sobota, 23 kwietnia 2011

Jurydyki nam zmartwychwstały.

Jurydyka - teren w obrębie miast wydzielony z zasięgu sądownictwa i administracji miejskiej, własność feudałów świecich lub duchownych. W Polsce rozwijały się od II poł. XVI w. W XVIII w. hamowały rozwój gospdarczy i jednolitą administrację miast. Ostatecznie zlikwidował je Sejm Czteroletni 18 IV 1791 r. Tyle można o nich przeczytać w "Małym słowniku historii Polski" z 1964 r. 

"Ostatecznie? Zlikwidował? Buahaha! Tam mnie boli od śmiechu!" jak powiedziałby Kapral Zbójcerzy.
Jest taki oklepany frazes, że historia lubi się powtarzać. Faktycznie coś w tym jest, tylko trzeba pamiętać, że ona się powtarza nie dosłownie, przychodzi w nieco innym ubranku, w nieco innych okolicznościach i ta powtórka nigdy nie jest dosłowna ani oczywista.

Rozejrzyjmy się. Alleluja! Jurydyki wróciły!

Tyle, że dziś nazywają się: osiedla i są opatrzone chwytliwymi anglojęzycznymi nazwami. Żeby ciemny lud nie miał wątpliwości gdzie się znajdują te oazy luksusu, przeważnie są ogrodzone solidym parkanem, z bramą wjazdową i schorowanym emerytem udającym zapewnienie bezpieczeństwa. Reklamuje się je jako wzorcowe, przytulne, ekskluzywne i pod każdym względem wspaniałe miejsca do życia. Dyskretnie nie dodaje się, że owo "życie" jest zredukowane do spania. Bo takie osiedle powstaje jako sypialnia - same mieszkania, bez sklepów, przedszkoli, szkół, kin, kawiarni, restauracji, klubów itp. infrastruktury niezbędnej człowiekowi cywilizowanemu do życia. Niestety - dewelopper ma w ofercie tylko jaskinię. Więc można powiedzieć: powrót do korzeni homo domesticus. 

Deweloper budujący osiedle ma na względzie maksymalizację zysku, chce wyciągnąć ze szczęśliwie zdobytej działki gruntu maksymalną ilość pieniędzy. W grunce rzeczy trudno go za to winić, w końcu na tym polega prowadzenie interesów - żeby zarobić jak najwięcej. Sęk w tym, że interes przedsiębiorcy nie w pełni pokrywa się z interesem społeczności lokalnej. Ludzie potrzebują miejsca do spania, do jedzenia, do pracy, do zakupów itp. Kompromis jest możliwy i w krajach cywilizowanych oraz kulturalnych jest stosowany: władze miejskie stawiają określone wymagania inwestorowi budującemu osiedle dotyczące odpowiedniego udziału infrastruktury edukacyjno-usługowo-rozrywkowej w stosunku do mieszkalnej. Ponieważ my jesteśmy tylko cywilizowani, ale jeszcze nie kulturalni, to takich wymagań u nas się nie stawia i powstają od klkudziesięciu lat [1] osiedla-potwory, sypialnie na kilkadziesiąt tysięcy ludzi ze śladowymi ilościami szkół i sklepów, a ostatnio i w ogóle bez nich. Do tego słabo, lub w ogóle nie skomunikowane z resztą miasta. 

Deweloper się cieszy i przelicza zyski, przybysze z wsi i miasteczek się cieszą z warszawskiego meldunku (choć centrum miasta to widzą - na horyzoncie przy dobrej pogodzie...), a miasto zostaje z nową naroślą którą nie bardzo wie jak zintegrować z resztą miasta. A ma ten pasztet z własnej winy, braku wyobraźni, tchórzostwa i głupoty.

Jurydyki powstawały jako przejaw przewagi magnatów nad królewskimi czyli państwowymi miastami. Dzisiejsze ich odpowiedniki - grodzone osiedla, powstają jak wynik słabości naszej władzy publicznej, obsadzonej słabo opłacanymi zastraszonymi urzędnikami, świadomymi tego że prawo prawem, ale i tak ich los zależy od fanaberii polityka wybranego w lokalnych wyborach, który już nie myśli - on wie. Taki polityk nie narzuci inwestorowi obowiązku zachowania odpowiednich proporcji między infrastrukturą a mieszkaniami, bo nie wie, że tak można i trzeba, bo się boi, że inwestor nakręci kampanię pod hasłem "Wójt nie chce żebym zbudował wam mieszkania!" a to mogłoby grozić odstawieniem od ukochanej władzy (a wielu naszych pożal się Boże polityków sprawia wrażenie, że wzięli się za politykę bo byli zbyt głupi i leniwi, żeby robić cokolwiek innego), bo liczy że "sprzeda" osiedle jako swój sukces polityczny. 

Ale najczęściej, jak sądzę, dlatego że nikt tak naprawdę go z tego nie rozlicza. Polski wyborca ma pamięć jętki jednodniówki. Jesli do tego dodamy nasz, graniczący z anarchią, indywidualizm (wolnoć Tomku w swoim domku) to i mamy receptę na miasto-chaos. Czyli miasto polskie. Taki nasz rodzimy, polski wkład w rozwój urbanistyki. Szkoda tylko, że musimy mieszkać w tym wkładzie...
______________________________________________
[1] Tak, tak - to się zaczęło już za nieboszczki komuny, vide: warszawski Ursynów. Ponure blokowisko z wielkiej płyty a infrastruktury jak na lekarstwo. Co ciekawe projekt architektoniczny przewidywał właściwe nią nasycenie, w odpowiednich proporcjach, ale wszystko się posypało w trakcie realizacji, bo priorytet przyznano budowie domów mieszkalnych i z tego rozliczano wykonanie planu, a na infrastrukturę  wciąż brakowało mocy. Będę podły, ale mam wrażenie, że to jakieś pierwiastki mentalności wiejskiej - miejscowość to chałupy i budynki gospodarskie, sklep jeden we wsi starczy. A że w mieście potrzebne są inne proporcje, to jakby się do świadomości już nie przebiło. No ale my jesteśmy społeczeństwem wyrosłym na korzeniu wiejsko-małomiasteczkowym. Wielkomiejskość zginęła w drugiej światowej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz