sobota, 29 października 2011

Leci! Kryj się!


A co leci?

Ano gorący kartofel leci.

Czyli funkcja szkolnego rzecznika praw ucznia.

Dzieci sobie wybierają takiego rzecznika spośród nauczycieli i wydaje im się że fundują sobie szeryfa, który wkroczy do miasta bezprawia i wyjdzie zeń drugą stroną z parą dymiących koltów zaprowadziwszy prawo i sprawiedliwość.
Z punktu widzenia niemal wszystkich nauczycieli to śmierdzące jajo zniesione przez mamusię Scyllę - ryzyko narażenia się koleżankom i kolegom interwencjami, po rendez-vous z tatusiem Charybdą - obawą że uczniowie się zorientują że zostali olani.
Z punktu widzenia osoby posiadającej choć molekułę zdrowego rozsądku to krzyżówka telefonu zaufania z dystrybutorem chusteczek i punktem sprzedaży otuchy.

Krótko mówiąc - funkcja zbędna, bo pozbawiona jakichkolwiek uprawnień władczych. Jedynym sensownym rzecznikiem praw ucznia w szkole jest jej dyrektor, który jako jedyny ma dostateczną władzę i autorytet, żeby skutecznie naruszeniom tych praw przeciwdziałać. Niestety u nas dyrekcja ochoczo wydelegowała to zadanie na nauczyciela nie dając mu tak naprawdę żadnych instrumentów działania. Jak dzieje się coś nie halo, to i tak sprawa trafi do dyrekcji. Więc po co w ogóle zachodzić do RPU, skoro prościej pójść od razu do dyra? Rzecznik może tylko mediować, zaś dyrekcja od razu strzelać. A uczniowie oczekują szybkich efektów po ich myśli.

Więc RPU to niepotrzebne ogniwo. Ale za to jak to dumnie brzmi, że w szkole jest Rzecznik Praw Ucznia! I o to tak naprawdę chodzi.

Wskutek powyższego na wieść o tym, że po szkole grasuje delegacja samorządu polując na kandydatów na RPU, grono zareagowało mniej więcej tak, jak rotmistrz 23. pułku ułanów grodzieńskich Czuczełowicz na atak lotniczy: "W kusty, job waszu mat'!!"

Przyszły dzieci do mnie, zgnębione zlewką grona, biedne takie, że nie miałbym serca odmówić i zgodziłem się kandydować. W sumie robota dla mnie nie obca, bo przez kilka lat byłem pierwszym RPU w tej szkole.

Odbyły się wybory, miałem dwie kontrkandydatki. Kampanii wyborczej nie prowadziliśmy, raczej przypominało to oczekiwanie na wyrok.;-)
Mimo że 2/3 wyborców zna mnie ledwie dwa miesiące (bo w zeszłym roku przecież nie pracowałem), to jednak wygrana była wyraźna:
Mła - jakieś 260 głosów, obie kontrkandydatki - 160 w sumie. Frekwencja nadzwyczaj wysoka - circa 85%.

Doszły mnie słuchy o ładnej scence wyborczej.
W jednej z klas trwa głosowanie. Pewien, no... niewykluczone, że przypuszczalnie być może prawdopodobnie dość bystry  uczeń pyta:
"To na kogo mam głosować?"
Jego koleżanka na cały głos: "Na niego, bałwanie!"

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz