sobota, 23 kwietnia 2011

Jurydyki nam zmartwychwstały.

Jurydyka - teren w obrębie miast wydzielony z zasięgu sądownictwa i administracji miejskiej, własność feudałów świecich lub duchownych. W Polsce rozwijały się od II poł. XVI w. W XVIII w. hamowały rozwój gospdarczy i jednolitą administrację miast. Ostatecznie zlikwidował je Sejm Czteroletni 18 IV 1791 r. Tyle można o nich przeczytać w "Małym słowniku historii Polski" z 1964 r. 

"Ostatecznie? Zlikwidował? Buahaha! Tam mnie boli od śmiechu!" jak powiedziałby Kapral Zbójcerzy.
Jest taki oklepany frazes, że historia lubi się powtarzać. Faktycznie coś w tym jest, tylko trzeba pamiętać, że ona się powtarza nie dosłownie, przychodzi w nieco innym ubranku, w nieco innych okolicznościach i ta powtórka nigdy nie jest dosłowna ani oczywista.

Rozejrzyjmy się. Alleluja! Jurydyki wróciły!

Tyle, że dziś nazywają się: osiedla i są opatrzone chwytliwymi anglojęzycznymi nazwami. Żeby ciemny lud nie miał wątpliwości gdzie się znajdują te oazy luksusu, przeważnie są ogrodzone solidym parkanem, z bramą wjazdową i schorowanym emerytem udającym zapewnienie bezpieczeństwa. Reklamuje się je jako wzorcowe, przytulne, ekskluzywne i pod każdym względem wspaniałe miejsca do życia. Dyskretnie nie dodaje się, że owo "życie" jest zredukowane do spania. Bo takie osiedle powstaje jako sypialnia - same mieszkania, bez sklepów, przedszkoli, szkół, kin, kawiarni, restauracji, klubów itp. infrastruktury niezbędnej człowiekowi cywilizowanemu do życia. Niestety - dewelopper ma w ofercie tylko jaskinię. Więc można powiedzieć: powrót do korzeni homo domesticus. 

Deweloper budujący osiedle ma na względzie maksymalizację zysku, chce wyciągnąć ze szczęśliwie zdobytej działki gruntu maksymalną ilość pieniędzy. W grunce rzeczy trudno go za to winić, w końcu na tym polega prowadzenie interesów - żeby zarobić jak najwięcej. Sęk w tym, że interes przedsiębiorcy nie w pełni pokrywa się z interesem społeczności lokalnej. Ludzie potrzebują miejsca do spania, do jedzenia, do pracy, do zakupów itp. Kompromis jest możliwy i w krajach cywilizowanych oraz kulturalnych jest stosowany: władze miejskie stawiają określone wymagania inwestorowi budującemu osiedle dotyczące odpowiedniego udziału infrastruktury edukacyjno-usługowo-rozrywkowej w stosunku do mieszkalnej. Ponieważ my jesteśmy tylko cywilizowani, ale jeszcze nie kulturalni, to takich wymagań u nas się nie stawia i powstają od klkudziesięciu lat [1] osiedla-potwory, sypialnie na kilkadziesiąt tysięcy ludzi ze śladowymi ilościami szkół i sklepów, a ostatnio i w ogóle bez nich. Do tego słabo, lub w ogóle nie skomunikowane z resztą miasta. 

Deweloper się cieszy i przelicza zyski, przybysze z wsi i miasteczek się cieszą z warszawskiego meldunku (choć centrum miasta to widzą - na horyzoncie przy dobrej pogodzie...), a miasto zostaje z nową naroślą którą nie bardzo wie jak zintegrować z resztą miasta. A ma ten pasztet z własnej winy, braku wyobraźni, tchórzostwa i głupoty.

