piątek, 11 marca 2011

Fikcja edukacji


Nasi kolumbowie odkryli nową Amerykę: na uczelniach wywiera się presję na nauczycieli akademickich, żeby przepuszczali studentów bez względu na wiedzę i nie wymagali od nich za wiele. W mediach cytuje się pod nazwiskiem i anonimowo rzeczonych nnauczycieli i studentów opowiadających o takich praktykach jak kraj długi i szeroki, nie tylko na pseudouczelniach w typie Wyższa Szkoła Przekładania Fajerek, ale i na topowych [1]. 

Muszę się hamować, żeby nie spoglądać z politowaniem na ludzi czytających te wiadomości z zaskoczeniem i niedowierzaniem, bo to nieładnie patrzeć na innych w ten sposób (choć często trudno się powstrzymać). Dla mnie to logiczna konsekwencja i uzupełnienie tego co się dzieje na niższych poziomach edukacji - w podstawówkach, gimnazjach i liceach. Cały nasz system edukacyjny na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat został przestawiony na filozofię: przepuszczamy wszystkich, bo liczy się ilość, a nie jakość. Poziom kształcenia obniża się u nas nieustannie i zjawisko to jest napędzane systemowo. 

1. Przez proste powiązanie ucznia i studenta z pieniędzmi dla placówki, przy jednoczesnym skąpieniu nakładów na oświatę, uzyskano system w którym placówce edukacyjnej nie opłaca się wymagać od ucznia/studenta wiedzy, pracy i umiejętności, bo może sobie pójść do innej placówki, zubożając wymagającą. 

2. Dla jeszcze lepszego efektu powiązano pieniądze za ucznio-studenta z liczbą etatów nauczycielskich. W efekcie nauczyciel oblewający ucznia/studenta pozbawia się (oraz kolegów!) części etatu.
Tak skonstruowany mechanizm premiuje nauczycieli mało wymagających i piętnuje nauczycieli dbałych o utrzymanie wysokiego poziomu nauczania. Frazę: "Pieniądz idzie za uczniem!" słyszałem już tyle razy, że dzwoni mi w uszach.

Do powyższych trzeba dodać świadome i otwarcie głoszone założenie państwowych władz oświatowych, że należy poszerzyć skolaryzację, to znaczy jak najwięcej młodych ludzi "przepuścić przez maturę". Dobra Bozia starała się talenta rozdawać jak najhojniej, ale nie każdemu po równo, a i tak dla wszystkich nie starczyło. Więc zależność liczebności grupy i umiejętności można przedstawić w postaci piramidy: im wyższy poziom uzdolnień tym mniejsza grupa. Jeśli chcemy, żeby wykształcenie uzyskiwało znacznie więcej ludzi niż dotychczas, to musimy obniżyć jego poziom. To proste jak budowa cepa. Owszem, można by to próbować uzyskać poprzez poprawę jakości kształcenia, ale wymagałoby to dużo czasu i jeszcze więcej pieniędzy. A polityków interesuje wyłącznie szybki efekt, najlepiej żeby zadziałał jeszcze przed najbliższym sondażem. 

Tak zdewaluowano u nas w III RP maturę i magisterium, a ostatnio coraz częściej możemy usłyszeć o obniżeniu poziomu doktoratów w Polsce. Brawo. Reformatorzy działali z idealistycznych pobudek, ale niestety zabrakło w tym (jak zwykle) rozumu. Dla naszych polityków był to wspaniały prezent: wyborcy wdzięczni za umożliwienie ich dzieciom awansu edukacyjnego zapewniali spokój społeczny i reelekcję. A że te matury i dyplomy z każdym rokiem coraz silniej przedstawiały wartość ein Papier fetzen, to już umykało uwadze Ferdków i Boczków. 

Już 7-8 lat temu moja koleżanka ucząc angielskiego w gimnazjum lądowała na dywaniku u dyrektora, gdzie była rugana za stawianie uczniom jedynek - miała stawiać same pozytywne oceny i przepuszczać WSZYSTKICH. Uczniowie doskonale wiedzą jak działa system: "Czy się stoi czy się leży, to promocja się należy". Belfrów szkodników próbujących utrzymywać jeszcze wymagania szybko stawia się do pionu, a opornych eliminuje. Oczywiście w imię dobra ucznia i studenta.

Rozbraja przy tym tupet urzędników ministerialnych udających, że sensacje z uczelni to dla nich nowość i o niczym nie wiedzieli. A co innego mają powiedzieć? Że wiedzieli? To dlaczego nic nie robili? No właśnie, jedyne co im pozostaje to, jak nieładnie ale dosadnie wyraził się jeden z internautów, "rżnąć głupa". Bo cały nasz system edukacji stał się systemem mamienia ludzi fikcją wykształcenia. 

A ja nie widzę żadnych sił, które byłyby zainteresowane uzdrowieniem tego szkodliwego absurdu.
Władze? To politycy, a oni chcą tylko spokoju społecznego i utrzymania się choć jeszcze jedną kadencję.
Samorządowcy? Chcą wydać na oświatę jak najmniej. To swoją drogą jedna z największych pomyłek teoretyków: że lokalni politycy reprezentujący lokalne społeczności bedą najbardziej zainteresowani utrzymaniem dobrego poziomu szkolnictwa, bo "przecież ich dzieci tam chodzą". Guzik prawda.

Rodzice? Ci najmniej, bo znaczna ich część musiałaby pogodzić się z tym, że ich pociechy mają zasób zdolności pozwalający na skończenie najwyżej podstawówki, a w dzisiejszym świecie oczekuje się sukcesów ("Więc zrób synek magistra!").

Nauczyciele? Sądzę, że w tej grupie akurat poparcie dla podniesienia wymagań i poziomu kształcenia byłoby stosunkowo największe. Tyle, że akurat ta grupa jest od kilku lat z lubością atakowana w mediach i kreuje się jej absurdalny obraz - nauczyciel to opływający w przywileje i podwyżki niedouczony, agresywny obibok z mnóstwem wolnego czasu, pasożytujący na "zdrowym ciele narodu". Zważywszy na nasze największe narodowe bogactwo, czyli nieprzebrane pokłady mściwej zawiści, to piarowski strzał w dziesiątkę. [2] Ciekawe czy to przypadek.

A kiedy będzie lepiej?

Już było.

_________________________________________
[1] Topowych u nas, bo w rankingach światowych to próżno ich szukać, chyba że ranking jest zestawieniem WSZYSTKICH szkół wyższych świata, wtedy i owszem, nasze się łapią.

[2] Recepcja tego obrazu u pokaźnej części naszych rodaków jest wspaniała; wystarczy poczytać komentarze w sieci - "Polak-grzechotnik" najpiękniej ujawnia się właśnie w nich.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz