Historia Ajsa z prezentem przypomniała mi zabawne zdarzenie jakie parę lat temu mi się przytrafiło.
Jakoś wczesną wiosną (w każdym razie do końca roku było jeszcze sporo czasu) zapowiedziała mi się z wizytą mama jednego z moich chłopaków. Na zebraniu ostatnim była kilka tygodni wcześniej, więc chciała się dowiedzieć jak się jej pociech sprawuje. Przemiła i przeurocza osoba, uprzedzająco wręcz grzeczna i delikatna, jakby przeniesiona z innej epoki, nie sposób było jej nie lubić.
Przyszła po lekcjach, tego dnia miałem ich dużo, więc byłem cokolwiek wymłócony i musiałem się mocno spiąć, żeby z nią sensownie rozmawiać. Tym bardziej musiałem się koncentrować, że mówiła raczej cicho i nienazbyt wyraźnie. W dodatku po spotkaniu z nią miałem jeszcze coś do zrobienia w szkole. Porozmawialiśmy, pani szykuje się do wyjścia i...
-Panie profesorze, ja tu dla pana coś mam.
I wtyka mi reklamówkę. Ja z zasady nie przyjmuję prezentów od rodziców, tylko w drodze wyjątku jakieś słodycze od dzieciaków, żeby im przykrości odmową nie robić.
A tu - sam nie wiem co większe: zażenowanie czy zaskoczenie.
-Ależ proszę pani, naprawdę, nie ma powodu do żadnych prezentów. Bardzo proszę...
Ale mama już w fazie i nawet nie słucha. Ja czuję, że zaczynam się czerwienić. Ona, konspiracyjnym szeptem:
-Panie profesorze, ale to specjalnie dla pana, napoleonka.
Głupio mi dalej odmawiać - uruchamiają mi się wyrzuty sumienia, widzę oczami wyobraźni jak ona biedna stoi i i piecze i ubija tę napoleonkę, i już wyobrażam sobie, jak jej będzie przykro jak odrzucę ten jej podarek od serca. A to przecież taka miła pani. I ten głosik w mojej głowie: "Weź się walnij w ten durny czerep! Musisz być taki zawzięty?! Kobiecie przykrość tylko wyrządzisz."
Cały w pąsach biorę zawiniątko, żegnam się i uciekam w te pędy do pokoju nauczycielskiego nawet nie zaglądając do torby. W pokoju położyłem zawiniątko na stole i poleciałem wykonać robotę która na mnie czekała.
Jakiś czas później, wszystko już skończone, wracam do pokoju spakować klamoty. Sięgam po paczkę z napoleonką...
Ooo, w pudełku - dobrze, nie rozciapirzy się w transporcie.
Dziwne jakieś to pudełko...
Napoleonka powinna chyba raczej być taka więcej plaskata, a to jak makowiec - wąskie i długie.
Zaglądam...
Ja pier...!
To nie była napoleonka.
To był jej braciszek - Napoleon!
Flaszkę mi dała!
Staremu głuchemu durniowi nawet przez myśl nie przeszło, że może to być butelczyna. Napolecośtam skojarzyłem wyłącznie z ciastem, nawet nie zaświtała inna opcja!
Na ułamek sekundy tylko przemknęła mi myśl: "Jakiś dziwny kształt ma to ciasto...", ale uleciała bez zatrzymywania się.
Kelda aż się za boki złapała ze śmiechu nad moją naiwnością, jak jej całą historię opowiedziałem. Ale jej absolwent też sprezentował flaszkę, więc mamy remis. ;-)
A Napoleon klasyk był - trzy gwiazdki, zielony karton i obfite złocenia.
to u mnie był Sobieski :P
OdpowiedzUsuńswoją drogą, nie wiem który prezent byłby dziwniejszy - ciasto czy wódka?:D
Wg mnie upieczone własnoręcznie ciasto byłoby bardziej na miejscu. Markowe koniaki pasują raczej na łapówki.. wróć - na dowody wdzięczności dla lekarzy.
OdpowiedzUsuńMam chyba podobne wrażenie jak Hebius. Flaszka w takiej relacji jest suwenirem wulgarnym. Ciasto - trochę jednak wprowadza zbyt osobisty ton, zbyt poufały.
UsuńJakby nie patrzeć, prezent o dźwięcznej nazwie "napoleonka" brzmi całkiem niewinnie...
OdpowiedzUsuńA po ciężarze torby nie poczułeś, że to za ciężkie na napoleonkę?
OdpowiedzUsuńW ogóle o tym nie pomyślałem. Zresztą napoleonka to ciężkie ciasto. Gdyby to miało być drożdżowe czy inny murzynek, to może jeszcze... ;-)
Usuń