Jurydyki powstawały jako przejaw przewagi magnatów nad królewskimi czyli państwowymi miastami. Dzisiejsze ich odpowiedniki - grodzone osiedla, powstają jak wynik słabości naszej władzy publicznej, obsadzonej słabo opłacanymi zastraszonymi urzędnikami, świadomymi tego że prawo prawem, ale i tak ich los zależy od fanaberii polityka wybranego w lokalnych wyborach, który już nie myśli - on wie. Taki polityk nie narzuci inwestorowi obowiązku zachowania odpowiednich proporcji między infrastrukturą a mieszkaniami, bo nie wie, że tak można i trzeba, bo się boi, że inwestor nakręci kampanię pod hasłem "Wójt nie chce żebym zbudował wam mieszkania!" a to mogłoby grozić odstawieniem od ukochanej władzy (a wielu naszych pożal się Boże polityków sprawia wrażenie, że wzięli się za politykę bo byli zbyt głupi i leniwi, żeby robić cokolwiek innego), bo liczy że "sprzeda" osiedle jako swój sukces polityczny. 

Ale najczęściej, jak sądzę, dlatego że nikt tak naprawdę go z tego nie rozlicza. Polski wyborca ma pamięć jętki jednodniówki. Jesli do tego dodamy nasz, graniczący z anarchią, indywidualizm (wolnoć Tomku w swoim domku) to i mamy receptę na miasto-chaos. Czyli miasto polskie. Taki nasz rodzimy, polski wkład w rozwój urbanistyki. Szkoda tylko, że musimy mieszkać w tym wkładzie...
______________________________________________
[1] Tak, tak - to się zaczęło już za nieboszczki komuny, vide: warszawski Ursynów. Ponure blokowisko z wielkiej płyty a infrastruktury jak na lekarstwo. Co ciekawe projekt architektoniczny przewidywał właściwe nią nasycenie, w odpowiednich proporcjach, ale wszystko się posypało w trakcie realizacji, bo priorytet przyznano budowie domów mieszkalnych i z tego rozliczano wykonanie planu, a na infrastrukturę  wciąż brakowało mocy. Będę podły, ale mam wrażenie, że to jakieś pierwiastki mentalności wiejskiej - miejscowość to chałupy i budynki gospodarskie, sklep jeden we wsi starczy. A że w mieście potrzebne są inne proporcje, to jakby się do świadomości już nie przebiło. No ale my jesteśmy społeczeństwem wyrosłym na korzeniu wiejsko-małomiasteczkowym. Wielkomiejskość zginęła w drugiej światowej.

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Polszczyzna ministerialna


Nie miałem najmniejszych złudzeń wobec minister oświaty Katarzyny Hall. Trzeba jej przyznać, że udała się jej koncertowo niemała sztuka: przebić Giertycha i Łybacką w rankingu najgorszych ministrów od kaganka (oświaty). Znaczy - w moim prywatnym rankingu.
Ale czytając wywiad Moniki Olejnik z rzeczoną minister zrobiłem karpia. W głowie mi się nie mieściło, że wykształcona przecież osoba może mówić tak rozpaczliwą polszczyzną.
A tu garść cytatów...

"Natomiast ten system informacji oświatowej istnieje dziś, też na podstawie ustawy, z tym, że korzysta z nie całkiem nowoczesnych rozwiązań technologicznych i dlatego dysponujemy danymi o systemie edukacji na ogół sprzed roku, a tu będziemy dysponować danymi sprzed tygodnia. Czyli po prostu będziemy mieli dane bardziej aktualne, w bardziej nowoczesny sposób zbierane. Natomiast trzeba zaznaczyć jedno, że dostęp do tych danych, do tych informacji o uczniach, które w systemie edukacji dziś też są zbierane z różnych powodów, w różnych miejscach, będą mieli dokładnie ci sami ludzie, którzy mają dostęp obecnie, nikt inny tego dostępu nie będzie miał. Także nowocześniejszy sposób, nowoczesne technologie pomogą nam mieć te dane bardziej aktualne, natomiast ci sami ludzie będą mieli te dane, co dotychczas, w sensie wglądu do danych osobowych. Pozostali będą tylko i wyłącznie korzystać z tych danych zbiorczych."

