niedziela, 25 grudnia 2011

Przecież netu dla wszystkich nie starczy i tak


Robinowy komentarz przypomniał mi o wielkim niedopatrzeniu i zaniedbaniu z mojej strony. Nie pochwaliłem się, że wreszcie mam dostęp do netu w pracowni!
Na początku grudnia w mojej pracowni pojawił się kabelek, a kabelkiem popłynął strumyczek informacji do i z mojego zabytkowego komputerka. Uau! Mogę dziennik elektroniczny uzupełniać na bieżąco - cóż za luksus.

Inna sprawa, że jak zajrzałem co jest porobione z frekwencją mojej klasy, to naturalnie cisnąca się na usta metafora przywołująca niejakiego Augiasza wydaje się być eufemizmem roku. Stajnie rzeczonego króla to był perfekt ład w porównaniu z tym, co poniektóre moje koleżanki potrafią zrobić z klikaniem w odpowiednie rubryczki. Rzeczywistość zdaje się wydawać luźnym i niezobowiązującym punktem wyjścia do zapisów, rządzących się nieodkrytymi prawami swobodnych skojarzeń.  W zasadzie muszę krok po kroku frekwencję pisać na nowo w oparciu o porządkowany na bieżąco dziennik papierowy. Sama radocha dla wychowawcy.

Ktoś uważnie czytający moje poprzednie wynurzenia na temat dostępu do sieci w tym czcigodnym przybytku edukacyjnym mógłby poczuć się zdezorientowany: dlaczego net z kabelka, skoro szkoła fundnęła sobie dostęp bezprzewodowy?
Drogi Watsonie, to elementarne! 
Po pierwsze, to w pełni zgodne z logiką rządzącą tym miejscem.
Po drugie, ktoś wreszcie zauważył to o czym Señor Infor mówił od razu, że wifi to kiepski pomysł i trzeba pociągnąć kablem.
Po trzecie, od wifi i lapków na nim wiszących jest jeden pan, przychodzący z zewnątrz, zaś od kabla i blaszaków w salach jest tubylczy informatyk, Señor Infor znaczy się. Komunikację między obydwoma panami można określić, jak przypuszczam, mianem uprzejmie lakonicznej.  Bo przecież koncepcja żeby za całość spraw sprzętu komputerowego i dostępu do sieci w szkole odpowiadała jedna osoba jest absurdalnie niekomplikowana i podejrzanie prosta, więc skutecznie wykluczona. Prostacka prostota - nie dla nas!

Osobliwym zrządzeniem losu dotarcie netu do mojego zakątka jakoś zbiegło się w czasie z problemami dotychczasowych netowych krezusów z parteru korzystających  z lapków i wifi. Do tej pory koleżanki turlały się jak pączusie w masełku mając dostęp do sieci, kiedy inni musieli  improwizować na własnym sprzęcie i własnym dostępie. Tymczasem od parunastu dni ich lapki mogą zrobić wszystko... z wyjątkiem pracy w sieci. 
W pasjansa pograć? Proszę bardzo.
W sapera poklikać? Ależ proszę!
Do netu  wejść, żeby dziennik uzupełnić? Hmmm... do netu? Jakiego netu???

Pan Bezprzewodowy siedzi w sali nad lapkiem 2 godziny, dzieci mają pokaz że warto zostać informatykiem, bo praca jak widać jest, a lapek jak się trzymał od netu z daleka, tak się trzyma.

Wreszcie tryumfalny komunikat: jest sygnał! Świetna moc - 32%! Pan Bezprzewodowy promienieje i nie bardzo rozumie, czemu pani nauczycielka promienieje jakby mniej. No ale kobieta, wiadomo przecież - informatyczna analfabetka, nie rozumie doniosłości sukcesu. Przy tym jeszcze, z racji swego mózgu jak orzeszek, skupia się na nieistotnych duperelach zamiast ogólnym progresem się cieszyć. Przecież to nie jest chyba najistotniejsze, że lapek łapie sygnał tylko kiedy pan Bezprzewodowy jest przy nim, a kiedy wychodzi - sygnał zanika.[1] Nie jest więc jasne, czy lapek w końcu łapie sygnał z sieci, czy z pana Bezprzewodowego.

Poza tym należy docenić to, że kilkanaście metrów od naszego routera mamy aż 32 % sygnału, zamiast głupio wskazywać, że z sąsiedniego bloku mieszkalnego można złapać 44% sygnału z tamtejszego źródła.
______________________________________
[1] Ludzie starej daty pamiętają to zjawisko doskonale - kiedy łapało się sygnał telewizyjny anteną pokojową.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz