. Jedna panna siedzi i gapi się w okno, już chyba pół godziny. Walczę z zamykającymi się oczami.
Jakie paskudne karnisze, model – późny Gomułka. Firanki nie lepsze; jak w wiejskim domu staruszki, co to jej „już nie potrzeba nowych, bo ona stara, nie warto!”. I te zasłony wprowadzające odważnie asymetryczne przełamanie monotonii – w każdym oknie tylko jedna.

Jeszcze 35 minut. Kolega Skakany wstaje i robi po kilka kroków. Koleżanka BDM twardo siedzi, to znaczy częściowo twardo, bo wzięła sobie tapicerowane krzesło biurowe, więc siedzi miękko, ale nieustępliwie. Sam nie wiem… może obawia się, że kolega Skakany ją podsiądzie? Ale mnie to wydaje się mało prawdopodobne, bo wygląda na dżentelmena.

Jeszcze 25 minut i jeszcze ośmioro pisze. Bujam się na tylnych nogach krzesła – zawszeć to jakieś urozmaicenie i rozrywka. I walczę z sennością. Niebezpieczna kombinacja – jak zasnę i rąbnę w tył, to… O-o, nogawka mi się zawinęła. Niedobra nogawka!

20 minut i sześcioro. Mogliby sobie już pójść. Przecież NIKE i tak za to nie dostaną. Polski w podstawie to ja nie wiem czy gdziekolwiek do czegokolwiek się przydaje, więc wystarczy zdać. A tego przecież nie sposób nie zdać, jeśli ma się szare komórki w ilości mnogiej.
Ze słowników skorzystała jedna osoba.

Jeszcze 10 minut i pięcioro pisze. Kolega Skakany oparty o filar filuternie kręci nóżką, jak Piłsudski. Wyraźnie ma już dość. My się trzymamy. Zastanawiam się czy zasłużyłem na eklerkę u Grycana. Albo dwie... Dawno nie jadłem, ale z drugiej strony – ileż tam musi być kalorii. A cóż to jest taka mała grycanowa apetyczna eklereczka? Chaps, chaps i po niej. 

Jeszcze 6 minut…
Ostatni skończył na minutę przed końcem. Drań po prostu. 
Zbieranie arkuszy, liczenie, pakowanie. Podpisy. Żegnam się z zespołem i zdaję wszystko do dyrekcji. Alles Gut, więc wybywam.

Eklerki nie kupiłem.

czwartek, 3 maja 2012

Kot mleko zjadł i farfurka się stłukła

No i po długim weekendzie. Jutro do pracy. Siedzenie w zespole nadzorującym na maturze - cóż za nuda śmiertelna!
Dobrze, że dziś chociaż był jakiś milszy akcent w postaci odwiedzin kumpla. Zdał relację jak sobie pociech w szkole radzi, jak się małżonka czuje - takie tam. O kryzysie wieku średniego żeśmy wspomnieli. Pochwalił się tatuażem, pierwszem w życiu, ze starożytnej genezy wywiedzionem bo z fascynacji lekturą jeszcze z licealnych czasów. A i mnie skomplementował, żem schudł widocznie. Odrobinę wagi, i owszem, ubyło, ale to i tak kropla w morzu potrzeb.

Jako że wypada jubileuszowa rocznica naszej matury, będzie szykowane spotkanie ex-klasowe. Okazało się, że nasz kolega z tejże klasy będzie się wkrótce ślubił, co dało asumpt do rozważań: a któryż to ślub będzie i z którąż to żoną. Na spotkanie klasowe nie wiadomo czy przyjdzie, bo tak zapracowany. W sumie trudno się dziwić - tyle żon... ;-) Dowiedziałem się przy okazji, że rozmnożył się, i to dubeltowo. 
Ha, ileż to nowin z dalekich stron.

Model "Błyskawicy" poszedł do śmieci. Na etapie poszywania kadłuba uwierzyłem wreszcie, że to nie ja nie umiem sklejać, tylko wycinanka jest skaszaniona, na co potwierdzenie znalazłem w necie. Chrzanić "Małego Modelarza"! Tanie mięso psi jedzą. A modele trzeba kupować porządnej jakości.

Dwusetny post. Ktoś by rzekł, że powinien być o czymś poważnym, jakiś ciężar gatunkowy nieść. A tu tak o dyrdymałach...

środa, 2 maja 2012

Nakłady na oświatę - naprawdę

Jednym z ulubionych tematów różnych pismaków [1] jest psioczenie na nauczycieli i na Kartę Nauczyciela. Urabianie opinii publicznej przez napuszczanie na nas co ciemniejszych i zawistniejszych rodaków trwa w najlepsze. Leitmotivem jest oczywiście, jak to nauczycielom dobrze. Da się to sprowadzić do sloganu: "Za dużo zarabiają i za mało pracują". Takie zarzuty zawsze się w Polsce dobrze przyjmują, wszak to nie węgiel a zawiść jest naszym głównym bogactwem narodowym. Gdybyśmy zaczęli ją puszkować i sprzedawać za granicę, zmonopolizowalibyśmy galaktykę.

Gminy grają na jednej nucie - nauczyciele za drogo je kosztują, trzeba zlikwidować Kartę Nauczyciela i zawarte w niej przywileje i i gminy będą zadowolone, to znaczy wydadzą na oświatę mniej pieniędzy. Ciekawe, że jakoś nie mówi się, a i obywatele nie pytają, jak lepiej spożytkować dotąd wydawane pieniądze, a tylko gardłuje się, żeby wydać ich mniej. Ponieważ mówienie wprost o obcięciu pieniędzy na oświatę byłoby nawet dla naszego społeczeństwa chyba zbyt trudne do zaakceptowania, używa się zręcznie formuły zastępczej - o odebraniu przywilejów nauczycielom. Bo żeby komuś zabrać, to Polak - zawsze!

Chętnie operuje się tutaj niewielkim zestawem danych, które mają ilustrować jak to państwo i samorząd pompują pieniądze w oświatę, a nauczycielskie pijawki ten rosnący strumień egoistycznie wysysają bez pożytku publicznego.

W szczególności nośna jest taka zbitka jak w artykule z "Polityki", przywołanym w bardzo trafnym tekście, niestety anonimowego autorstwa na stronie:

W razie, gdyby strona za jakiś czas znikła, pozwolę sobie zacytować z niej to co najważniejsze.

"(...)Zajmiemy się dwoma wartościami, które redaktor Bunda podaje na samym początku tekstu. Dokładnie, w tym zdaniu:

„Jak to się dzieje, że w ciągu ostatnich 10 lat liczba uczniów w szkołach spadła z ponad 7 mln do ponad 5 mln, liczba pracujących z nimi nauczycieli prawie się nie zmieniła, wydatki na edukację wzrosły o 40 proc.”?

Od razu przechodzimy do wyliczeń. Załóżmy, że badany okres obejmuje lata 2001-2011. W tym czasie inflacja wyniosła 35 proc. Nakłady na edukację wzrosły więc realnie o 5 proc.


Na tym jednak nie koniec. W latach 2002-2011 polski PKB zwiększył się o ponad 80 proc. Oznacza to, że w stosunku do wartości wytworzonych u nas towarów i usług nakłady na edukację zmalały. I to o znacznie więcej niż liczba uczniów."
[podkreślenie moje - JJP]

Mówi się, że kłamstwo ma krótkie nogi. Obawiam się jednak, że to może być dowód na to, iż słuszność miała śp. Wisława Szymborska, która mawiała że kłamstwo jest rącze jak gazela.

Zamiast rozmawiać o prawdziwych potrzebach i bolączkach systemu edukacji, który wymaga poważnych zmian o charakterze ratunku przed postępującą zapaścią (społeczno-cywilizacyjną) za kilka-kilkanaście lat, funduje się nam kłamstwa i manipulacje mające przynieść wyłącznie krótkowzroczną i doraźną korzyść marnotrawcom publicznego pieniądza - politykierom samorządowym.

____________________________________
[1] Bo z racji poziomu tego co wypisują nie zasługują na miano dziennikarzy.