"Jeżeli rodzic uzna, że chce żeby ta informacja z jakiś przyczyn, poprawienia edukacji jakości dziecka była, to jest decyzja rodzica. To nie jest tak, że automatycznie ta informacja będzie szła gdzieś za dzieckiem. Tu kwestia jest przede wszystkim taka – celem naszym jest jak najlepsze pomaganie dzieciom. I jeżeli dla tego, żeby dobrze zorganizować edukację, żeby dobrze rozpoznać potrzeby dziecka, pomóc mu rozwinąć jego zdolności, zainteresowania, pomóc mu przezwyciężyć różne trudności, zastosować odpowiednią terapię, ta wiedza jest w szkole potrzebna."

"To, że rozmawiamy z psychologiem to jest kwestia nie problemów, tylko kwestia taka, że to jest potrzebne, każdemu dziecku."

"Pamiętajmy o tym, że system zbiera dane, które są potrzebne z przyczyn organizacyjno-finansowych. Nie zbiera wcale tego, o czym się rozmawia z dzieckiem w szkole, nie traktujmy tego w sposób strasznie szczegółowy. Te wszystkie rzeczy, o których się opowiada, że rzekomo tam będą, to tu popatrzmy, to jest jasno, ściśle wyliczona kwestia tego, że na przykład dziecko, jak mówię – ma takie czy inne orzeczenie, które zaleca taką, a nie inną ścieżkę kształcenia, i z którego szkoła ma skorzystać."

"Tam, gdzie rzecz dotyczy na przykład danych finansowych, które pomagają planować finanse, to nawet są dwa lata tylko, bo one są potrzebne do zaplanowania finansów i nie są dalej potrzebne. Także tu pamiętajmy, że to jest potrzebne na tyle, na ile jest to potrzebne do organizowania edukacji. I pamiętajmy, że w wielu krajach takie systemy są i dużo więcej nawet danych się zbiera w wielu krajach. Także kwestia jest taka, ufajmy temu, że robimy to po to żeby pomagać dzieciom i ufajmy temu, że rzeczywiście można to zabezpieczyć, że nowoczesne technologie umożliwiają limitowanie dostępu, że tylko i wyłącznie ci, dyrektor szkoły musi mieć dane o dziecku, nie uczymy dzieci anonimowo."

"I tu, na tym polega problem, żebyśmy te same dane, które dziś zbieramy, i które są, one są w różny sposób, w różnych formach czasami w kilku bazach danych, ale są dziś zbierane. Bo tu ani nie ma nowych danych, ani nowego dostępu. Ci sami ludzie maj dostęp, którzy mieli dotychczas dostęp."

"W mojej ocenie akurat to o czym mówię to jest pakiet rozporządzeń o pomocy psychologiczno-pedagogicznej i tam są zapisane pewne metody pracy z uczniami, natomiast ta ustawa przede wszystkim ma gwarantować to, że będziemy w sposób rzetelny i aktualny naliczać finanse na też tą pomoc dzieciom, bo po to są te zwiększone wagi, żeby tym, co potrzebują więcej dawać więcej pieniędzy i tam nie ma treści zaleceń, tylko jest na przykład odhaczone, że to jest taki rodzaj niepełnosprawności, jest taka waga i mamy, aktualny samorząd dostanie środki precyzyjnie naliczone, nie będzie przekłamań, nie będzie rozczarowań i będzie to na bieżąco liczone."

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Jan III Sobieski


Jana III Sobieskiego uważamy za jednego z lepszych królów polskich. No bo Turków pobił i Wiedeń ocalił. No i pomnik ma w Łazienkach. I w Wilanowie też ma. 

Jak się wydaje to że przyjął się pozytywny wizerunek tego władcy jest skutkiem paru czynników:
1. Był to ostatni władca Polski odnoszący zwycięstwa wojenne.
2. Był to ostatni władca Polski, za którego panowania Rzeczpospolita była jeszcze podmiotem polityki europejskiej, a nie przedmiotem.
3. Czasy w których jeszcze odnosiliśmy sukcesy były z oczywistych względów idealizowane pod zaborami, kiedy naszego państwa w ogóle nie było.
4. Grunt pod wyidealizowany obraz króla Jana został przygotowany jeszcze za jego życia w przemyślanych długofalowych działaniach propagandowych prowadzonych przez jego dwór.

Niestety idealizacja w oczywisty sposób rozmija się z obiektywizmem. W efekcie obraz króla jest tyleż optymistyczny i sugestywny, co nieprawdziwy.

Kiedy zaczniemy się przyglądać jego polityce zagranicznej uderza jej chaotyczność. Co parę lat mamy zdecydowaną zmianę kierunku. Trzyma z Paryżem, porzuca go na rzecz Wiednia, po kryjomu zaczyna znowu znosić się z Francuzami, po drodze kombinuje z Moskwą, Szwecją i Węgrami, w tle wojna z Turcją, podejmuje akcję przeciw Brandenburgii. Ktoś powie: szukał okazji do korzyści Rzplitej, na tym polega polityka; w końcu Kazimierz Wielki też działał na wielu frontach. Owszem, tylko że działania Sobieskiego to biegunka koncepcji: zaczynał i nie potrafił dokończyć, porzucał i gonił za następną. Co gorsza, motywacją w coraz większym stopniu był interes dynastyczny, czyli korzyść własnej rodziny, zaś interes Rzeczypospolitej schodził na plan dalszy, dobrze jak się akurat przypadkiem składało, że były tożsame. W gruncie rzeczy Sobieskiemu nie udało się uwieńczyć powodzeniem żadnego ze swoich większych przedsięwzięć w polityce zagranicznej. Nawet jak się zdarzył sukces, to zaraz był kontrowany porażką. [1]

W polityce wewnętrznej też działania królewskie budzą smutek. Faktem jest, że od początku miał przeciw sobie potężną opozycję, właściwie jeszcze sprzed koronacji. Ale w dużym stopniu sam ją sobie wyhodował występując jako filar stronnictwa francuskiego, które chciało wprowadzić w Polsce rządy absolutne, czyli zniszczyć demokrację. Można wprawdzie machnąć na to ręką przypominając, że dla władcy opozycja to zjawisko normalne. Jednak uderzać musi co innego: w stronnictwie dworskim za panowania Sobieskiego trudno znaleźć wybitniejsze postacie ówczesnej sceny politycznej. Nawet jak się w pewnych okresach trafił jakiś przedstawiciel znaczniejszego rodu, to długo miejsca w ekipie rządzącej nie zagrzał, rychło przechodząc do opozycji. Zadziwia ta nieumiejętność przyciągania i utrzymania po swojej stronie polityków pierwszej ligi. To w dużym stopniu tajemnica nieskuteczności różnych działań Sobieskiego - nie miał odpowiednich graczy w swojej drużynie. 

Świetnym przykładem nieudolności polityki personalnej króla była sprawa kanclerstwa litewskiego. Kiedy pieczęć wielka zawakowała rozum podpowiadał by oddać ją podkanclerzemu Radziwiłłowi, żeby zjednać sobie ten potężny ród jako przeciwwagę dla filaru opozycji - Sapiehów. Tymczasem Sobieski oddał pieczęć wielką Ogińskiemu z rodu zacnego, ale o minimalnej sile. Efekt? Wściekły z pominięcia w awansie [2] Radziwiłł przeszedł na stronę opozycji, a wkrótce za nim podążył i Ogiński rozsądnie wolący nie zadzierać z Sapiehami. Brawo! Brawo!

Pomysły dynastyczne Sobieskiego, zrozumiałe z czysto psychologicznego punktu widzenia, w tym i szykowanie ukradkiem elekcji vivente rege, budzą zdziwienie u króla wywodzącego się z polskiej elity politycznej. Cudzoziemcowi można by wybaczyć ignornację w tym zakresie, ale przecież Polak musiał wiedzieć, jak szlachta zareaguje na coś takiego! Po aferze z królem Janem II Kazimierzem i jego planami tejże elekcji, podejmowanie tego tematu to było sambójstwo polityczne, a co najmniej paraliż rządów. Oczekiwanie, że szlachta z trudem radząca sobie z kryzysem (gospodarczym i politycznym) państwa wyniszczonego wojnami, coraz bardziej sfrustrowana nieudolnie prowadzoną wojną z Turcją, będzie ochoczo płacić dodatkowe pieniądze na to by syn króla dostał na własność jakieś księstwo [3], to była naiwność, a ta zaś w polityce jest ciężkim grzechem, za który się ciężko płaci.

A były pilniejsze sprawy - odbudowa zdewastowanej Rzeczypospolitej. Przy okazji odbudowy dałoby się zapewne i przeprowadzić jakieś reformy. Jak sobie poradzić z opozycją magnacką pokazał August II Mocny dyskretnie podpuszczając szlachtę, która rozniosła Sapiehów w regularnej bitwie pod Olkiennikami (nawiasem mówiąc Sas też to kompletnie zmarnował). Mogliśmy powitać XVIII wiek w dużo lepszej formie. Kto wie?
____________________________________________
[1] Nawet wiktorię wiedeńską skwitował zaraz klęską pod Parkanami, gdzie uratowały nas dopiero wojska cesarskie.

[2] Zwyczajowo było przyjęte, że podkanclerzy szedł na kanclerstwo, choć oczywiście bywały wyjątki.

[3] Prusy dla Kubusia.

niedziela, 10 kwietnia 2011

A propos katastrofy smoleńskiej


Daleki jestem od zgadzania się we wszystkim (czy choćby większości) z biskupem Pieronkiem, ale to co powiedział w dzisiejszym wywiadzie dla "Gazety Wyborczej" uważam za znakomite trafienie w sedno tego jak wykorzystuje się tragedię smoleńską.
"Widzę ludzi, którzy kochają władzę i uważają, że tylko oni powinni ją sprawować. Tymczasem ta perspektywa się oddala, tracą grunt pod nogami. Zatem, z ich punktu widzenia, wszelkie chwyty są dozwolone.

Mam przykre wrażenie, że część polityków stara się od samego początku wykorzystać tamto wydarzenie w walce politycznej, a wyrażenie "iść po trupach do celu" nabrało po Smoleńsku nowego, makabrycznie dosłownego znaczenia.

Złotoryja - pierwsze miasto w Polsce


W cieniu katastrofy smoleńskiej może przemknąć niezauważona rocznica wydarzenia o wiele ważniejszego niż ten smutny przykład naszej beztroski, nonszalancji i niekompetencji.
W tym roku mija 800 lat od dnia, w którym książę śląski Henryk Brodaty założył pierwsze miasto na (dzisiejszych) ziemiach polskich - Złotoryję. Uważa się to za pierwszą, lub ostrożniej - jedną z pierwszych, lokację na prawie niemieckim, która oznaczała sprowadzenie do nas nowoczesnych wzorców organizacyjnych z zachodu. Przed tym wydarzeniem nie było u nas ani miast ani mieszczaństwa. Warto o tym pamiętać, bo to pokazuje jak bardzo byliśmy opóźnieni w stosunku do Zachodu.

sobota, 9 kwietnia 2011

Nowa postać kiełbaski wyborczej - laptopy dla maluchów


Nasza władza postanowiła odkurzyć stary pomysł zaopatrzenia każdego malucha z klas I-III w laptop. Miłosiernie pominę kwestię kosztów [1], bo chciałbym swoje trzy grosze wrzucić gdzie indziej.

Komputer jest narzędziem i to tylko tyle wartym, ile jest warte zainstalowane na nim oprogramowanie. Tymczasem z dotychczasowych wypowiedzi urzędników można by odnieść niemiłe wrażenie, że ta kwestia jest drugorzędna, albo wręcz marginalna. To że się kiedyś chodziło do szkoły nie znaczy jeszcze że się zna na nauczaniu. Na wikipedii, jutubie i blogu można się dobrze bawić, ale do uczenia to te narzędzia są "troszkę" zbyt ubogie - niezbędne jest specjalistyczne oprogramowanie. Zignorowanie tego może doprowadzić do sytuacji która miała miejsce w pewnym liceum, w którym dyrekcja zachwycona informacjami na temat możliwości tablicy interaktywnej zakupiła dwie takie tablice. Tablice skończyły jako martwy element wystroju wnętrz. Gdyby dyrekcja skonsultowała plan zakupu z nauczycielami, zapewne by usłyszała, że tablica to tylko narzędzie, a o jego funkcjonalności decydują odpowiednie programy. Niestety szkoła oprogramowania nie doczekała się, a tablice stoją.

W euforii sprawienia paruset tysiącom wyborców e-kiełbaski wyborczej chyba umyka naszym VIPom fakt, że te komputery powinny być tylko jednym z elementów systemu, zaprojektowanego na długofalowe funkcjonowanie. Oprócz laptopów i oprogramowania potrzebny jest pewny dostęp do internetu, odpowiednie wyposażenie wszystkich sal lekcyjnych (komputer z dostępem do netu i rzutnik), system naprawy i wymiany sprzętu, odpowiednie przeszkolenie nauczycieli, zadbanie o odpowiednie wsparcie techniczne w szkołach (nauczyciel informatyki to nie to samo co informatyk!) i pewnie jeszcze parę istotnychkwestii, które mi do głowy w tej chwli nie przyszły, a które bardziej zaawansowane na tej drodze kraje już mają rozpoznane i trzeba od nich to ściągnąć.
A jak to u nas wygląda dziś? Ano różniście.
O stałym komputerze w pracowni przedmiotowej mogę pomarzyć. O necie tym bardziej. Laptopów w szkole kilka jest i można je wypożyczać na lekcje. Kto pierwszy ten lepszy. Korzystaniu z nich towarzyszy dreszczyk emocji - będzie działał czy nie? Czy poprzedni użytkownik mocno namieszał w ustawieniach czy tylko troszkę? Wpadł na to, żeby pokasować zbędne pliki, czy zapchał lapka, że ledwie zipie. Dlatego wolę lapka przynieść własnego - przynajmniej wiem że nikt mi w nim burdelu nie zrobił.
Rzutników też jest parę. Ale jakże ekscytujące jest sprawdzanie czy są kable, czy rzutnik działa, czy widać coś z niego w nasłonecznionej pracowni [2], czy lubi się z tym lapkiem czy też mowy nie ma o współpracy. Teoretycznie mam 10 minut przerwy (o ile nie ma dyżuru), w praktyce poprzednią klasę mogę wypuścić dopiero po dzwonku, więc przerwa skraca się de facto do 7-8 minut (o ile nie ma niespodzianek). W tym czasie muszę zdążyć do administracji dokładnie w drugim końcu szkoły, skompletować i pobrać sprzęt, zanieść do sali, podłączyć i odpalić. Jak wszystko jakimś cudem zagra od razu, to się wyrobię, jakikolwiekproblem po drodze - mam obsuwę i tracę kawałek lekcji. Nie jestem informatykiem i czasem wobec grymasów sprzętu jestem bezradny; daj Boże jak w klasie jest jakiś kumaty małolat, to jest szansa, że uruchomi się sprzęt w pierwszej połowie lekcji. W krainach zamieszkałych przez rozumne społeczności na taką okoliczność w szkole rezyduje odpowiedni fachowiec - konserwator sprzętu, który to wszystko za nauczyciela robi. Nie dlatego, że tymi krainami rządzą leniwi nauczyciele, tylko dlatego, że uważa się iż nauczyciel to specjalista od uczenia, a nie od rozwiązywania problemów technicznych szkolnej infrastruktury, bo od tego jest inny specjalista. [3]
Na papierze szkoła bogato wyposażona - laptopy, rzutniki, tablice. A w rzeczywistości... Jak za Lelewela - patyczek w garść i stukamy w mapę ścienną. [4]

____________________________________
[1] Na jednego lapka wychodzi 300-400 zł razem z oprogramowaniem, supportem i szkoleniami dla belfrów. Nie wiem co autorzy tego pomysłu popalają, ale to musi być ekstramocne.

[2] Co tu gadać o komputerach, jak ja zasłon czy innych roletożaluzji w oknach pracowni nie mam...

[3] Z tych samych powodów np. lekarz radiolog nie naprawia sam aparatu rentgenowskiego, tylko wzywa technika.

[4] Dziś tylko w mapę. A wtedy to można było jeszcze rzeczonym patyczkiem stuknąć w ten czy inny pusty łeb w zbożnej nadziei, że się produkcja oleum w nim uruchomi i na kształconych ludzi tumana się wykieruje. Ech, złote czasy!

wtorek, 5 kwietnia 2011

Po rubla i car się schyli...

...a polityk to i popełznie.


Właśnie mogliśmy sobie obejrzeć materiał nakręcony przez wścibskich a podłych dziennikarzy, którzy zarejestrowali naszych kochanych europarlamentarzystów jak podpisują się na liście obecności posiedzeń sejmowej komisji ds. UE po czym... wychodzą.

"-Z moralnego punktu widzenia można to oceniać pewnie nie najlepiej." - uderza ta niepewność: czy to na pewno źle?

"MM: - Polityk ma inne obowiązki 
D: -To niech się nie podpisuje na liście.
MM: -A jak już przyszedł, to co ma zrobić?" - no właśnie, szkoda przecież, żeby się pieniążki kochane zmarnowały, prawda?

Za jeden głupi podpis leci 300 euro diety - głupi by nie skorzystał, prawda? Pół (dobrej!) nauczycielskiej pensji za jeden podpis bez konieczności siedzenia na nudnym posiedzeniu. Żyć nie umierać.

A skończy się to jak zwykle u nas: parę gniewnych komentarzy, trochę śmiechu i pamięć o tym się szybko rozwieje. Przy kolejnych wyborach większość o tym nie będzie pamiętać, a ci nieliczni, którzy nie zapomnieli to i tak machną na to ręką. Czemu? Bo dla wielu z nas (większości?) takie zachowania "reprezentantów narodu" [1] są wygodne. Legitymizują nasze małe codzienne grzeszki, przekręty, szwindelki. Oszukaliśmy klienta, skarbówkę, okradliśmy pracodawcę, okłamaliśmy sąsiada, zaparkowaliśmy na "kopercie inwalidzkiej", śmieci ukradkiem wywieźliśmy do lasu itd. itp.
Tacy politycy to dla nas gwiazdka z nieba, bo dzięki nim możemy sobie pomyśleć, że nie jesteśmy tacy najgorsi, że inni - elita!, TEŻ postępują niewłaściwie. "A co ja tam, panie! Oni to dopiero! To tutaj co ja to głupstwo przy tym co oni tam!" I już nasza wina maleje, wprost niknie w oczach, a nasze sumienie uciszone. Bo przecież stosujemy się tylko do normy społecznej, może nigdzie nie zapisanej, ale jakże rozpowszechnionej i uprawomocnionej zachowaniami VIP-ów. Więc zadbamy żeby w następnych wyborach znowu ich wybrać. Ich - nasze pogardzane bezcenne alibi. Bo jeszcze, nie daj Boże, wybrano by jakiegoś uczciwego i co wtedy?

Jakbyśmy  wtedy wyglądali?! No jak?!
_____________________________
[1] Niestety, tutaj to określenie jest wyjątkowo adekwatne!